„W czerwcu moje dzieci zawsze są smutne. Nie wiedzą, jak smakują czereśnie, bo nas nie stać na taki luksus”
„Łzy popłynęły cicho. Nie płakałam tylko przez czereśnie. Płakałam, bo znów muszę odmówić dzieciom. Bo znowu budżet się nie dopina. Bo chciałabym dać im wszystko, a nie mogę nawet dać głupich owoców”.

- Redakcja
Samotnie wychowuję dwójkę dzieci – Kubę i Hanię. Pracuję na pół etatu w osiedlowym spożywczaku, gdzie wypisuję ręcznie paragony i przekładam bułki na ladzie, jakby to miało jakiś większy sens. Od dwóch lat nie miałam wakacji. Zresztą – jak to się mówi – biednych nie stać na odpoczynek.
Każdy dzień zaczynam od kalkulacji. Rachunki, obiady, wyprawki, zeszyty, rajstopy dla Hani, mleko, buty, czynsz, karta do biblioteki, chleb, chleb, znowu chleb. I pytanie: co mogę dziś odjąć, żeby dożyć do pierwszego? Bo czasem naprawdę nie da się – nie chodzi nawet o luksusy, ale o to, żeby dzieciom choć raz kupić coś tylko dla nich, bez konieczności tłumaczenia, że „mama musi oszczędzać”.
Nie chcę, żeby brzmiało to jak narzekanie. Kocham swoje dzieci nad życie. Ale coraz częściej mam wrażenie, że w tej codzienności znikam. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś było „dla mnie”. Nawet kawa – zawsze z fusami, bo ekspres się popsuł dwa lata temu i szkoda mi pieniędzy na nowy.
Dzieci kochają czereśnie. To takie ich małe marzenie. Kuba w zeszłym roku pytał, czemu nigdy nie mamy ich w domu. Odpowiedziałam, że są bardzo drogie, że może kiedyś... Ale trzeci rok z rzędu przechodzę obok tych skrzynek z czereśniami na targu i myślę tylko o tym, że kilo kosztuje tyle co pół rachunku za prąd. Więc dzieci mają czereśnie tylko w snach. A ja mam wyrzuty sumienia, że nawet na to mnie nie stać.
Znów musiałam odmówić
– Mamo, a w tym roku kupimy czereśnie? – zapytała Hania, ledwo zdążyła zdjąć plecak.
Stałam przy zlewie, z rękami mokrymi od naczyń. Przez sekundę udawałam, że nie słyszę. Ale dzieci są jak radar – wyłapują wszystko.
– Czereśnie? – powtórzyłam z uśmiechem, który bolał. – Zobaczymy, kochanie.
– Bo Marta z klasy mówiła, że u nich już były. I że zjedli cały kilogram na raz – dorzucił Kuba, opierając się o framugę drzwi. – A ona nie ma nawet rodzeństwa, więc wszystko było dla niej.
W tym momencie coś we mnie pękło. Niby drobiazg, zwykła dziecięca rozmowa, ale poczułam, jakbym dostała w twarz.
– My też kiedyś kupimy – powiedziałam, starając się nie zadrżeć głosem.
Kuba i Hania spojrzeli po sobie. Nic nie mówili, ale widziałam, że zrozumieli. Jakby w ich dziecięcych głowach pojawiła się cicha zgoda: nie dopytujemy, bo mama się smuci. Potem poszli do pokoju. Słyszałam, jak się śmieją, coś rysowali, może znowu te swoje mapy skarbów i zamki z papieru.
Zostałam sama w kuchni. Zsunęłam się na podłogę, oparłam głowę o szafkę i zacisnęłam powieki. Łzy popłynęły cicho. Nie płakałam przez czereśnie. Płakałam, bo znów muszę mówić dzieciom "nie". Bo znowu budżet się nie dopina. Bo chciałabym dać im wszystko, a nie mogę nawet dać głupich owoców.
