Reklama

Letnie popołudnie, słońce leniwie przeświecało przez firanki, a ja siedziałam w kuchni z kubkiem chłodnej lemoniady. Mój mąż, Jasiek, wyszedł na chwilę, bo nasza sąsiadka, Teresa, poprosiła go o pomoc przy zrywaniu czereśni. Mieszkała sama, więc nie raz już jej coś podawał, coś nosił, coś przykręcał. Zawsze był uczynny. Ale tego dnia coś mnie tknęło. Podeszłam do okna i spojrzałam przez firankę. To, co zobaczyłam, sprawiło, że serce zaczęło mi walić jak oszalałe. Czereśnie na pewno nie były jedynym, co zrywano tego dnia.

Zwykły, letni dzień

Od rana było duszno. Powietrze kleiło się do skóry, a niebo co chwilę zakrywały ciężkie, puchate chmury, które jednak uparcie nie chciały przynieść żadnej burzy. Jasiek jak zwykle kręcił się po ogrodzie, coś tam przycinał, coś przesadzał, a ja próbowałam zmusić się do zrobienia obiadu, choć marzyłam tylko o tym, żeby położyć się pod wiatrakiem i zasnąć.

– A może dziś zjemy tylko chłodnik? – zapytałam go przez okno.

– Dla mnie może nie być nic – odpowiedział z tym swoim półuśmiechem. – Tylko coś zimnego do picia.

Zrobiłam więc lemoniadę z miętą i usiadłam w kuchni, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Zerknęłam — Teresa. Miała na sobie krótką, lnianą sukienkę, którą chyba przed chwilą spryskała wodą, bo materiał przylegał jej do ciała.

– Marysiu, przepraszam, że tak wpadam, ale może Jasiek by mi pomógł z czereśniami? Drzewo obrodziło w tym roku jak szalone, a ja sama nie nadążam ze zrywaniem – powiedziała z promiennym uśmiechem.

Zawołałam Jaśka. Nie protestował. Wziął drabinę i koszyk, po czym wyszedł za ogrodzenie. Ja usiadłam z powrotem przy stole. Przez chwilę tylko słyszałam ciche rozmowy i śmiech zza żywopłotu. Ale po dziesięciu minutach, coś mnie zaniepokoiło. Wstałam, podeszłam do okna i odchyliłam firankę. Obraz, który ujrzałam, wbił mnie w ziemię.

Pomagał je we wszystkim

Na początku pomyślałam, że to przewidzenie. Może słońce odbiło się w szybie, może wyobraźnia zaczęła płatać figle. Ale nie – obraz był wyraźny. Jasiek stał na drabinie, a pani Teresa trzymała ją od dołu. Niby nic, prawda? Tyle że jej ręce nie były tam, gdzie powinny. Jedna z nich nie trzymała drabiny, tylko... jego łydki, powoli przesuwając się ku udzie. Jasiek się śmiał. Głowa odchylona do tyłu, coś mówił, czego nie mogłam usłyszeć, ale widziałam ten uśmiech. Taki, który dawno już zniknął z naszego domu.

Odsunęłam się od okna. Serce waliło mi w piersi. Myśli galopowały. Może tylko żartowali? Może to przypadek? Ale potem znów zerknęłam. Teresa wspięła się na jeden ze szczebli drabiny. Ich twarze były teraz bardzo blisko. Za blisko.

– Jasiek, pomożesz mi na chwilkę? – usłyszałam jej głos przez uchylone okno. Brzmiała jakby przeciągała każde słowo, jakby to nie była zwykła prośba.

Myślałam, że pęknę ze złości. Bo to nie była już tylko pomoc sąsiedzka. To było coś innego. Jakaś gra, której nie znałam zasad. Cofnęłam się, usiadłam na krześle, starając się nie płakać. Ale łzy same ciekły po policzkach. Wstałam po chwili, przemyłam twarz zimną wodą i znów podeszłam do okna. Teraz jej ręka była na jego piersi. Jasiek stał jak zahipnotyzowany. Nie wiedziałam, co robić. Wybiec? Wrzeszczeć? Udać, że nic nie widziałam?

Widok zza firanki

Stałam nieruchomo, jakbym była z kamienia. Tylko palce kurczowo ściskały firankę, a w głowie dudniła jedna myśl: To nie może być prawda. Ale z każdym kolejnym spojrzeniem wszystko stawało się coraz bardziej jasne. Teresa opierała się o drzewo, a Jasiek — mój Jasiek! — stał tuż przy niej. W jego rękach nie było już koszyka. Za to jego dłoń powędrowała w miejsce, w którym nie powinno się znaleźć.

– Przestań – wyszeptałam. – Przestań, błagam...

Teresa zaśmiała się głośno, aż podskoczyłam. Nie słyszałam dokładnie słów, ale widziałam ich twarze. Jej mina była bezczelna, zadziorna, jakby mówiła: Patrz, Marysiu. Twój chłop smakuje lepiej niż czereśnie. A Jaśkowi... do dziś nie potrafię wybaczyć tego spojrzenia. Nie było w nim skruchy. Była radość. Błysk w oku. Ten sam, który pamiętałam z naszych pierwszych randek, z letnich spacerów, z poranków, kiedy przynosił mi kawę do łóżka.

Zsunęłam się na podłogę. Nie miałam siły stać. Mój świat właśnie pękał, jak przejrzała czereśnia pod naporem słońca. Po chwili wstałam i znów spojrzałam przez okno. Odsunęli się od siebie. Jasiek sięgnął po koszyk, Teresa poprawiała włosy. I tylko jej spojrzenie padło na moje okno. Na sekundę. Jakby wiedziała, że patrzę. To już nie była przypadkowa bliskość. To było coś więcej. Coś, czego nie dało się wymazać.

Wypadłam z domu jak huragan

Wyszłam z domu z impetem. Nawet nie pamiętam, kiedy złapałam klucze. Szłam przez ogród jak w transie, nie zwracając uwagi na to, że jestem bosa, że ziemia parzy w stopy. Trawa była jeszcze wilgotna, ale nie czułam chłodu. Czułam tylko wściekłość, rozżalenie i to okropne uczucie upokorzenia, które dławiło mnie w gardle.

Jasiek właśnie zszedł z drabiny, niosąc pełny koszyk czereśni. Teresa stała tuż obok, z ręką opartą o pień drzewa. Kiedy mnie zobaczyli, ich twarze zamarły – ale tylko na moment. Teresa błyskawicznie założyła niewinną minę, a Jasiek rzucił koszyk na ziemię.

– Marysia... co ty tu robisz? – zapytał głosem, który miał być spokojny, ale drżał.

– Może zapytaj lepiej, co wy tu robicie – powiedziałam lodowato. – Bo z mojej kuchni to nie wyglądało na pestkowanie.

Teresa uniosła brwi.

– Oj, kochana, chyba coś ci się pomyliło. Jasiek tylko pomagał mi przy zrywaniu. Jak co roku.

– I tylko przy czereśniach? – rzuciłam.

– Co ty wygadujesz?! – warknął Jasiek. – Przestań robić sceny, ludzie słyszą.

– Dobrze, niech słyszą. Niech wszyscy wiedzą, jak wygląda wasza sąsiedzka pomoc!

Zrobił krok w moją stronę, ale się cofnęłam.

– Nie dotykaj mnie. Nawet nie próbuj – syknęłam.

Odwróciłam się na pięcie i odeszłam. Czułam ich wzrok na plecach, ale nie obejrzałam się ani razu. Wróciłam do domu i zatrzasnęłam drzwi.

Niech im czereśnie wyjdą bokiem

Siedziałam przy stole, patrząc na kran, z którego kapała woda. Kropla za kroplą, jakby liczyła czas od tamtej chwili pod czereśnią. Nie płakałam. Byłam pusta. Wściekłość minęła, została tylko cisza i ten nieznośny, pulsujący ból w piersi. Słyszałam, jak Jasiek wrócił. Najpierw skrzypnęła furtka, potem drzwi, w końcu jego kroki w korytarzu. Przez chwilę myślałam, że coś powie, że się wytłumaczy. Ale nie. Przeszedł do łazienki, spuścił wodę. Jakby nic się nie stało.

– Tak po prostu? – zapytałam, gdy wyszedł. – Myślisz, że udamy, że to się nie wydarzyło?

– Marysiu, proszę cię... Przecież nic się nie stało – powiedział zrezygnowanym tonem. – Przecież dobrze wiesz, że to tylko... ona się tak zachowuje. Ja jej nie zachęcałem.

– Jasiek, widziałam. Nie jestem ślepa – zadrżał mi głos. – Przez moment myślałam, że może to ja jestem szalona, że sobie coś wyobraziłam. Ale nie. Tam było coś więcej.

Spuścił głowę, a ja zobaczyłam, że nawet nie ma w sobie odwagi, by zaprzeczyć. To bolało najbardziej. Nie kłamał. Nie bronił się. Po prostu milczał.

– Tyle lat razem. Myślałam, że przeszliśmy już przez wszystko. A ty... dla kilku chwil pod czereśnią?

Nie odpowiedział. Wyszedł na podwórko. Może po to, żeby nie słyszeć, jak zaczynam płakać. A ja płakałam. Za nim. Za nami. Za sobą.

Prawda, której nie chciałam znać

Wieczorem usiadłam na ganku z herbatą, której nie tknęłam. Jasiek zamknął się w warsztacie, jak zawsze, kiedy czegoś nie umiał naprawić – zwłaszcza siebie. W ogrodzie słychać było świerszcze, a powietrze pachniało przejrzałymi czereśniami. Jeszcze niedawno uwielbiałam ten zapach. Kojarzył mi się z domem, z latem, z nami. Teraz był jak trucizna, słodka i dusząca.

Nie poszłam do Teresy. Nie potrzebowałam z nią rozmawiać. Ona wiedziała, co robi. Nie była głupia. Widziałam w jej oczach zadowolenie, pewność siebie. Dla niej to była gra, dla mnie – życie. Przez kilka kolejnych dni nie rozmawialiśmy z Jaśkiem więcej niż to konieczne. Ciche „dzień dobry”, „obiad jest na stole”, „wynieś śmieci”. Nie krzyczałam. Nie dopytywałam. Ale coś się we mnie skończyło. Coś, co dotąd zawsze wracało. Zaufanie. Taka mała, krucha rzecz, a pękła głośniej niż porcelana.

Kilka dni później Teresa znów zrywała czereśnie. Sama. Drabina leżała obok. Jaśka nie było. I przez chwilę – tak, przez ułamek sekundy – poczułam satysfakcję. A potem… tylko żal. Bo zrozumiałam, że nawet jeśli coś się skończyło między nimi, to wcale nie znaczy, że zaczęło się na nowo między nami. Sąsiadka już nigdy o nic nie poprosiła mojego męża. A ja…? Ja też przestałam. Przestałam prosić o bliskość, rozmowę, troskę.

I tak żyliśmy dalej. W jednym domu, ale osobno. Złączeni nazwiskiem, wspomnieniami i drzewem czereśniowym, które w następnym roku już nie obrodziło.

Maria, 46 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama