„Nie mam ochoty robić z komunii syna małego wesela. Zamówię catering i podam karkówkę z grilla”
„– Ty to zawsze musisz być inna – mruknęła. – Nie inna. Po prostu nie widzę sensu wydawać dziesięciu tysięcy na jeden dzień, po którym wszyscy i tak zapamiętają tylko, że schab był zimny”.

Komunia mojego syna miała być wyjątkowa – nie przez to, ile wydamy, ale przez to, że będzie dokładnie taka, jak chcemy. Od początku wiedziałam, że nie pójdę w ślady koleżanek urządzających przyjęcia z fontanną czekolady i wynajętym DJ-em. Chciałam, żeby było domowo, rodzinnie i… normalnie. Bez ciśnienia, zadęcia i długów. Zamówiłam catering, rozgrzejemy grilla, będą leżaki, domowe kompoty i karkówka. I choć dla mnie to miała być najlepsza decyzja, szybko okazało się, że dla części rodziny to istny skandal. Zwłaszcza dla mojej teściowej.
To nie wesele, tylko komunia
– Jak ty to sobie wyobrażasz, kochana? Gości do ogródka? Karkówkę z grilla? – teściowa wybałuszyła oczy, trzymając filiżankę kawy.
– No dokładnie tak, jak mówisz – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku aż mnie ścisnęło. – Komunia to nie wesele. Chcemy, żeby było miło, domowo.
– Dziecko raz w życiu ma taką uroczystość! – westchnęła teatralnie i spojrzała znacząco na męża, jakby miał mi przemówić do rozsądku.
– Mamo, ale to my organizujemy, nie ty – wtrącił niepewnie Kuba. Widziałam, że najchętniej zniknąłby pod stołem.
Teściowa pokręciła głową z dezaprobatą, jakbyśmy chcieli ochrzcić syna w basenie ogrodowym.
– A co ludzie powiedzą? Moja siostra robi komunie w „Zajeździe pod Jodłą”. Dwanaście dań na gorąco, tort w kształcie różańca. A wy… parówki z rusztu?
– Karkówka, nie parówki – rzuciłam i podniosłam kubek do ust, żeby ukryć uśmiech. – I tort też będzie. Po prostu bez tej całej szopki.
Wiedziałam, że będzie burza, ale nie spodziewałam się aż takiej. Mama Kuby uznała, że to dyshonor dla całej rodziny. Że wstyd przed sąsiadami. Że wszyscy pomyślą, że nas nie stać. A mnie... naprawdę było wszystko jedno, co pomyślą. Ja chciałam, żeby mój syn pamiętał ten dzień jako coś prawdziwego. Ale do tego jeszcze było daleko.
Kiedyś to były komunie
– Za moich czasów to się człowiek szykował miesiącami – wzdychała mama, obierając ziemniaki na obiad. – Szyto sukienkę, robiło się próbne fryzury, wybierało menu. A teraz? Catering?
– A może właśnie dobrze, że to się zmienia? – odparłam, nie przerywając krojenia warzyw na sałatkę. – Dla dziecka to przeżycie duchowe, a nie pokaz mody.
– Tylko że ty to zawsze musisz być „inna” – mruknęła.
– Nie inna. Po prostu nie widzę sensu wydawać dziesięciu tysięcy na jeden dzień, po którym wszyscy i tak zapamiętają tylko, że schab był zimny.
Mama spojrzała na mnie ze zmarszczonym czołem.
– Dobrze, ale pomyśl o Franku. On nie będzie miał zdjęć z balonami, z żywą ścianką i tortem na cztery piętra. Dzieci porównują. Będzie mu przykro.
– Będzie miał zdjęcia z tatą, który dla niego rozpalił grilla, i z kuzynami, z którymi ganiał po ogrodzie. Nie wszystko da się przeliczyć na pieniądze – odpowiedziałam pewnie, choć gdzieś tam pod żebrami zakuło. Może faktycznie Franek będzie czuł się „inaczej”?