I w tamtej chwili poczułam coś więcej niż tylko smutek. Poczułam wstyd. Że nie wystarczam. Że może powinnam bardziej, lepiej, mądrzej. A przecież robię wszystko, co mogę. Tylko że czasem... to za mało.
Nigdy o nic nie prosiłam
– I co, znowu nic? – Monika patrzyła na mnie spod rzęs, trzymając w rękach kubek z herbatą. – Anka, ile razy mam ci mówić, że nie jesteś sama na świecie?
Siedziałyśmy na ławce przed blokiem. Dzieci biegały gdzieś z piłką, a my miałyśmy chwilę, żeby usiąść i pooddychać. To był jeden z tych rzadkich dni, gdy nie goniłam z torbami między pracą a domem.
– Ale jestem – westchnęłam. – Wiesz, jak to wygląda. Jak prosisz, to nagle wszyscy mają coś do powiedzenia. Że znowu sobie nie radzisz, że może trzeba było nie rodzić dzieci, jak się nie ma z czego żyć. Że pewnie przepuszczam wszystko na głupoty.
– Anka, ludzie zawsze będą gadać. Tylko że twoje dzieci potrzebują matki, która czasem odpuści tę swoją cholerną dumę.
Spojrzałam na nią ostro. Ta jej łatwość mówienia wszystkiego prosto z mostu czasem mnie wkurzała. Ale jeszcze częściej trafiała w sedno.
– Próbowałam kiedyś prosić. Pamiętasz? Wtedy, jak miałam wypadek i nie mogłam chodzić. I wiesz co usłyszałam od sąsiadki? „To może teraz czas pomyśleć o ojcu dzieci, nie o litości”. Jakby on tu był, jakby w ogóle istniał w naszym życiu.
Monika spojrzała na mnie ze współczuciem. Zamilkła na chwilę. Potem ujęła moją dłoń.
– Rozumiem, że boisz się odrzucenia. Ale czasem trzeba się wywalić na tyłek, żeby ktoś cię podniósł. Nie musisz walczyć zawsze sama. To tylko czereśnie. Można się złożyć z sąsiadką, kupić kilo i się podzielić.
– Ale to nie o czereśnie chodzi – powiedziałam cicho. – Tylko o to, że ja już naprawdę nie wiem, jak długo jeszcze dam radę udawać, że wszystko gra.
Milczałyśmy długo. Tylko wiatr szeleścił liśćmi. I dziecięcy śmiech gdzieś z oddali. Taki czysty. Jakby ten świat naprawdę był prostszy.
Miałam napięty budżet
Weszłam do warzywniaka z listą w ręku: ziemniaki, marchewka, cebula. Nic więcej. Kasjerka znała mnie dobrze, więc nie pytała już, czy dorzucić coś ekstra. Wiedziała, że budżet mam napięty – każdy niepotrzebny wydatek boli.
Ale dziś coś mnie tknęło. Może przez tę rozmowę z Moniką, może przez rysunki dzieci, które znalazłam rano przy lodówce – z domkiem, z drzewem, i ogromnym słońcem. A na drzewie – czereśnie. Duże, czerwone jak krew. Zatrzymałam się przy skrzynce. Czereśnie. 40 złotych za kilogram.
– To jakieś żarty? – wymknęło mi się na głos.
– Pani Aniu, może są trochę drogie – rzuciła sprzedawczyni. – Ale pyszne, naprawdę.
Patrzyłam na te owoce i nagle poczułam, jak gardło mi się zaciska. Przypomniałam sobie tatę. Jak co lato wspinał się na drzewo za domem i zrywał dla mnie czereśnie. Potem siadaliśmy na werandzie, a ja jadłam je prosto z jego dłoni. Zawsze mówił: „Anka, te pierwsze są dla ciebie, bo ty jesteś moją pierworodną królewną”.
Dziś też jestem matką. Ale żadna królewna. Żadnej werandy. Żadnego drzewa. Tylko plastikowe skrzynki i cena, która mówi: „nie dla ciebie”.
Wyszłam ze sklepu bez słowa. Stałam chwilę pod warzywniakiem i gapiłam się w asfalt. Tłumiłam krzyk, który we mnie narastał. Jak to możliwe, że nie stać mnie na czereśnie? I czemu tak boli?
Dzieci ciągle marzą
Wieczorem dzieci siedziały cicho w swoim pokoju. Słyszałam szelest kartek, ciche pomrukiwanie Hani, gdy coś nie wychodziło, i Kuby – jak zawsze cierpliwego, jakby starszy o pięć lat, nie dwa. Zrobiłam sobie herbatę. Siadłam przy stole i udawałam, że czytam gazetę. Ale oczy ślizgały mi się po literach, nie chwytając żadnego sensu. Głowa była gdzie indziej.
Po chwili usłyszałam:
– Mamo, możesz zobaczyć? – zawołał Kuba.
Weszłam do pokoju i zamarłam. Na białym kartonie narysował drzewo. Czereśniowe. Pełne czerwonych owoców, takich jak z tamtego ogrodu u moich rodziców. Pod drzewem była trójka ludzi. Ja, Hania, on.
– Co to za drzewo? – zapytałam cicho, klękając obok.
– Czereśnia. Jak już będę dorosły, to ją posadzę i będzie tyle owoców, ile tylko zechcemy – powiedział poważnie Kuba. – Będziemy jeść codziennie. Ty też.
Zatkało mnie. Przełknęłam ślinę, ale w gardle coś stanęło. Chciałam coś powiedzieć, ale jedyne, co wydobyło się z moich ust, to łkanie. Zaczęłam płakać, najpierw cicho, potem bezwstydnie. Osunęłam się na podłogę i przytuliłam dzieci.
– Mamo, nie płacz – Hania pogłaskała mnie po głowie. – To tylko rysunek…
– Ale bardzo piękny – wydusiłam przez łzy.
Nie rozumiały do końca, co się dzieje. Ale nie uciekły. Przytuliły się mocno, bez pytań. I w tej ciszy, na podłodze, między kredkami, poczułam coś jak ukojenie. Bo choć nie mam czereśni, mam ich. I może to musi wystarczyć. Kiedy dzieci zasnęły, usiadłam w kuchni przy stole. Tego samego, przy którym kiedyś z Danielem planowaliśmy wspólne życie. Teraz na blacie leżał tylko zeszyt z domowym budżetem i pogniecione paragony.
Patrzyłam na te cyfry i wiedziałam jedno: tak dalej nie dam rady. Nie mogę wiecznie wybierać między mlekiem a owocami. Między butami dla Kuby a rajstopami dla Hani. Między godnością a prośbą o pomoc. Wyjęłam telefon i zaczęłam szukać ogłoszeń. Sprzątanie po nocach, opieka nad starszą panią, może jakieś szycie – cokolwiek. Już kiedyś robiłam wszystko naraz. Teraz też dam radę. Muszę. Choćby miało mnie to kosztować każdy centymetr sił.
Nie mam jeszcze planu. Mam zmęczenie i strach. Ale mam też obrazek czereśniowego drzewa, który Kuba przykleił do lodówki. I jego słowa, które odbijają się w mojej głowie jak echo. Może w przyszłym roku będzie nas na nie stać. Może wtedy weźmiemy cały kilogram. A może tylko pół. Ale wiem jedno: czereśnie muszą być.
Anna, 38 lat
Czytaj także:
- „Mąż przez lata stronił od bliskości. Zażądałam rozwodu, gdy w końcu odkryłam, dlaczego jest taki oziębły”
- „Matka całe życie traktowała mnie jak śmiecia. Zdziwiłam się, że upokorzyła mnie nawet w testamencie”
- „Teść kupił mi luksusowe perfumy bez okazji. Ja się ucieszyłam, a mężowi od razu zapachniały zdradą”

