Reklama

Mówią, że samotność to wybór. Że wystarczy wyjść z domu, porozmawiać z kimś w kolejce po chleb, uśmiechnąć się do sąsiada. Może i tak. Ale ja nigdy nie miałem w sobie tej łatwości. Życie z wyboru zamieniło się w życie z przyzwyczajenia. Mam trzydzieści lat i mieszkam sam w dwupokojowym mieszkaniu, które wynajmuję od ciotki. Pracuję jako grafik freelancer – ilustruję okładki książek, projektuję logotypy. Praca z domu stała się dla mnie wszystkim: miejscem, rytuałem, azylem.

Każdy dzień wygląda podobnie

Płatki z mlekiem, kawa, skrzynka mailowa, kilka godzin przy tablecie graficznym, Spotify w tle. Czasem wyjdę do pobliskiego parku z aparatem, czasem spotkam się z Kamilem. No właśnie – Kamil.

Kamil to mój najstarszy i najbliższy przyjaciel. Poznaliśmy się na pierwszym roku ASP, kiedy nikt jeszcze nie wiedział, co z niego będzie. Przebiliśmy się razem przez wszystkie egzaminy, nieprzespane noce przed wystawami, wspólne picie piwa na ławce, kiedy ktoś nam pierwszy raz zrecenzował pracę słowem "przeciętna".

Zawsze mu zazdrościłem lekkości. Ludzie go lubili – miał w sobie ciepło i poczucie humoru. Ja byłem raczej tym "drugim" – cichym, trochę z boku. Ale ta relacja zawsze działała. Aż do dnia jego trzydziestych urodzin.

– Filip, to jest Dominika – powiedział z uśmiechem, wskazując na kobietę w ciemnozielonej sukience i czerwonych ustach, która właśnie podawała mi rękę.

– Cześć – odparłem, ściskając dłoń zbyt długo.

– Cześć. Grafik? – zapytała, od razu celnie uderzając.

– Po mnie to widać?

– Nie. Ale Kamil mówił, że jego najlepszy przyjaciel to grafik. No i że trochę introwertyk.

Zdziwiłem się. Kamil nigdy tak mnie nie przedstawiał.

Reszta przyjęcia przebiegła... dziwnie. Nie wiem, czy to przez to, że było za głośno, czy przez to, że Dominika co chwilę zerkała w moją stronę. W końcu skończyło się na tym, że usiedliśmy na tarasie z winem i rozmawialiśmy przez dwie godziny.

O wszystkim i o niczym. O tym, że nie lubimy owsianki. O tym, że jazz potrafi drażnić. O tym, że ludzie czasem rozpoznają nas po oczach, a nie po imieniu.

Kiedy wracałem do domu, miałem wrażenie, że coś się właśnie zaczęło. I że to coś nie powinno się było zacząć.

Na początku naprawdę wierzyłem, że to przypadek. Wpadliśmy na siebie przy Placu Zbawiciela. Stałem w kolejce po kawę, a ona podeszła z drugiej strony, śmiejąc się do telefonu. Zobaczyła mnie i zawahała się tylko na moment.

– Filip, prawda? – zapytała, unosząc brew.

Skinąłem głową i odruchowo się uśmiechnąłem.

– Wciąż introwertyk?

– Raczej niezmiennie – odpowiedziałem, a ona parsknęła śmiechem i zamówiła flat white.

Zjedliśmy razem croissanta na ławce. Mówiła, że z pracy ją wypuścili wcześniej, że redakcja coś tam... nie słuchałem do końca, bo patrzyłem, jak rozplątuje włosy z gumki. Miała długie palce. Takie, które mogłyby grać na wiolonczeli. Albo rozdzielać strony w książce z nadzwyczajną starannością.

Potem było spotkanie pod galerią. Szukałem inspiracji do okładki dla wydawnictwa i akurat trafiłem na wystawę, na którą – jak się okazało – też się wybierała. „Bo kiedy człowiekowi źle, to idzie w kolory” – powiedziała wtedy, stojąc przed gigantycznym obrazem przedstawiającym rozlane pastele.

Kolejne spotkanie pod przystankiem tramwajowym już nie było przypadkowe. Przyznałem się później przed sobą, że wyszedłem wcześniej tylko po to, żeby może ją spotkać. Nie planowałem tego. Po prostu... chciałem. A kiedy ją zobaczyłem, jak stoi oparta o witrynę z drożdżówkami i coś pisze na telefonie, poczułem, że dzień właśnie się zaczął.

