„Sąsiad wpadał do nas na herbatki jak do siebie i grzebał nam w lodówce. Nie przypuszczaliśmy, jak to się skończy”
„Nie wypadało odmówić. Kasia spojrzała na mnie pytająco, ale zaprosiłem go do środka. Usiadł przy stole i zaczął opowiadać. O tym, że mieszka tu od ponad trzydziestu lat, jak dawniej wszyscy sąsiedzi znali się jak rodzina”.

- Redakcja
Nie sądziłem, że kupno własnego mieszkania może dawać aż tyle satysfakcji. Kiedy stanęliśmy z Kasią w progu naszego nowego gniazdka, czułem, jakbyśmy zaczynali zupełnie nowy etap życia. Świeżo pomalowane ściany pachniały nowością, w powietrzu unosił się zapach drewna z nowych mebli. To był nasz dom – nasza przestrzeń, nasza przyszłość.
Byliśmy szczęśliwi
– Mamy swój kąt, możemy robić, co chcemy! – Jej entuzjazm był zaraźliwy. Przez chwilę zapomniałem nawet o zmęczeniu po przeprowadzce.
Pierwsze dni upłynęły na rozpakowywaniu, planowaniu i celebrowaniu tej zmiany. Pierwsza kawa na naszym balkonie smakowała jak spełnione marzenie.
Szybko poznaliśmy pana Zbyszka – sąsiada z mieszkania naprzeciwko. Starszy pan, przygarbiony, ale wciąż pełen energii.
– Wprowadzili się państwo do mieszkania po państwu N.? – zagadnął nas, gdy wychodziliśmy rano do pracy. – Znałem ich dobrze! Oj, dobrzy ludzie, ale już się wyprowadzili do córki za granicę. A państwo? Młodzi, to pewnie dopiero zaczynacie, co?
Początkowo odebraliśmy go jako miłego, choć samotnego człowieka. Wydawał się nieszkodliwy – taki starszy pan, który potrzebuje rozmowy. Zapraszał nas „na herbatkę”, snuł opowieści o dawnych czasach, narzekał na bóle w krzyżu. Kasia, choć początkowo cierpliwa, zaczęła zauważać, że jego wizyty stają się coraz częstsze.
A potem było już tylko gorzej. Pan Zbyszek wiedział, o której wychodzimy do pracy. Wiedział, kiedy wracamy. Czekał na nas na klatce schodowej. Wiedział, kiedy mamy wolne weekendy. A potem zaczął wpadać… bez zapowiedzi.
Ciągle nas odwiedzał
Pierwszy raz zapukał do nas w niedzielę, chwilę po śniadaniu. Otworzyłem drzwi, a on stał tam z uśmiechem, trzymając w ręku małe pudełko.
– Upiekłem sernik, pomyślałem, że może państwo się poczęstują – powiedział, jakby był naszym starym przyjacielem.
Nie wypadało odmówić. Kasia spojrzała na mnie pytająco, ale zaprosiłem go do środka. Usiadł przy stole i zaczął opowiadać. O tym, że mieszka tu od ponad trzydziestu lat, jak dawniej wszyscy sąsiedzi znali się jak rodzina, jak teraz ludzie są zamknięci w swoich światach. Słuchaliśmy uprzejmie, choć po chwili zauważyłem, że Kasia zaczęła nerwowo stukać palcami w blat.
– No, to może jeszcze po herbatce? – zapytał, nie dając nam szansy na grzeczne zakończenie rozmowy.
Siedział u nas ponad godzinę. Kiedy w końcu wstał, żeby wyjść, odetchnąłem z ulgą, ale wtedy uśmiechnął się i rzucił:
– No, to do jutra.
Nie potraktowałem tego poważnie. Pomyślałem, że to tylko wyrażenie, jakieś jego przyzwyczajenie językowe. Ale następnego dnia, zaraz po pracy, usłyszałem dzwonek do drzwi.
– Czułem się samotny, a u was tak wesoło – powiedział od progu, nie czekając na zaproszenie.
Przyszedł kolejnego dnia
Tym razem usiadł od razu w fotelu i rozsiadł się jak u siebie. Kasia wyraźnie nie była zadowolona. Przygotowywała kolację i co chwila zerkała na mnie, licząc, że coś zrobię. Próbowałem zasugerować, że jesteśmy zmęczeni, ale pan Zbyszek zbywał te uwagi machnięciem ręki.
– Ach, młodzi, młodzi! Zawsze w biegu, nigdy czasu na pogadanie! – śmiał się, jakbyśmy to my byli tu nie w porządku.
Z dnia na dzień jego wizyty były coraz dłuższe. Potrafił przyjść rano, jeśli mieliśmy wolne, albo wpaść wieczorem, kiedy właśnie mieliśmy zamiar obejrzeć film. Siedział i mówił, często nie pytając nawet, czy mamy na to ochotę. A kiedy próbowałem subtelnie zasugerować, że czas już na niego, zaczynał temat swojego zdrowia.
– Ach, serce, Mareczku, serce… Lekarze to teraz tylko pieniądze liczą, a człowieka leczyć to nie ma komu! Kiedyś to lekarz to był ktoś, nie to co teraz – narzekał, trzymając się za pierś.
Za każdym razem patrzył na nas w taki sposób, że trudno było go wyrzucić. Mieliśmy przecież sumienia. Ale któregoś dnia Kasia nie wytrzymała.
– Panie Zbyszku, my dzisiaj jesteśmy zajęci, mieliśmy plany – powiedziała ostro, gdy przyszedł po raz kolejny.
– Ależ ja nie przeszkadzam! – uśmiechnął się niewinnie i usiadł jak zwykle.
Po jego wyjściu Kasia rzuciła mi spojrzenie pełne frustracji.
– On w ogóle nie rozumie aluzji! Musimy coś z tym zrobić.
Nie wiedzieliśmy jeszcze, że najgorsze dopiero przed nami.
Mieliśmy go dość
Przez kolejny tydzień pan Zbyszek wpadał codziennie. Czasem tylko na chwilę, ale zwykle na dłużej, jakby w ogóle nie brał pod uwagę, że możemy mieć inne plany. Kasia była coraz bardziej zirytowana, a ja czułem, że sytuacja zaczyna mnie przytłaczać. Pewnego wieczoru, gdy tylko zamknąłem drzwi za naszym sąsiadem, usłyszałem stanowczy głos Kasi.
– Nie otwieraj mu. Jak zobaczy, że jesteśmy, to znów tu przylezie!
Usiedliśmy w salonie, światło w kuchni było zgaszone, telewizor przyciszony do minimum. Siedzieliśmy w ciszy, nasłuchując, czy czasem nie będzie dzwonka. Kasia podciągnęła nogi na kanapę i westchnęła ciężko.
– To nie jest normalne – powiedziała. – On nie potrzebuje niczego poza naszą uwagą.
Miała rację. Przyszło mi do głowy, że może powinniśmy z nim szczerze porozmawiać, wyjaśnić, że to dla nas za dużo, ale Kasia spojrzała na mnie z politowaniem.
– A co mu powiesz? „Proszę do nas nie przychodzić, bo to męczące”? On wtedy powie, że jest samotny, że nie ma nikogo, a ty od razu się złamiesz.
Manipulował nami
Prawda była taka, że rzeczywiście miałem problem z odmawianiem. Czułem, że to byłoby dla niego jak cios, a jednak Kasia miała rację – pan Zbyszek nie potrzebował niczego poza towarzystwem.
Pewnego wieczoru, gdy znowu postanowiliśmy udawać, że nas nie ma, usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Raz, drugi, trzeci. Po chwili zadzwonił telefon. Kasia spojrzała na mnie z przestrachem.
– On wie, że jesteśmy w domu – szepnęła.
Telefon dzwonił uporczywie, aż w końcu przestał. Kasia odetchnęła, ale wtedy przyszła wiadomość. Wziąłem telefon do ręki i zobaczyłem krótkie: „Marek, źle się czuję”. Wymieniliśmy spojrzenia. Kasia pokręciła głową.
– Nie – powiedziała stanowczo. – Nie idziemy.
– A jeśli faktycznie coś mu jest? – zapytałem, czując, że znowu dopada mnie poczucie winy.
– A jeśli nie? – odparła, krzyżując ręce na piersi. – On chce, żebyśmy zareagowali. Jeśli teraz pobiegniesz do niego, to da mu to tylko kolejny powód, żeby robić to częściej.
Nie odpisałem. Siedzieliśmy w ciszy, czekając, co się stanie. Telefon już nie zadzwonił. Następnego dnia, kiedy wychodziłem do pracy, spotkałem go na klatce.
– Dzwoniłem do was wczoraj – powiedział z wyrzutem. – Myślałem, że mogę na was liczyć.
– Byliśmy zajęci – rzuciłem, mijając go szybko.
– No tak… Kiedyś to ludzie byli inni – mruknął, patrząc na mnie z tym swoim smutnym spojrzeniem, które od razu wzbudzało we mnie wyrzuty sumienia.
Było mi głupio
Przez kilka dni pan Zbyszek jakby dał nam spokój. Nie dzwonił, nie przychodził, nie czekał pod drzwiami. Z jednej strony odczuwałem ulgę, z drugiej – zaczynało mnie dręczyć dziwne uczucie, jakbyśmy zrobili coś złego.
– Nie daj się wciągnąć – ostrzegła mnie Kasia, gdy powiedziałem jej o tym. – On teraz stosuje inną metodę. Milczy, żebyś to ty się odezwał.
Była druga w nocy, kiedy zadzwonił telefon. W pierwszej chwili nie skojarzyłem dzwonka, byłem zbyt zaspany. Kasia otworzyła oczy, spojrzała na mnie i od razu wiedziała.
– Nie odbieraj – powiedziała cicho.
Telefon dzwonił uparcie, jakby po drugiej stronie ktoś wiedział, że nie śpimy. W końcu sięgnąłem po niego i zobaczyłem znajomy numer.
– Marek, Kasia… Ja naprawdę tym razem… źle się czuję… – głos pana Zbyszka był słaby, urywany.
Kasia przewróciła oczami.
– Nie. Nie idziemy – powiedziała stanowczo.
Wahałem się.
– A jeśli tym razem to prawda? – zapytałem, ściszając głos.
– To nie nasza odpowiedzialność! – Kasia usiadła na łóżku, patrząc na mnie z napięciem. – Jeśli mu coś jest, niech dzwoni po karetkę, po rodzinę, po kogokolwiek. Nie jesteśmy jego opiekunami!
Nie ugiąłem się
Telefon umilkł. Czułem, jak w środku coś mnie ściska, ale nie odezwałem się już słowem.
Następnego dnia zobaczyłem karetkę pod naszym blokiem.
Stanąłem jak wryty. Kasia podeszła do okna, spojrzała i pobladła.
– Marek…
Obserwowaliśmy, jak ratownicy wnoszą nosze do budynku. Po chwili wynieśli na nich ciało przykryte białym prześcieradłem. Nie musieliśmy pytać, kto to był. Czułem, jakby ktoś ścisnął mnie za gardło.
– Może gdybyśmy przyszli… – zacząłem, ale nie dokończyłem.
Kasia objęła się ramionami, patrząc na karetkę, która właśnie ruszała z miejsca.
– Myślałam, że znowu udaje… – wyszeptała.
Nie odpowiedziałem. Od tej pory każde pukanie do drzwi budzi we mnie dreszcz.
Marek, 32 lata
Czytaj także:
„Zaprosiłam samotnego sąsiada na obiad, bo było mi go szkoda. W życiu nie spodziewałam się, w co się tym wpakuję”
„Po śmierci męża nie było mnie stać nawet na chleb. Dopiero wybryk syna zmotywował mnie do pracy”
„Cieszyłam się wiosną, dopóki nie poczułam smrodu z obory sąsiadów. A miało na wsi pachnieć fiołkami”