„Wyjazd służbowy do Hiszpanii był bardzo owocny. Wróciłam z nowymi kompetencjami i fasolką w brzuchu”
„Próbowałam odsunąć się na bezpieczny dystans, ale on zrobił krok bliżej. I nagle jego usta były przy moich. Delikatne, ciepłe, pachnące czerwonym winem i czymś jeszcze, czego nie umiałam nazwać. Może tęsknotą. Nie zaprotestowałam. Świat zawirował”.

- Redakcja
Wyjazd do Hiszpanii miał być tylko kolejną delegacją. Konferencja, warsztaty, kilka spotkań z partnerami biznesowymi – nic, czego nie robiłabym wcześniej. W głowie miałam tylko jeden cel: wynieść z tego wyjazdu konkretne umiejętności i pokazać się z dobrej strony szefowej. A że czułam się wtedy wypalona i przeciążona, potraktowałam to trochę jak okazję do złapania oddechu. Nie spodziewałam się, że Hiszpania nie tylko mnie odświeży zawodowo, ale również namiesza mi w sercu i w planach. Bo wróciłam z czymś więcej niż tylko certyfikatem. Zdecydowanie więcej.
Delegacja marzeń
– Jesteś pewna, że chcesz lecieć sama? – zapytała Anka, moja współlokatorka, kiedy pakowałam ostatnie rzeczy do walizki.
– Nie pierwszy raz – odparłam, siląc się na uśmiech. – Poza tym to tylko tydzień.
Nie mówiłam jej, że od kilku dni miałam dziwne przeczucie. Nie lęk, raczej coś w rodzaju niepokoju połączonego z ekscytacją. Jakby coś się miało wydarzyć, ale nie wiedziałam co. Może to przez ten durny sen, który śnił mi się trzy razy pod rząd: ja, słońce, palmy i czyjeś ręce oplatające mnie od tyłu. Zawsze budziłam się z sercem walącym jak młot.
Wylot był o szóstej rano. Lotnisko tętniło życiem, a ja z kawą w jednej ręce i teczką z dokumentami w drugiej wyglądałam jak podręcznikowy przykład „kobiety sukcesu w podróży służbowej”. Na miejscu, w Sewilli, z lotniska odebrał mnie Javier – przedstawiciel firmy partnerskiej.
– Witamy w Andaluzji – powiedział z uśmiechem, który od razu mnie rozbroił. – Mam nadzieję, że wyjazd będzie owocny.
Zabrzmiało to jak ironia losu, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak prorocze były te słowa. Hotel był elegancki, konferencja dobrze zorganizowana, ludzie życzliwi. A ja poczułam, że po raz pierwszy od miesięcy mam przestrzeń, żeby się zatrzymać, rozejrzeć, pomyśleć. I że – co najdziwniejsze – nie chcę tego tygodnia tylko „odbębnić”.
– Może pani wieczorem do nas dołączy? – zapytał Javier na koniec dnia. – Mamy małą kolację integracyjną w tapas barze.
Skinęłam głową, nawet nie próbując się wykręcić. Bo coś mi mówiło, że jeśli zostanę sama w hotelu, nie wytrzymam tej ciszy.
Po godzinach odpoczywałam
Bar wyglądał jak z katalogu: ciasne, gwarne wnętrze, na ścianach kafelki i suszone papryczki, zapach smażonych kalmarów mieszał się z dymem z cygara jakiegoś staruszka przy wejściu. Usiedliśmy przy długim stole – ekipa z Polski, Hiszpanii, trochę Niemców, dwóch Francuzów. Javier usiadł koło mnie, a jego kolano, przez przypadek albo nie, dotykało mojego.
– Czego się napijesz? – zapytał, pochylając się lekko.
– Czerwonego wina. Może być to samo, co wybraliście.
– Świetny wybór. Tinto de verano – rzucił do kelnera i uśmiechnął się do mnie.
Cholera, był przystojny. Nie taki w oczywisty sposób, ale miał coś – może ten pewny siebie sposób bycia, a może lekko zachrypnięty głos. Złapałam się na tym, że śmieję się z jego dowcipów częściej niż powinnam, że zamiast słuchać o strategii marketingowej, analizuję jego ruchy, spojrzenia.