Ale zaraz przypomniałam sobie rozmowę z nim sprzed tygodnia.
– Mama, a będzie znowu ta kiełbaska jak w zeszłym roku na urodzinach? – zapytał wtedy z błyskiem w oku.
Uśmiechnęłam się teraz do tego wspomnienia. Nie mówił nic o sali, tortach, nawet o prezentach. Dla niego najważniejsze było to, że będziemy razem. Tylko jak przekonać do tego resztę świata?
Prestiż kontra prostota
Telefon zadzwonił o ósmej rano. Była sobota, więc myślałam, że może coś się stało. Okazało się, że to Iwona – koleżanka z pracy.
– Słuchaj, Asia, mam pytanie. Ty też organizujesz teraz komunię, prawda?
– Tak, za trzy tygodnie – odpowiedziałam, ziewając jeszcze.
– No właśnie, a gdzie wynajmujecie salę? Bo ja już prawie wszystko pozamawiałam, ale szukam jeszcze fotografa z dronem i może fontanny z czekoladą...
Zamilkłam na moment.
– Nie robimy w sali. U nas będzie w ogrodzie. Grill, catering, coś na luzie – powiedziałam z ulgą, że nie muszę kłamać.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Serio? – zapytała w końcu, tonem pełnym współczucia. – Kurczę, nie wiedziałam, że u was tak... ciężko finansowo.
Zaparzyłam sobie herbaty i popatrzyłam przez okno. Deszcz siąpił leniwie, ale powietrze było ciepłe. Przymknęłam oczy.
– Wiesz co, Iwona? Nas nie stać na długi tylko po to, żeby ktoś miał ładne zdjęcie do wrzucenia na fejsa.
– No… niby tak – odpowiedziała, ale słyszałam w jej głosie niedowierzanie.
Wtedy właśnie zrozumiałam, że dla wielu ludzi to już nie chodzi o dziecko. Komunia stała się wyścigiem, kto da więcej. Tylko ja nie chciałam startować w tym biegu. Chciałam dać Frankowi wspomnienia. Ale w tej chwili czułam się jak outsider. I bardzo się zastanawiałam, czy jestem w tym sama.
Lista gości i lista żalów
– Ale jak to, ciocia Jadzia nie przyjdzie? – zapytałam Kuby, gdy przyniósł mi wydrukowaną listę gości.
– Mówi, że jak nie będzie „normalnej imprezy”, to nie widzi sensu – odpowiedział beznamiętnie, jakby mówił o pogodzie.
– „Normalna impreza”? Czyli co, bal w hotelu i kotlety w sosie? – westchnęłam.
Z każdym kolejnym telefonem wychodziły nowe żale. Ktoś nie mógł przyjść, bo „to nie to samo co w lokalu”. Ktoś inny się obraził, że nie dostanie osobnego zaproszenia, tylko SMS-a. A niektórzy pytali wprost: „Naprawdę będziecie jeść na dworze?”
– Przecież to ma być dzień dla dziecka, nie dla innych – rzuciłam w końcu ze złością, gdy kolejna kuzynka odmówiła przyjazdu. – A Franek i tak się ucieszy, jak przyjedzie jego kolega z klasy. I wujek Heniek, który mu obiecał pokaz baniek mydlanych.
Kuba skinął głową, ale widziałam, że jest mu przykro. Chciał dobrze. Żeby nikt nie poczuł się pominięty. Żeby nie wyszło, że skąpimy.
– Ludzie i tak zawsze coś znajdą, żeby się przyczepić – dodałam, podchodząc do niego i łapiąc go za rękę. – A my nie robimy tego dla ludzi.
– Dla Franka – powiedział cicho. – Tylko dla niego.
– I dla nas. Żebyśmy tego nie wspominali jak maratonu stresu.
Zmniejszyliśmy listę. Zostali najbliżsi, którzy chcieli być, a nie tylko „się pokazać”. I wtedy nagle zaczęło mi się robić lżej. Bo choć miało być mniej osób – miałam przynajmniej pewność, że będą tam z właściwego powodu.
Grill, słońce i święty spokój
Dzień komunii rozpoczął się cicho. Bez nerwówki, bez zamieszania, bez szpilek od rana uwierających się w stopy. Franek zjadł śniadanie z nami przy stole, nie w pośpiechu, nie w biegu. Potem ubrał się w garniturek – skromny, wygodny.
– Mama, a mogę założyć te trampki po kościele? – zapytał z nadzieją.
– Możesz, synku. Nawet bardzo cię o to proszę – odpowiedziałam i ucałowałam go w czoło.
Msza była piękna. Zamiast fleszy i przepychania się rodziców z aparatami – skupienie. Potem spacer do domu, słońce przebiło się przez chmury jak na zamówienie. W ogrodzie czekały już leżaki, namiot, duży stół z wiejskimi potrawami. Catering dowiózł wszystko na czas, pachniało świeżym chlebem i pieczonym mięsem. Kuba stał przy grillu i z zapałem obracał karkówkę, jakby to była najważniejsza misja jego życia.
Franek biegał z dziećmi po trawie, śmiał się do rozpuku, brudził się lodami malinowymi. Siedziałam z herbatą w dłoni i patrzyłam na wszystko z błogim spokojem.
– Aśka, to był świetny pomysł – szepnęła moja siostra, przysuwając się z talerzykiem. – Lepiej się tu czuję niż w niejednym lokalu.
Teściowa też przyszła. Nie wyglądała na zachwyconą, ale zjadła dwie porcje i nawet pochwaliła ogórki kiszone.
– Wiesz co, dziecko... może i nie wygląda to jak małe wesele, ale... wyszło super – przyznała cicho.
I wtedy wiedziałam, że podjęliśmy dobrą decyzję.
Najważniejsze było to, co między nami
Kiedy wieczorem sprzątałam plastikowe kubki spod huśtawki, Franek podbiegł do mnie w brudnej koszuli, z potarganą grzywką i uśmiechem od ucha do ucha.
– Mamo, to był najlepszy dzień w życiu! – powiedział z takim przekonaniem, że aż coś mnie ścisnęło w środku.
– Naprawdę? – zapytałam, wciąż z niedowierzaniem.
– No jasne! Bartek zjadł cztery gałki lodów, a ja wygrałem wyścig w workach. I babcia dała mi książkę o dinozaurach, nie pieniądze, tylko książkę! A wujek Heniek zrobił wielką bańkę i ona pękła na moim nosie!
Uśmiechnęłam się. To nie był dzień z katalogu. Nie było tortu w kształcie krzyża, nie było wodzireja ani złotej ścianki do zdjęć. Ale było wszystko, co najważniejsze. Wieczorem siedzieliśmy z Kubą na tarasie, owinięci kocem, z kubkami herbaty w dłoniach. W ogrodzie jeszcze unosił się zapach grilla, dzieci biegały z latarkami, śmiejąc się w najlepsze.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć… – zaczął Kuba.
– Ale?
– Nie. Bez „ale”. Chciałem tylko powiedzieć, że dobrze, że się uparłaś. Masz rację. To nie miało być wesele. I to była prawdziwa komunia. Bez nadęcia, ale z sercem.
Wtuliłam się w niego mocniej. W ciszy, w zwykłym ogrodzie, z plastikowym talerzem na kolanach czułam więcej święta niż w jakiejkolwiek ekskluzywnej sali. Bo komunia naszego syna nie była pokazem. Była wspomnieniem. Ciepłym, naszym. I tak już miało zostać.
Joanna, 37 lat
Czytaj także:
- „Mąż po przejściu na emeryturę ciągle siedzi w domu. Ja marzę o Kanarach, on o telewizorze i kapciach”
- „Zarabiam więcej niż mąż, ale wstydzę się przyznać przed jego rodziną. Teść się zapiera, że to nie godzi się kobiecie”
- „Zapożyczyłem się, żeby córka miała najpiękniejszą komunię. Zamarłem, kiedy do drzwi zapukał komornik”