„Wybrałam luksusowe życie zamiast prawdziwej miłości. Żałuję, bo samotność w złotej klatce jest nie do zniesienia”
„Na początku wszystko było jak z katalogu – elegancka willa w Konstancinie, szofer, niania do naszej córki, kolacje w gronie ludzi, których nazwiska znałam wcześniej tylko z telewizji. Hubert kupił mi apartament w centrum, żebym miała gdzie pobyć sama, gdy zatęsknię za miastem”.

- Redakcja
Kiedy miałam dwadzieścia trzy lata, stanęłam przed wyborem, który na zawsze odmienił moje życie. Z jednej strony był Kamil – chłopak z sąsiedztwa, który znał każdy szczegół mojego świata i kochał mnie bezwarunkowo. Z drugiej – Hubert, starszy, wpływowy mężczyzna, który oferował mi wygodne, wystawne życie, o jakim wiele kobiet mogłoby tylko pomarzyć. Wtedy wydawało mi się, że serce można zagłuszyć szelestem pieniędzy i zapachem perfum za tysiąc złotych. Dziś wiem, jak bardzo się myliłam. Samotność pachnie zimnym marmurem i brakiem dotyku.
Zakochana w dwóch światach
– To co, jedziemy nad jezioro? – zapytał Kamil, opierając się łokciem o dach swojego starego opla. – Termometr pokazuje trzydzieści, grzechem byłoby siedzieć w domu.
Uśmiechnęłam się, poprawiając zwiewną sukienkę. Wiedziałam, że nie chodzi tylko o pogodę – on po prostu chciał ze mną spędzić czas. Jak zawsze. Przez trzy lata był przy mnie w każdej sytuacji. Kiedy rzuciłam studia, nie pytał dlaczego. Kiedy miałam kaca moralnego po rodzinnej awanturze, słuchał bez oceniania.
– Jasne. Tylko muszę być wieczorem z powrotem. Hubert zabiera mnie na kolację – rzuciłam niedbale, unikając jego spojrzenia.
Zapadła cisza. Kamil przestąpił z nogi na nogę.
– Znowu? – spytał cicho. – I znowu wrócisz nad ranem, pachnąc jakimś jego drogimi perfumami?
Wzruszyłam ramionami. Tak, wracałam późno. Z kolacji w drogich restauracjach, gdzie Hubert pokazywał mi świat, którego wcześniej nie znałam – jedwabne obrusy, foie gras, kelnerzy jak z filmu. A potem drogie hotele i rozmowy o biznesie, w których tylko udawałam, że rozumiem.
Z Kamilem było inaczej. Prosto. Ciepło. Normalnie. Ale przy nim czułam, jakbym stała w miejscu, a Hubert otwierał drzwi do świata, który błyszczał.
– Przemyśl to, Zosia – powiedział Kamil, wsiadając do samochodu. – Wiesz, że zawsze będę. Ale nie wiem, jak długo jeszcze dam radę patrzeć, jak się oddalasz.
Patrzyłam, jak odjeżdża, a potem wsiadłam do taksówki, która zawiozła mnie do Huberta. Do jego świata.
Decyzja podszyta blichtrem
Gdy Hubert uklęknął przede mną w apartamencie hotelu Bristol, trzymając w dłoni pierścionek z oczkiem wielkości paznokcia, przez chwilę wstrzymałam oddech. Nie dlatego, że mnie to wzruszyło. Raczej – bo wiedziałam, że to się właśnie dzieje. Mój wybór staje się rzeczywistością.
– Zosiu, chcesz być moją żoną? – zapytał, patrząc mi prosto w oczy. Jego głos był spokojny, kontrolowany, jak zawsze. Wiedział, że nie powiem „nie”.
Zamiast odpowiedzi skinęłam głową i pozwoliłam mu wsunąć pierścionek na palec. Błyszczał jak szalony. Prawie tak samo, jak spojrzenia kobiet, które później widziałam na salonach, gdy Hubert przedstawiał mnie jako swoją narzeczoną.
Tego samego wieczoru napisałam Kamilowi wiadomość: Przepraszam. To koniec. Mam nadzieję, że kiedyś zrozumiesz. Nie odpisał. I w zasadzie dobrze. Nie miałam siły na tłumaczenia. Zresztą, jak wytłumaczyć, że wybierasz życie z mężczyzną, którego nie kochasz, ale który gwarantuje ci wszystko, o czym marzyłaś jako dziewczynka patrząca na wystawy z sukniami ślubnymi?
Ślub był jak z bajki – pałacyk pod Warszawą, śpiewająca kwartetem orkiestra, szampan płynący strumieniami. Tylko moja twarz na zdjęciach wyglądała trochę jak maska. Wśród zaproszonych nie było Kamila. Nie wiem nawet, czy wiedział. Ale przez chwilę, gdy Hubert całował mnie przed ołtarzem, miałam ochotę krzyknąć: To nie tak miało być! Ale nie krzyknęłam. Z uśmiechem podpisałam kontrakt na życie w luksusie.
Pierwsze rysy na idealnym obrazie
Na początku wszystko było jak z katalogu – elegancka willa w Konstancinie, szofer, niania do naszej córki, kolacje w gronie ludzi, których nazwiska znałam wcześniej tylko z telewizji. Hubert kupił mi apartament w centrum, żebym „miała gdzie pobyć sama, gdy zatęsknię za miastem”. Ale w praktyce miałam być tam wtedy, kiedy jemu było wygodniej – na przykład, gdy zapraszał kolegów z zagranicy na weekendowe party w ogrodzie. „Bez kobiet, kochanie. Biznes”.
Z czasem coraz częściej zostawałam sama. Najpierw na godziny, potem na całe wieczory. Hubert wracał późno i pachniał drogim alkoholem. Nie pytałam, z kim był. Bałam się odpowiedzi.
– Co ty tu robisz całymi dniami? – spytał kiedyś, wracając z wyjazdu służbowego. – Masz wszystko. Może powinnaś się czymś zająć? Fundacją? Modą?
– Mamy dziecko, Hubert.
– Od tego mamy opiekunki, Zosiu.
Oczywiście. Zapomniałam, że w jego świecie dzieci są dodatkiem, jak nowy zegarek czy samochód. Zaczęłam odliczać godziny do spotkań z Mają – jedyną przyjaciółką z dawnych czasów, z którą jeszcze utrzymywałam kontakt. To ona pierwszy raz powiedziała mi prosto w oczy:
– Zosia, ty nie jesteś szczęśliwa. Wiem, jak wygląda twoje „wszystko”. Nie widzę tam ciebie.
Przy niej mogłam być sobą – w dżinsach, z rozmazanym tuszem, mówiąc głośno, że nienawidzę zapachu męża na swojej skórze.
Ale wracałam do domu i zakładałam beżową sukienkę. I uśmiech.
Miłość, która nie zgasła
Zobaczyłam go przypadkiem, na targu. Stał przy stoisku z domowymi konfiturami, z tą samą lekko potarganą fryzurą, w której się zakochałam. I uśmiechał się do jakiejś kobiety – nie z miłością, tylko uprzejmie, z dystansem. Dopiero gdy nasze spojrzenia się spotkały, poczułam, jak serce mi wali.
– Zosia? – spytał z niedowierzaniem. – Nie poznaję cię. Wyglądasz… inaczej.
– Bogato? – zapytałam, a on się uśmiechnął. Tyle lat, a dalej znał mnie na wylot.
Usiedliśmy przy kawie. Nie wypytywał o Huberta. Nie oceniał. Tylko słuchał. Mówiłam szybko, nerwowo, jakby to miała być ostatnia rozmowa w moim życiu. O samotności, o udawaniu, o córce, która coraz częściej mówi do mnie per „ciocia”, bo więcej czasu spędza z nianią.
– Wiesz, że możesz to wszystko zostawić, prawda? – powiedział cicho. – Pieniądze, domy, błyskotki. Nikt nie każe ci tam tkwić.
– A potem co? Wracam do pokoju z widokiem na trzepak i rosołu na niedzielę?
– Albo wracasz do siebie.
Chciałam go dotknąć. Poczuć, że jeszcze potrafię czuć. Ale zatrzymałam się. Bo z tamtej mnie niewiele już zostało. A on... on wyglądał, jakby przez ten cały czas nosił mnie w sercu. Jakby nie zapomniał. Gdy się żegnaliśmy, jego palce musnęły moją dłoń. Czułam je jeszcze długo po tym, jak zniknął za rogiem ulicy. Tego wieczoru nie wróciłam do rezydencji. Pojechałam do apartamentu w centrum. Sama. I pierwszy raz od dawna zasnęłam bez tabletek.
Złota klatka bez klucza
Hubert nie zapytał, gdzie byłam. Może wiedział. A może już dawno przestało go to interesować. Po prostu podał mi dokumenty do podpisania – nową umowę z galerią, gdzie miałam „dla zabawy” zorganizować wystawę biżuterii. Nawet nie spojrzał mi w oczy.
– Musisz jakoś wyglądać, Zosiu. Ludzie patrzą. – Rzucił, poprawiając mankiet koszuli. – I błagam, nie mów nikomu, że kiedyś byłaś kelnerką.
Nie powiedziałam, że jeszcze kilka dni temu jadłam z Kamilem kanapkę z ogórkiem na murku nad Wisłą, śmiejąc się do łez. Że przez chwilę czułam się jak człowiek. Czasem zamykałam się w łazience i siedziałam godzinami w wannie. Nie dla relaksu. Dla ciszy. Dla samotności, która w tym domu była jedynym uczuciem, które naprawdę należało do mnie.
Zaczęłam pisać listy do siebie. Nie wysyłałam ich, nie chowałam. Po prostu pisałam, żeby nie oszaleć. Pisałam, że tęsknię. Że jestem jak manekin – ubierany, wystawiany, pokazywany. Ale w środku pusty. Córka mówiła do mnie rzadko. W jej oczach widziałam obcość. Odnosiłam wrażenie, że zna mnie mniej niż nianię, która opowiadała jej bajki i tuliła do snu. Ja nie umiałam. Bałam się, że dotyk mnie rozsypie.
Chciałam odejść. Miałam dokąd. Miałam Kamilka – nie jego dom, ale jego ramiona. Ale nie odeszłam. Nie wtedy. Nie, gdy Hubert zaprosił mnie na bal charytatywny. I nie, gdy włożyłam suknię wartą więcej niż mieszkanie moich rodziców. Bo nadal wierzyłam, że luksus mnie uratuje. Nie uratował.
Było już za późno
Zobaczyłam Kamila ostatni raz jesienią, trzy lata po naszym spotkaniu na targu. Stał w deszczu, pod blokiem, w którym mieszkał jego ojciec. Miał na sobie płaszcz, który wyglądał na stary, ale czysty, elegancki. W ręce trzymał bukiet wrzosów. I znów się uśmiechał, ale inaczej. Jakby trochę przez łzy. Nie podeszłam. Stałam z daleka, skryta pod parasolem, w płaszczu od Prady i z torebką wartą tyle, co jego auto. I czułam, że między nami rozciąga się przepaść. Nie pieniędzy, nie gustu. Życia. Przepaść wyborów.
Tego wieczoru napiłam się wina. Sama. Usiadłam na balkonie apartamentu, patrząc na światła miasta. I zrozumiałam, że już nie potrafię być tą Zosią, którą on kiedyś kochał. Że zbyt długo grałam kogoś innego. I że moja córka nie potrzebuje matki w szpilkach – potrzebuje matki, której nie boi się przytulić.
Ale nie wróciłam do Kamila. Bo on już nie czekał. Miał swoje życie, którego nie chciałam mu rozbijać. Zostawiłam mu jedną wiadomość. Bez słów miłości, bez żalu. Tylko: Dziękuję, że byłeś wtedy. To uratowało mi rozum. Czasem myślę, że jeśli kiedyś wrócę do siebie, to będzie nie po kogoś, ale dla siebie. Żeby znów móc spojrzeć w lustro i się nie brzydzić. Samotność w złotej klatce jest jak cisza w pustym kościele. Dźwięczy. Wnika pod skórę. I nie daje spać.
Zosia, 35 lat
Czytaj także:
- „Mój mąż dba o mnie jak o królewnę, a ja tylko leżę i pachnę. Nie będę chodziła do pracy za jakieś marne grosze”
- „Żeby dopiec byłemu, zabrałam prawie obcego chłopa na wesele. Układ był prosty: udajemy zakochaną parę, a on cierpi”
- „Pojechaliśmy z mężem na wakacje do Włoch. Wróciliśmy z niespodzianką, którą zapamiętamy na zawsze”