Po dwóch godzinach było już luźno. Zmiana języków przy stole, przekrzykiwanie się, Javier co chwila nachylał się i tłumaczył mi coś na ucho. W pewnym momencie podsunął mi talerz z jakimś dziwnym daniem.
– Spróbuj. To jest bacalao. Słony dorsz.
Zjadłam, chociaż nie przepadam za rybami.
– I?
– Smakuje jak... flirt – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Zamilkł. A potem pochylił się jeszcze bliżej i powiedział:
– To znaczy, że muszę cię częściej czymś częstować.
Serce zabiło mi mocniej. I wiedziałam już, że ten wyjazd nie będzie zwyczajny.
Kurs hiszpańskiego i flirtu
Kolejne dni mijały jak w półśnie. Rano prelekcje i warsztaty, po południu praca nad prezentacjami, a wieczorami wspólne kolacje, długie rozmowy, śmiech, hiszpańska muzyka sącząca się z głośników w barach. Javier stał się moim nieoficjalnym opiekunem – wszędzie był obok, z tłumaczeniem, z pomocą, z tym swoim luzem, który sprawiał, że nawet najnudniejsze slajdy wydawały się mniej sztywne.
– Wiesz, że mówisz coraz lepiej po hiszpańsku? – powiedział jednego popołudnia, gdy wracaliśmy z warsztatów.
– Przestań. Umiem powiedzieć tylko: vino, gracias i no entiendo.
– I „flirt” – przypomniał z błyskiem w oku.
Zaśmiałam się, speszona. Ale było w tym coś prawdziwego. Nie chodziło tylko o język. Przy nim czułam się... lżej. Jakbym na moment odłożyła wszystko, co mnie męczyło w Polsce: wieczne goniące terminy, wiecznie niepewna relacja z moim „prawie chłopakiem”, który znikał i pojawiał się, kiedy mu pasowało. W Sewilli wszystko wydawało się prostsze.
Pewnego wieczoru zasiedzieliśmy się we dwoje. Reszta ekipy rozeszła się do pokojów, a my zostaliśmy przy ostatnim kieliszku wina na hotelowym patio.
– Wiesz, co lubię w tobie najbardziej? – zapytał, patrząc mi prosto w oczy.
– Że jeszcze nie uciekłam?
– Że masz w oczach coś, co trudno znaleźć. Jakbyś nie była stąd. Jakbyś czekała na coś, co wreszcie się wydarza.
Nie odpowiedziałam. Bo bałam się, że odpowiem za dużo.
Niezapomniane wspomnienia z Sewilli
To był ostatni wieczór przed powrotem. Ciepło sączyło się z nieba jak z lampy, powietrze pachniało jaśminem i winem. Javier zaproponował spacer po mieście. Zgodziłam się, chociaż rozsądek krzyczał, żebym poszła spać i spakowała walizkę. Ale serce... Serce już od dawna przestało się słuchać.
Przeszliśmy przez most Triana, rozmawiając o głupotach, o dzieciństwie, o tym, czy dorośli mogą jeszcze zmieniać życie. Kiedy przystanęliśmy przy rzece, chwycił mnie za rękę. Nie gwałtownie, raczej naturalnie. Jakbyśmy robili to od lat.
– Nie chcesz wracać, prawda? – zapytał cicho.
– A ty skąd wiesz, czego chcę?
– Z twoich oczu.
Zamilkłam. Próbowałam odsunąć się na bezpieczny dystans, ale on zrobił krok bliżej. I nagle jego usta były przy moich. Delikatne, ciepłe, pachnące czerwonym winem i czymś jeszcze, czego nie umiałam nazwać. Może tęsknotą. Nie zaprotestowałam. Świat zawirował. Wszystko zniknęło – konferencja, plan prezentacji, mój chłopak z Polski, którego twarz zamazywała się coraz bardziej w mojej pamięci. Liczyło się tylko to, że teraz tu jestem. Z nim. W miejscu, gdzie świat na chwilę stanął w miejscu.
Noc spędziliśmy razem. I choć rano miałam poczucie, że właśnie postawiłam wszystko na głowie, nie czułam wstydu. Czułam... spokój. I jakąś dziwną pewność, że coś się właśnie zaczęło. Coś, co nie kończy się wraz z odlotem samolotu.
Test dwóch kresek
Powrót do Warszawy był jak zderzenie z betonem. Samolot wylądował, telefon od razu się rozdzwonił, a ja – zamiast tęsknić za Javierem, jak wyobrażałam sobie w samolocie – próbowałam ogarnąć zaległe maile, raporty, spotkania. Chciałam wpaść w rutynę, która ukryje, że coś się we mnie zmieniło. Ale ciało miało inny plan.
Najpierw zignorowałam to, że okres się spóźniał. Stres, zmiana klimatu, zmęczenie – tłumaczyłam sobie wszystko. Potem zaczęły się nudności, zapach kawy przyprawiał mnie o mdłości, a ulubione perfumy nagle śmierdziały jak woda z mopa. Pewnego ranka, zanim poszłam do pracy, weszłam do drogerii. Kupiłam test, schowałam do torebki i z duszą na ramieniu wróciłam do mieszkania. W łazience stałam jak w transie, wpatrując się w dwie kreski. Mocne, wyraźne. Nie było wątpliwości.
– Nie… – wyszeptałam, czując jak kręci mi się w głowie.
Usiadłam na brzegu wanny. Patrzyłam na test jak na obiekt z innego świata. Jakby należał do kogoś innego. W ciągu godziny przeszłam przez wszystkie etapy: zaprzeczenie, szok, łzy, a potem... uśmiech. Cichy, kruchy, ale prawdziwy. Ta „fasolka” we mnie – była prawdziwa. Nieplanowana. Nie z moim facetem, który w zasadzie już nim nie był. Z Javierem. Z tym uśmiechem, tinto de verano i słonym dorszem. Nie wiedziałam jeszcze, co z tym zrobię. Ale wiedziałam jedno – nigdy nie czułam się tak blisko życia.
Z kompetencjami i czymś więcej
Minęły trzy miesiące. Brzuch jeszcze ledwo się zarysowywał, ale ja już czułam, że wszystko we mnie się zmieniło. Nie tylko fizycznie. Coś mi się w głowie przestawiło – jakby ta podróż do Hiszpanii wcisnęła pauzę, a ja po raz pierwszy mogłam naprawdę się usłyszeć. Z pracy odeszłam. Zbyt wiele razy słyszałam: „Musisz być dyspozycyjna”, „Można na ciebie liczyć, prawda?”, „Nie ma cię znowu w biurze?”. A ja już nie chciałam być tą, na którą można zawsze liczyć, bo sama na siebie w końcu zaczęłam patrzeć jak na człowieka, nie robota.
Zadzwoniłam do Javiera. Oczywiście, że się bałam. Nie wiedziałam, jak zareaguje. Może się wystraszy? Zniknie? Albo powie, że to niemożliwe.
– Dwie kreski – powiedziałam cicho, trzymając telefon jak talizman.
Po drugiej stronie długo było cicho. A potem usłyszałam, jak wciąga powietrze.
– Bueno… To najpiękniejsza wiadomość, jaką dziś dostałem – odpowiedział spokojnie.
Nie rozmawialiśmy o przyszłości. Jeszcze nie. Ale wiedziałam, że nie jestem sama. Mam nowe kompetencje: znam podstawy hiszpańskiego, lepiej zarządzam sobą, potrafię stawiać granice. Ale największą zdobyczą tego wyjazdu jest to, co teraz noszę pod sercem. Moje życie nie poszło według planu. I całe szczęście.
Alicja, 32 lata
Czytaj także:
- „W dniu rozwodu mąż został na noc. To miała być wisienka na torcie nieudanego małżeństwa, ale odpięliśmy wrotki”
- „W naszym domu to żona nosi spodnie i zarabia pieniądze. Nie widzę w tym nic złego, że to ja żongluję garnkami”
- „Nie potrafię żyć, odkąd nie ma mojego męża. Był moją opoką, miłością i pociechą. Teraz jestem sama i nie mam już nic”

