„Teściowa poleciła mi nawóz do lawendy ze skorupek jajek. Chyba zrobiła to po złości, bo ten smród czuję do dzisiaj”
„– Bo zapach jest... specyficzny. Mój mąż powiedział, że jak to się nie uspokoi, to zadzwoni na straż miejską. I wie pani... ja nie chcę robić problemów, ale kot nam przestał jeść”.

Nigdy nie miałam łatwej relacji z teściową. Od początku coś jej we mnie nie pasowało – może to, że nie pochodzę z „ich kręgów”, jak sama mówiła, a może po prostu nie byłam wystarczająco uległa. Odkąd z mężem kupiliśmy domek z ogródkiem, próbowałam choć trochę zbliżyć się do niej przez rozmowy o ogrodnictwie. Ona znała się na wszystkim, ja dopiero zaczynałam. Kiedy wspomniałam, że chcę posadzić lawendę, od razu podała mi „sprawdzony sposób na nawóz”. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że skończę w środku ogrodowego horroru.
Nieoczekiwany prezent od teściowej
– Skorupki jajek, kochanie. Nic lepszego na lawendę nie znajdziesz – powiedziała teściowa, podając mi reklamówkę wypchaną po brzegi czymś, co wyglądało jak zbiór śniadań z ostatniego półrocza.
Stałam przed nią na podjeździe, nieco zaskoczona. Zapach, delikatnie mówiąc, nie zachęcał, a foliowa torba już zdążyła przesiąknąć wilgocią. Mimo wszystko – uśmiechnęłam się.
– Dziękuję, mamo. Spróbuję.
– Tylko nie wyrzucaj. Najlepiej zostawić je na kilka dni w słońcu. Niech wyschną. Wtedy to dopiero robi robotę! – powiedziała z błyskiem w oku.
Zawinęłam torbę w dwa kolejne worki i wcisnęłam ją na tył garażu, gdzie – jak naiwnie sądziłam – nie będzie nikomu przeszkadzać. Może faktycznie spróbuję. Teściowa uprawiała ogródek od lat, jej dalie miały rozmiar głów niemowlęcia, a pomidory pachniały jak we Włoszech. Tylko że ja nie byłam Zosią. Ja byłam Agatą – dziewczyną z bloku, która właśnie drugi raz w życiu sadziła cokolwiek do ziemi. I to nie marchewkę, tylko głupią lawendę pod oknem sypialni, bo ładnie pachnie.
Tego samego wieczoru próbowałam otworzyć torbę i przełożyć zawartość do doniczki. Ale kiedy tylko uniosłam wieko – zwymiotowałam wprost na pantofel. Takiego smrodu nie znałam. Nawet śmietnik latem nie dawał tak popalić.
– Co to do cholery jest?! – wrzasnął mój mąż, kiedy wpadł do garażu.
– Skorupki. Od twojej mamy.
Popatrzył na mnie z mieszaniną litości i rozbawienia. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że to dopiero początek.
Lawendowy sen stał się koszmarem
Nie poddałam się od razu. Uznałam, że może przesadzam, że trzeba tylko przeczekać ten pierwszy etap, aż natura zrobi swoje. Zrobiłam więc wszystko jak w instrukcji. Rozłożyłam skorupki na słońcu, przykryłam gazą, codziennie mieszałam. Po tygodniu, mimo że sąsiad dwa razy zapytał, czy coś mi nie gnije w odpływie, postanowiłam przejść do sedna – nawóz gotowy, czas działać.
– Wiesz, że pachnie jak… jakby ktoś gotował zupę ze śmieci? – rzucił Marcin, stojąc z założonymi rękami i patrząc na mnie, jak rozrabiam gęstą papkę z wodą.
– To jest naturalne. Twoja mama mówiła, że efekty będą widoczne po tygodniu – syknęłam, pryskając sobie trochę na sandały.
– Moja mama sadzi wszystko od nowiu do pełni. Wiesz, że podlewała ogórki wodą po parówkach?
Nie skomentowałam. Byłam już za daleko. Rozcieńczoną miksturą podlałam każdy krzaczek lawendy. Czułam się trochę jak chemik eksperymentujący na żywym organizmie – tylko zamiast laboratorium miałam trawnik i plastikowe konewki. Dwa dni później lawenda zaczęła się lekko pochylać. Po kolejnych czterech – wyglądała jakby ktoś ją przygniótł. Zielony kolor zbladł, a liście przyjęły dziwny, szarozielony odcień. Ale najgorsze dopiero miało nadejść.
W sobotni poranek, kiedy planowaliśmy grilla z sąsiadami, obudził mnie przerażający odór. Taki, który nie da się zignorować ani pomylić z niczym innym.
– Czy wybiło nam szambo?! – Marcin wybiegł w piżamie, rozglądając się nerwowo.
Nie wybiło. To nawóz. A ja zrozumiałam, że lawenda może i miała pachnieć – ale niekoniecznie w ten sposób.
Sąsiedzi zaczęli się skarżyć
Z samego rana przyszła pani Lidia z naprzeciwka. Zawsze pierwsza do interwencji, gdy coś było nie tak na osiedlu.
– Dzień dobry, pani Agatko... Ja przepraszam, że tak wcześnie, ale... Czy państwo może coś zakopali na grządce? – zapytała z miną, jakby bała się, że zaraz wyciągnę z kieszeni łopatkę i rękawiczki ogrodowe.
– Eee... Nie. To nawóz – odpowiedziałam, starając się uśmiechnąć, choć ledwo mogłam oddychać.
– Bo zapach jest... specyficzny. Mój mąż powiedział, że jak to się nie uspokoi, to zadzwoni na straż miejską. I wie pani... ja nie chcę robić problemów, ale kot nam przestał jeść.
Zamknęłam furtkę z mocnym trzaskiem. Marcin patrzył na mnie zza firanki i pokiwał głową z dezaprobatą.
– Dzwoniła też Bożena z końca ulicy. Myślała, że może kanalizacja się cofnęła – rzucił, popijając kawę. – Powiedziałem jej, że to eksperyment z eko-ogrodnictwa.
– Wiesz, że to nie jest śmieszne?
– Nie, ale trochę zabawne.
Po południu zaczęłam wyławiać resztki skorup z gleby. Łopatką, ręcznie, jak głupek, klęcząc pod oknem sypialni. W upale. Gdy sąsiadka z balkonu zrobiła mi zdjęcie, miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Ale lawendy było mi szkoda. Pachnie przecież pięknie, gdy jest zdrowa.
– Wiesz, że może to twoja matka zrobiła specjalnie? – powiedziałam, rzucając mu wkurzone spojrzenie. – Taka drobna zemsta na synowej.
Marcin się zamyślił. A ja po raz pierwszy poczułam, że chyba się zorientował, że jego mama niekoniecznie zawsze życzyła nam dobrze.
Nie miałam pomysłu, co z tym zrobić
Nie wytrzymałam. Następnego dnia, w samo południe, zadzwoniłam do niej.
– Mamo, mogłaby mama przyjechać? Coś się dzieje z tą lawendą. No i... zapach jest... mocny.
– Mocny? Aż tak? – zapytała z udawaną niewinnością, ale ton miała jakby czekała na tę rozmowę.
– Bardzo mocny – syknęłam i się rozłączyłam.
Przyjechała godzinę później w czerwonym berecie i z siatką, jakby przy okazji chciała wyciągnąć jeszcze jakieś resztki do „nowego nawozu”.
– No pokaż, co tam się dzieje – zaśmiała się, ale mina jej zrzedła, gdy dotarła do naszej rabatki. Lawenda wyglądała jak pokrzywdzona przez los: listki pożółkłe, krzaczki zwiędłe, a wokół niej unosił się zapach, którego nie powstydziłby się śmietnik komunalny.
– Ty to wszystko wylałaś naraz?! – oburzyła się nagle, jakby to ja coś popsułam.
– No tak. Przecież mówiłaś, że to nawóz. Że dobry. Skorupki jajek...
– Ale ja miałam na myśli przemyślane podlewanie. A nie jakieś... eksperymenty ze smrodem!
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. Zawsze miała gotową odpowiedź. Zawsze winny był ktoś inny. Ja. Mąż. Pogoda. Nawet kot sąsiadów. Ale nie ona.
– Czy mama zrobiła to specjalnie? – zapytałam wprost, ścierając pot z czoła. – Bo jeśli to był żart, to naprawdę słaby.
– A niby po co miałabym to robić? – prychnęła. – Ja tylko chciałam, żebyś coś w tym ogrodzie wreszcie zrobiła...
– I żeby śmierdziało na pół dzielnicy?
Zostałam sama, z rozkładem biologicznym i podejrzeniem, że moja teściowa właśnie wygrała tę rundę.
Złośliwość czy nieświadomość?
Siedziałam na tarasie i wpatrywałam się w brązową, przyklapniętą lawendę, jakby miała mi odpowiedzieć na jedno pytanie: zrobiła to specjalnie, czy naprawdę wierzyła, że pomaga? Marcin rozstawił grill. Udawał, że nie widzi mojej frustracji, ale doskonale widział. To był jego sposób radzenia sobie z konfliktem – zająć się kiełbasą.
– Może ona naprawdę myślała, że to działa. Może u niej się sprawdzało... – próbował, od niechcenia przewracając karkówkę.
– Albo chciała mi udowodnić, że się do ogrodu nie nadaję – odburknęłam, patrząc na ściekające po murku resztki nawozu, które wczoraj próbowałam zmyć wodą z płynem do naczyń.
Zaczęłam analizować. Może faktycznie nie powiedziała wprost „wylej całość”, ale też nie uprzedziła, że ma to być „pół łyżeczki na konewkę”, jak potem się tłumaczyła. Może uznała, że się domyślę. A może chciała, żebym się potknęła, żeby mieć z czego się śmiać przy koleżankach.
– Kiedyś mówiła, że żadna kobieta z miasta nie ogarnie życia na wsi – dodałam, bardziej do siebie niż do niego.
– Ty sobie radzisz – powiedział cicho. – Tylko ona nie umie tego znieść.
Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Co?
– Że nie jesteś nią. A jednak wszystko robisz po swojemu. I wcale nie gorzej.
Zamilkliśmy. A ja poczułam coś dziwnego: może nie chodziło o lawendę. Może to był test. Albo nawet zemsta za to, że Marcin wybrał mnie, a nie jakąś „dziewczynę z gospodarstwa”.
Tylko że ta lawenda wciąż śmierdziała.
Śmiech przez łzy
Tydzień później lawenda już całkiem się poddała. Spaliła się od środka, a ja, bez większych ceremonii, wyrwałam każdy krzaczek i wyrzuciłam do zielonego worka. Marcin tylko wzruszył ramionami i powiedział:
– W przyszłym roku posadzimy coś, co nie potrzebuje nawozu. Albo nie potrzebuje teściowej.
Oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Po raz pierwszy w tej sprawie. Bo może właśnie o to chodzi – że czasem trzeba przestać się szarpać. Przestać analizować, czy ktoś coś zrobił złośliwie, czy nieudolnie. Może to było jedno i drugie. Może teściowa naprawdę miała dobre intencje, tylko jak zawsze przykryte warstwą kąśliwości i wyższości.
Kilka dni po całym „skorupkowym zamieszaniu” przyszła z sadzonką szałwii i powiedziała bez zbędnych wstępów:
– Zamiast tej lawendy. Szałwia jest mniej kapryśna. I nie potrzebuje nawozu.
Przyjęłam roślinkę, uśmiechnęłam się i zaprosiłam ją na herbatę.
– Pachnie o niebo lepiej – rzuciłam, patrząc na nowy krzaczek.
– No widzisz. Trzeba było mnie od razu posłuchać – odparła, jakby cały ten smród był tylko moją winą.
Ale tym razem już się nie wkurzyłam. Tym razem się uśmiechnęłam i nalałam jej herbaty z cytryną. Czasem łatwiej jest po prostu wyśmiać złośliwości, niż próbować je zrozumieć. A smród? Zniknął po tygodniu. Ale wspomnienie – zostanie ze mną na zawsze.
Agata, 36 lat
Czytaj także:
- „Przepisałem firmę na córkę, a ona pozbyła się jej jak starej kanapy. Cały mój dorobek poszedł na stracenie”
- „Rok temu mąż dał mi w prezencie papiery rozwodowe. Teraz wrócił do mnie na kolanach i skamlał”
- „Mąż znikał na weekendy i wracał dziwnie radosny. Gdy zajrzałam do jego walizki, poznałam przykry sekret”

