Reklama

Nigdy nie marzyłam o luksusach. Wystarczało mi, że mam dach nad głową i herbatę z cytryną. Mój syn ma działkę nad jeziorem, podobno piękną – wiem tylko z opowieści i zdjęć, bo nigdy mnie tam nie zaprosił. Wakacje spędzam w bloku, w upale, z wiatrakiem, który bardziej hałasuje niż chłodzi. Nie pytam, nie proszę. Ale boli. Może nie pasuję do tej ich estetyki – lnianych obrusów, klimatu boho, drewnianych palet. Może matka to kłopotliwy dodatek. A przecież to ja go wychowałam.

Letnie upały i chłód w sercu

– Wiesiu, nie ugotujesz dziś ogórkowej? – zapytała sąsiadka Halinka, kiedy spotkałyśmy się przy zsypie. – Taki skwar, że nawet mi się ruszać nie chce, a ty zawsze masz zupę.

A kto by jadł w taki upał? – uśmiechnęłam się, choć wcale nie było mi do śmiechu. – Dziś chyba tylko kefir i ziemniaki.

Wróciłam do mieszkania. Włączyłam wiatrak i usiadłam przy oknie. Spoglądałam na blok naprzeciwko, gdzie sąsiad z naprzeciwka podlewał balkonowe kwiaty. Nawet one, te biedne pelargonie, zwiesiły głowy jak ja. Potem sięgnęłam po telefon. Odruchowo weszłam na profil mojego syna. Oczywiście, nowe zdjęcie. Taras nad jeziorem, stół z serwetką w kratkę, jakaś modna sałatka i dwie szklanki z lemoniadą. W tle hamak i nogi – jej nogi. Opalone, z czerwoną nitką na kostce. Podpis brzmiał: „Nasz azyl. Cisza, spokój i nikt nie przeszkadza”.

Nikt nie przeszkadza. Czyli ja też nie powinnam. Poczułam, jak coś mnie ściska w gardle. Przecież ja nie potrzebuję wiele. Wystarczyłby jeden dzień, jeden wieczór przy tym ich stole, nawet na tym hamaku mogłabym usiąść na chwilę. Przyniosłabym swoje ogórki w słoiku, placki ziemniaczane z koperkiem. Ale nie, lepiej nie burzyć im tej sielanki. Bo co? Bo matka nie pasuje do ich wizji wakacji?

Zadzwonił telefon – Halinka z dołu. Chciała pożyczyć dwie cebule. Podałam jej, próbując się nie rozpłakać. Bo wewnątrz wszystko już we mnie płakało.

Jezioro widuję tylko na Instagramie

Sobotni poranek. W bloku duszno, choć dopiero dziewiąta. Otworzyłam okno, ale powietrze stało w miejscu. Nalałam sobie kawy z fusami i usiadłam przy kuchennym stole. Z radia leciała piosenka, którą kiedyś śpiewałam mojemu synowi do snu. Westchnęłam, jakby to mogło cokolwiek odgonić.

Znowu sięgnęłam po telefon. Czysta głupota, bo przecież wiedziałam, co zobaczę. I było – kolejne zdjęcie. Tym razem ona, w sukience w kwiaty, stoi na pomoście, patrzy w dal. W opisie napisała: „Tu odnajdujemy równowagę. Tylko my i jezioro”. Równowaga? Ja przez nich czuję tylko nierównowagę. Mój świat chwieje się jak tratwa. Odkąd pojawiła się ona – piękna, zgrabna, z jakąś estetyką, której ja nie rozumiem – moje miejsce w ich życiu się skurczyło. Jakby przestało być potrzebne. Jakby stara matka mogła funkcjonować tylko w miejskim blokowisku.

Nigdy nie byłam nad tym ich jeziorem. Chociaż wiem, gdzie to jest. Raz zapisałam sobie nazwę miejscowości, jak usłyszałam mimochodem w ich rozmowie. Potem znalazłam to miejsce w internecie. Oglądałam mapy, nawet zdjęcia satelitarne. Zobaczyłam domek, drewniany, z huśtawką i pomostem. I wyobraziłam sobie, że tam idę. Że stąpam po tych deskach, że siadam na brzegu z kawą. Że on mówi: – Mamo, zobacz, jak tu pięknie.

Ale to tylko moja głowa. Rzeczywistość jest inna – mnie tam nie ma. Jezioro znam tylko z filtrów i ładnych ujęć. Jest jak cudzy sen, do którego nie mam wstępu.

Rozmowy, których nigdy nie było

Kiedyś rozmawialiśmy codziennie. Nawet gdy studiował w innym mieście, dzwonił. Krótkie „co u ciebie, mamo?”, ale było. Potem coraz rzadziej. A odkąd z nią zamieszkał, mogę się nie odzywać tygodniami – i nikt nie zauważy. Czasem wyślę wiadomość: „Jak się czujesz?”. Albo „Potrzebujecie czegoś?” Odpowie. Zazwyczaj zdawkowo. „Dobrze, wszystko okej. Dzięki.”

Zadzwoniłam raz, dwa tygodnie temu. Odebrał po kilku sygnałach, głos miał niecierpliwy.

– Mamo, jestem zajęty, mogę później?

– Tylko chciałam zapytać, jak się czujesz – odpowiedziałam.

– Wszystko dobrze, tylko robimy właśnie coś w ogródku. Pogadamy jutro?

Nie pogadaliśmy. Nie oddzwonił. Nie pisałam. Nie chciałam się narzucać. Zawsze sobie tłumaczę – młodzi, mają swoje życie. Może jestem staroświecka. Może nie umiem rozmawiać z nim jak „równa z równym”. Ale czy to tak wiele – zapytać, jak się czuję? Czy czegoś nie potrzebuję? Nawet nie materialnie. Tylko... tak po prostu. Emocjonalnie.

Pamiętam, jak miał dwanaście lat i miał gorączkę. Siedziałam przy nim całą noc. Przykładałam chłodne okłady, śpiewałam mu cicho, głaskałam po włosach. Wtedy mnie potrzebował. Teraz potrzebna jestem tylko wtedy, gdy trzeba znaleźć akt urodzenia albo przypomnieć numer PESEL. Są rozmowy, które powinny się wydarzyć, ale nigdy nie znajdują swojego czasu. A potem... jest już za późno. Bo ktoś milczy tak długo, że to milczenie staje się wygodne.

Matka z innej epoki

Weszłam do sklepu z dekoracjami, bo chciałam kupić nowy obrus. Stary już się podarł, a człowiek czasem potrzebuje czegoś ładnego. Podeszła do mnie młoda ekspedientka, z włosami w luźnym koczku i uśmiechem, który był bardziej uprzejmością niż serdecznością.

– W czym mogę pomóc? – zapytała.

Szukam obrusa, ale takiego... prostego. Może bawełniany? – powiedziałam, rozglądając się po półkach.

– Wszystko, co mamy, to len, surowy styl, kolor ziemi. To teraz bardzo modne, pasuje do stylu rustykalnego albo boho – wyjaśniła, jakbym była z innego świata.

I może właśnie jestem. Bo kiedyś wystarczyło, że coś było czyste i nieporwane. Teraz wszystko musi mieć klimat, warstwę estetyczną, jakąś historię. Jakby świat przestał być dla takich kobiet jak ja – które mają zmarszczki, noszą rajstopy i robią kiszone ogórki w słoikach po dżemie. Wyszłam bez obrusa.

Zatrzymałam się jeszcze na chwilę przy witrynie. Stała tam filiżanka z cienkiej porcelany, a obok ręcznie szydełkowana serwetka. I wtedy przypomniałam sobie, że taką samą serwetkę zrobiłam kiedyś dla mojego syna. Na jego pierwszą kawalerkę. Dałam mu ją razem z żelazkiem, które kupiłam na raty. Pamiętam, że się ucieszył. A potem... chyba ją wyrzucił. Bo nie pasowała do wnętrza. Do mnie też – najwyraźniej – nie pasuje już nic. Ani serwetki, ani słowa „mamo”. Ani ja sama.

Byle dalej od centrum handlowego

Ostatnio zaprosiłam ich na obiad. Zwyczajny, niedzielny – rosół, schabowy, kompot z wiśni. Wysłałam wiadomość z tygodniowym wyprzedzeniem. „Może wpadniecie w niedzielę? Zrobię wasze ulubione dania”. Odpisał po dwóch dniach. „Nie damy rady, mamy już plany”. Nie zapytał, jak się czuję. Nie zaproponował innego terminu. A ja przez chwilę naiwnie myślałam, że może to będzie ten dzień. Że wejdą, zdejmą buty, że ona powie: – Dzień dobry, pani Wiesiu. Że posiedzą, że opowiedzą, co u nich. Ale nie. Oni mają swoje plany. Swoje rzeczy do załatwienia. Byle dalej od starej matki i jej bloku z wielkiej płyty.

Tego dnia wyszłam na spacer. Zatrzymałam się przy centrum handlowym. Patrzyłam, jak młode kobiety wchodzą z papierowymi torbami w rękach, z uśmiechem, z lekkim krokiem. Patrzyłam na pary z dziećmi, na matki, które śmiały się do swoich córek. I zrobiło mi się żal. Nie o zakupy. Nie o brak torby z logo modnej sieciówki. Tylko o to, że ja byłam tam sama, a gdzieś daleko, nad jeziorem, mój syn właśnie układał na desce sery i winogrona, pewnie przy świeczkach.

Nie wiem, kiedy przestałam być częścią jego życia. Może wtedy, gdy przestał mówić mi „mamo”, a zaczął mówić: „dzięki, Wiesiu”. Może wcześniej. Może zawsze byłam tylko przystankiem – miejscem, w którym się wychowuje, ale do którego się nie wraca. A może wystarczyło, żebym miała mniej cebuli w zupie. Albo inny styl.

Cisza boli bardziej niż słowa

W niedzielę znowu było gorąco. Powietrze wisiało nad miastem bez ruchu. Usiadłam na balkonie z herbatą i książką, której nie czytałam. Udawałam przed samą sobą, że to wystarczy. Że nie potrzebuję nic więcej – tylko spokoju. Ale to nieprawda. W słuchawce brzęczała cisza. Dzwoniłam do niego trzy razy. Raz sygnał, potem poczta. Za trzecim razem nie miałam już siły zostawić wiadomości. Co miałabym powiedzieć? Że siedzę sama? Że przyniosłam kwiaty do wazonu, które zwiędły, zanim ktokolwiek na nie spojrzał?

Wieczorem zadzwoniła Halinka. Opowiadała, że wnuki u niej były. Narobiły bałaganu, ale było wesoło. Uśmiechałam się, trzymając telefon przy uchu.

– Wiesiu, nie martw się – powiedziała cicho. – Oni kiedyś zrozumieją.

Może. Ale mnie już wtedy może nie być. Bo życie to nie jest wieczna sobota. Bo matki też mają swoje granice. Swoje samotności, które nie leczą się z czasem. Na lodówce mam zdjęcie, jak trzymam go na rękach. Miał wtedy cztery miesiące. Patrzy w obiektyw jakby znał już cały świat. A ja patrzę na niego z takim zachwytem, jakiego już nigdy potem nie zaznałam.

Nie wiem, kiedy między nami urosło to milczenie. Kiedy przestaliśmy być rodziną, a staliśmy się dwoma światami. Ale wiem jedno – nie pasuję już do jego krajobrazu. Nawet jako cień. I tylko wiatrak w kącie wciąż kręci się w miejscu.

Wiesława, 67 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama