„Syn zakochał się w prostej dziewczynie z małej mieściny. Do naszej rodziny pasuje jak świni siodło”
„Mój syn siedział obok niej na kanapie, wtulony jak chłopczyk. Jego oczy nie widziały tandety, widziały księżniczkę. Zakochał się w hałasie, plastiku i różowym błysku”.

Zawsze byłam dumna z naszego domu. Eleganckiego, zadbanego, pełnego zasad i tradycji. Wychowaliśmy syna w szacunku do wiedzy, pracy i kultury, mając nadzieję, że w przyszłości założy rodzinę, która dorówna temu, co wspólnie stworzyliśmy. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że pewnego dnia przyprowadzi do domu dziewczynę z zupełnie innego świata – z małego miasteczka, gdzie życie płynie wolniej, a wartości mają inny smak. Gdy pierwszy raz ją zobaczyłam, wiedziałam, że będzie problem. W jej zachowaniu i słowach nie było nic, co mogłoby zgrać się z naszym światem. Ale syn zakochał się po uszy.
Przyszła na rodzinny obiad
– Mamo, poznajcie Anetę – powiedział Szymon, gdy stanęli w drzwiach z dużym bukietem róż i torbą, z której wystawała butelka wina z plastikową zakrętką.
Zamarłam. Nie chodziło o tę zakrętkę, choć i ona coś mi mówiła. Raczej o to, jak wyglądała. Dziewczyna mojego syna miała na sobie czerwony kombinezon z weluru, długie tipsy w brokat, a do tego buty na koturnie. Pachniała tak intensywnie, że aż zakręciło mi się w głowie.
– Dzień dobry! Ależ tu macie pięknie! Jak w hotelu! – wykrzyknęła, rozglądając się po salonie.
Mąż próbował się uśmiechnąć, choć widziałam po nim, że też przełknął z trudem. Usiadła na kanapie bez zaproszenia, zaraz wyjęła telefon i zaczęła robić zdjęcia wnętrza.
– Pani pozwoli, że wrzucę na Insta? Bo tu tak luksusowo! – zapytała, ale już pstrykała dalej.
Szymon patrzył na nią z rozczuleniem, jakby przed chwilą przedstawił nam kandydatkę na Miss Świata. Przy obiedzie mówiła głównie o swojej pracy w sklepie z odzieżą używaną i o tym, jak jej się marzy życie w stolicy. Szymon słuchał jej jak zaczarowany, co bolało mnie jeszcze bardziej.
– Mamo, nie bądź taka sztywna – szepnął mi do ucha w kuchni, gdy podgrzewałam rosół.
– Ona do nas nie pasuje, Szymon – odpowiedziałam cicho, żeby nie słyszała.
Ale on tylko westchnął i wrócił do jadalni z takim uśmiechem, jakby właśnie zrozumiał, że to z nią chce spędzić resztę życia.
Roztaczała zapach tanich perfum
Zamknęłam drzwi od łazienki, a nadal ją czułam. Jej perfumy, ostre, słodkie, przypominające truskawkowego lizaka, rozniosły się po całym domu. To nie był zapach kobiety, którą widziałabym jako przyszłą matkę moich wnuków. To był zapach prowincji. Rynkowej promocji. Czegoś, co zbyt głośno krzyczy: „Zobaczcie mnie!”
– To coś kosztowało dwie dyszki, jak nic – mruknęłam do męża, gdy Aneta znowu przeszła obok nas, stukając obcasami po panelach.
– Przestań – syknął. – Zakochali się, trzeba to uszanować.
Uszanować. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, kiedy dziewczyna twojego syna siorbie herbatę przy stole, a potem zagląda do kredensu bez pytania, bo „słyszała, że te babcine kieliszki to teraz hit na TikToku”.
– Szymon, ty jej pozwalasz tak po prostu grzebać po szafkach? – spytałam, gdy zostaliśmy sami w kuchni.
– Mamo, ona jest naturalna, nie udaje nikogo, rozumiesz? – odpowiedział spokojnie, z uśmiechem, który przyprawił mnie o dreszcze.
Naturalna. Tak naturalna, że wyciągnęła moją porcelanę na sesję zdjęciową, a potem zapytała, czy można „zrobić live’a z salonu, bo taki klimat jak u bogaczy z serialu”. Mój syn siedział obok niej na kanapie, wtulony jak chłopczyk. Jego oczy nie widziały tandety, widziały księżniczkę. A ja? Ja nagle poczułam, że nie poznaję własnego dziecka. Bo ten dobrze wychowany, powściągliwy chłopak, dla którego zasady i styl były zawsze ważne, zakochał się w hałasie, plastiku i różowym błysku.
Nie pasuje do nas
Wszystko się zaczęło od kolacji. Wcale nie planowałam robić z tego wielkiego wydarzenia – ot, zwykły piątkowy wieczór. Ale Szymon zapowiedział, że Aneta znów nas odwiedzi. Wpadłam więc na pomysł, że może uda się przełamać pierwsze lody, może wystarczy więcej czasu, więcej rozmowy.
– Zrobię pieczonego łososia z warzywami – rzuciłam mimochodem, gdy syn wpadł na obiad w środę.
– Łososia? – skrzywił się. – Mamo, Aneta nie je ryb. Może jakieś nuggetsy?
Nuggetsy. Na piątkową kolację z winem i białym obrusem. Spojrzałam na niego bez słowa. A on już klikał coś w telefonie. W piątek przyszli razem, z siatką pełną gotowych dań i colą litrową. Aneta włożyła dresik, tym razem błyszczący, z napisem „Queen” na piersi. Usiadła przy stole i zanim zdążyłam podać talerze, już mieszała coś w plastikowym kubku.
– To mój koktajl proteinowy. Bez tego ani rusz – rzuciła i uśmiechnęła się promiennie do Szymona.
Przy stole zapadła cisza. Talerze z moją pieczołowicie przygotowaną przystawką pozostały nietknięte. Mąż chrząknął, a ja z całych sił starałam się nie wybuchnąć.
– Wiesz, Anetko, w naszym domu kolacje wyglądają trochę inaczej. Bez koktajli. Bez telefonów. I zazwyczaj bez legginsów z cekinami – powiedziałam w końcu, z pozornym spokojem.
– Mamo! – jęknął Szymon. – Znowu to samo?
– A co, mam udawać, że wszystko jest cudownie?
Wstałam od stołu i poszłam do kuchni. Za drzwiami słyszałam, jak mój syn mówi cicho:
– Przepraszam, Aneta. Oni są trochę… staroświeccy.
A moje serce pękło.
Nasza ostatnia wieczerza
Nie zapraszałam ich więcej. Miałam dość tego teatru, tej gry pozorów. Ale Szymon i tak przyprowadził ją w kolejną niedzielę – bez zapowiedzi, jakby chciał pokazać, że teraz jego życie nie potrzebuje już naszej zgody.
– My tylko na chwilkę, mamo. Aneta zrobiła ci szarlotkę – oznajmił, jakby przyniósł mi list od papieża.
– Szarlotkę? – powtórzyłam, patrząc na kartonowe pudełko z ciastkarni.
– Z cukierni – wtrąciła dziewczyna, z dumą. – Ale wybrałam sama!
Uśmiechnęła się tak szeroko, że przez chwilę poczułam… litość? Może wdzięczność? Nie. To było coś w rodzaju zmęczonej rezygnacji. Zaparzyłam herbatę, postawiłam na stole filiżanki i nawet się nie skrzywiłam, gdy Aneta dolała sobie mleka z butelki od jogurtu, którą miała w torebce „na wszelki wypadek”. Rozmowa nie kleiła się ani trochę. Mąż schował się za gazetą, a ja udawałam, że interesuje mnie smak kupnej szarlotki.
– Myślimy o wspólnym mieszkaniu – wypalił nagle Szymon.
Odłożyłam widelec.
– Tak? A za co będziecie żyć? Ty studiujesz, ona pracuje w lumpeksie na pół etatu.
– Mamo! – oburzył się. – Pracuje w butiku z modą vintage!
– Nie, Szymonie. To nie butik. To pawilon między warzywniakiem a lombardem.
Zapadła cisza. Aneta tylko mruknęła coś pod nosem i spojrzała przez okno. W jej oczach zobaczyłam coś nowego – zranioną dumę.
– Jeśli nie chcecie nas więcej widywać, powiedz to wprost – rzucił syn. – Będzie prościej dla wszystkich.
Chciałam zaprzeczyć. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
Spadły mu różowe okulary
Nie widywaliśmy się przez dwa miesiące. Ani telefonu, ani wiadomości. Szymon się odciął. Nie wiedziałam, czy zamieszkali razem, czy dalej nosi jej zakupy i całuje po włosach, jak wtedy, gdy ich żegnałam. Czasem łudziłam się, że może to tylko faza. Przejdzie. Ale czas leciał, a mój syn się nie odzywał. W końcu napisał. Krótką wiadomość: „Mamo, mogę wpaść sam na chwilę?”
Był szczupły, przygaszony, miał cienie pod oczami. Bez niej wyglądał nareszcie jak mój chłopak z dawnych lat – ten, który siadywał przy kominku z książką, nie z TikTokiem.
– Co się stało? – zapytałam bez owijania.
– Rozstaliśmy się. A raczej… ona znalazła sobie kogoś innego.
Skrzywiłam się. Nie powinno mnie to cieszyć. Ale coś we mnie drgnęło.
– To nie była dziewczyna dla mnie, mamo. Wiem. Ale wtedy... ja naprawdę myślałem, że to coś więcej. Że jak ją pokocham wystarczająco mocno, to jakoś to się ułoży.
– A nie ułożyło się.
– Nie. Bo ona nigdy nie chciała się dopasować. A ja… przestałem być sobą.
Usiedliśmy przy herbacie. Tym razem nikt nie dolewał mleka z butelki po jogurcie. Szymon mówił szczerze. Pierwszy raz od miesięcy.
– Nie wymagam, żeby twoja przyszła dziewczyna była moją kopią – powiedziałam po chwili ciszy. – Ale nie może być z innego świata.
Uśmiechnął się smutno.
– Wiem. I obiecuję, że następnym razem... nie przyprowadzę ci już nikogo takiego
Nie o taką miłość walczyłam
Zawsze wydawało mi się, że miłość syna powinna mnie cieszyć. Że jego szczęście to moje szczęście. Ale prawda jest taka, że nie każda miłość dojrzewa. Nie każda ma w sobie mądrość, cierpliwość i pokorę. Są też takie, które wypalają jak zapałka – chwilowy żar, po którym zostaje tylko popiół. Aneta była właśnie takim płomieniem. Szymon chciał wierzyć, że wystarczy mu odwagi, by iść za sercem, ale nie przewidział, że serce to nie kompas. Bywa kapryśne. Myli kierunki. Prowadzi w ślepy zaułek.
Po ich rozstaniu nie rozmawialiśmy o niej wiele. Nie musieliśmy. Czas zrobił swoje. Szymon wrócił na studia, zaczął się udzielać w kole naukowym, powoli odzyskiwał dawny błysk w oku. Ja zaś uczyłam się od nowa – nie oceniać. Nie stawiać krzyżyka tylko dlatego, że ktoś ma inny zapach, styl, akcent. Bo chociaż tamta dziewczyna do naszej rodziny naprawdę pasowała jak świni siodło, zrozumiałam jedno: to, co mi się wydaje, nie zawsze jest tym, co najlepsze dla mojego dziecka. Muszę pozwolić mu próbować, mylić się, a potem samemu wracać – nie do mnie, ale do siebie.
Miłość? Ona nie potrzebuje fajerwerków, sztucznych rzęs i złotych literek na dresie. Prawdziwa miłość to coś cichego, prostego. Jak filiżanka herbaty bez dodatków. Jak gest, gdy ktoś podsuwa ci koc, zanim poprosisz. Czekam, aż Szymon znów ją znajdzie. A ja... tym razem nie zacznę od osądu. Zacznę od uśmiechu.
Irena, lat 58
Czytaj także:
- „Przepisałem firmę na córkę, a ona pozbyła się jej jak starej kanapy. Cały mój dorobek poszedł na stracenie”
- „Rok temu mąż dał mi w prezencie papiery rozwodowe. Teraz wrócił do mnie na kolanach i skamlał”
- „Mąż znikał na weekendy i wracał dziwnie radosny. Gdy zajrzałam do jego walizki, poznałam przykry sekret”