Dominika była inna, niż sobie wyobrażałem „żonę Kamila”

Myślałem, że będzie jedną z tych kobiet, które noszą szpilki i mówią o kredycie hipotecznym jak o sensacji dnia. A ona mówiła o milczeniu w relacjach. O tym, że czasem siedzi na parapecie i patrzy w puste okna bloku naprzeciwko, bo chce wiedzieć, czy ktoś jeszcze nie śpi. A potem mówiła: „Nie wiem, po co ci to mówię” i śmiała się, jakby wszystko było bez znaczenia.

Ja też się śmiałem.

A potem wracałem do domu i czułem, że coś jest nie tak. Bo za każdym razem, gdy ją widziałem, czułem się lepiej. I jednocześnie gorzej. Jakbym brał coś, co nie należy do mnie. Jakbym zdradzał Kamila nie ciałem, a uwagą.

Przekonywałem siebie, że te rozmowy nic nie znaczą. Że każdy ma prawo do przypadkowych spotkań. Ale potem złapałem się na tym, że przestaję wierzyć w przypadkowość. I że zaczynam planować swoją trasę tak, by iść tam, gdzie może być ona.

Czasem mówiła rzeczy, które wbijały mi się gdzieś głęboko i zostawały na długo. Kiedyś zapytała:

– Gdybyś miał uciec, to gdzie?

– Uciec?

– No wiesz. Gdybyś musiał zniknąć. Wybierasz miasto czy las?

Zastanowiłem się chwilę.

– Miasto. W tłumie łatwiej się ukryć.

– A ja las – powiedziała, przygryzając wargę. – Bo tam można milczeć godzinami i nikt nie zapyta, co się dzieje.

Wracałem potem do domu i wyobrażałem sobie ją, siedzącą na pniu w środku lasu. Z termosiem w ręku. Samą.

Czekałem na te spotkania. Codziennie, po cichu, gdzieś w środku. A jednocześnie codziennie sobie powtarzałem: nie wolno. To tylko rozmowy. Przecież te rozmowy nic nie znaczą. Nic nie znaczą, prawda?

Było późno, miasto cichło. Siedzieliśmy na ławce przy skwerze, niedaleko mojej klatki. Wypiliśmy razem po kieliszku wina na jakimś wernisażu, potem Dominika powiedziała, że nie chce jeszcze wracać. Ja też nie chciałem. Chociaż powinienem.

– Co mówisz ludziom, gdy znikasz? – zapytała nagle.

– Że potrzebuję odpocząć – odpowiedziałem po chwili.

– A nie boisz się, że przestaną wtedy czekać?

Spojrzałem na nią i zrozumiałem, że nie mówi o sobie. A przynajmniej nie tylko. Cisza między nami zrobiła się gęsta. Kiedy jej ręka dotknęła przypadkiem mojej, nie cofnęła się. Nie ja. Ona. I to mnie zaskoczyło.

Pocałowałem ją. Delikatnie, nieśmiało. Jakby to było pytanie.

Ale odpowiedzi nie było. Cofnęła się od razu, jakby się sparzyła. I zaczęła płakać. Cicho, bez łez. Ale płakała.

– To... nie powinno... chyba... – zacząłem, głos mi zadrżał.

– Nie miało się wydarzyć. To był błąd – powiedziała, patrząc w ziemię.

– Przepraszam.

– Nie przepraszaj. To ja powinnam...

Nie powiedziała nic więcej. Wstała i odeszła

Nawet się nie obejrzała. Ja też nie próbowałem jej zatrzymać.

Przez tydzień nie wychodziłem z mieszkania. Siedziałem przy komputerze i gapiłem się w ekran, który niczego nie pokazywał. Nie odbierała telefonów. Nie odpisywała. Czułem, że to koniec.

Koniec rozmów, koniec bliskości, koniec czegoś, co jeszcze nie miało nazwy.

Był zwykły czwartek. Padał deszcz, rytmicznie, uparcie, jakby coś wypłukiwał z ulic. Siedziałem przy komputerze i przesuwałem piksele z miejsca na miejsce. Nic mi nie wychodziło. Grafika rozmywała się w oczach, a myśli ciągnęły gdzie indziej.

Zadzwonił domofon.

Zamarłem. Nie spodziewałem się nikogo. Zerknąłem na zegarek – 19:12. Czas, kiedy zazwyczaj jest już po wszystkim. Odruchowo wstałem i podszedłem do drzwi. Nacisnąłem guzik.

– Tak?

Nie usłyszałem nic. Tylko ciche trzaski w słuchawce.

Spojrzałem przez wizjer. Stała tam. Przemoczona, z rozwianymi włosami. W jednej ręce trzymała parasolkę, w drugiej – walizkę.

Otworzyłem.

– Dominika... co ty...

Nie dała mi dokończyć.

– Nie pytaj.

Stała jak przybita do ziemi. Mokra od deszczu, z błyskiem paniki w oczach. Walizka była czarna, zużyta. Wyglądała, jakby nie była jej.

– Kamil...? – zapytałem cicho.

– Jeszcze nie wie.

A ja mam wiedzieć?

Zamilkła. Wzięła głębszy oddech i powiedziała tylko:

– Muszę tu być. Choćby przez chwilę.

Odsunąłem się bez słowa i zrobiłem jej miejsce.

Weszła. Walizkę postawiła w przedpokoju, nie zdejmując butów. Zadrżała lekko, może z zimna, może z czegoś więcej. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Nie wiedziałem, co teraz zrobić. Czy zaparzyć herbatę? Czy się odezwać? Czy dotknąć jej ramienia?

Nie zrobiłem nic.

Pierwszej nocy spała w moim łóżku, ja na kanapie. Nie powiedzieliśmy sobie nic więcej niż trzeba. Rano zrobiłem kawę. Usiedliśmy przy stole jak współlokatorzy po cichej kłótni. Tylko że żadnej kłótni nie było. Była walizka. Była cisza. Była obecność.

– Nie musisz nic mówić – powiedziałem, gdy zbierałem filiżanki po śniadaniu.

– Ale chyba chcę – odpowiedziała i podciągnęła kolana pod brodę.

Opowiadała długo, spokojnie, jakby mówiła komuś, kto zna zakończenie, ale chce usłyszeć każdy szczegół. O samotności, która wdarła się między nią a Kamila. O tym, jak przestali się dotykać. Jak przestali pytać: „Jak ci minął dzień?” O tym, że on wszystko brał za pewnik. Że była, bo była. Że milczenie przestało być wspólne.

– A ty pytasz – powiedziała, patrząc na mnie. – Zawsze pytasz.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć

Milczenie między nami było inne niż to, o którym mówiła. Nie bolało.

Minęły trzy dni. Trzy noce. Obserwowałem ją, jak krząta się po moim mieszkaniu, jak wkłada moje bluzy, bo nie zabrała swoich. Jak raz śmiała się przez sen. Nie dotykaliśmy się. Nie przekraczaliśmy granicy. Ale napięcie było wyczuwalne jak napięta struna w gitarze.

Piątej nocy usiedliśmy razem na kanapie, z kubkami herbaty. Słuchaliśmy jazzu. Cicho, żeby nie budzić czegoś, czego nie można już cofnąć.

– Czemu tu przyszłaś? – zapytałem nagle.

Spojrzała na mnie poważnie.

– Bo tylko przy tobie nie muszę udawać.

Telefon zadzwonił o siódmej rano. Ekran błyszczał: Kamil. Nie odebrałem. Po chwili kolejny – tym razem dzwonek do drzwi.

Dominika spojrzała na mnie pytająco. Stała boso w mojej bluzie, z mokrymi włosami. Wiedzieliśmy, kto to. Nie ruszyłem się z miejsca.

– Otworzysz? – zapytała cicho.

– Nie mogę.

Pukanie ustało. Cisza była jak wyrok. Rano Dominiki nie było. Walizki też nie. Zostawiła kartkę: „Dziękuję. Przepraszam.”

Próbowałem do niej dzwonić, ale nie odebrała. Leżałem na kanapie, patrzyłem w sufit i nie wiedziałem, czy właśnie wszystko się skończyło, czy dopiero zaczęło się psuć.

Nie wiedziałem, gdzie teraz była. Czy wróciła do Kamila, czy może wyjechała gdzieś daleko. Czy pamiętała, że zawsze zamawiała kawę z syropem waniliowym, chociaż zarzekała się, że go nie znosi.

Nie wiedziałem, czy jeszcze ją zobaczę. Ale wiedziałem, że była. I że przez chwilę wszystko się zmieniło. Ja się zmieniłem. I może właśnie to zostało – ta krótka bliskość, która osiadła we mnie jak kurz, niewidoczna, ale nie do wytrzepania.

Filip, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama