Reklama

Mówią, że czytanie dzieciom bajek wpływa korzystnie na ich rozwój. Może i tak, ale… W moim przypadku, mam wrażenie, sprawiło ono, że miałam zbyt wyidealizowane spojrzenie na wiele spraw. Strasznie długo wierzyłam w miłość od pierwszego wejrzenia, królewicza na białym koniu i ślub jak z bajki. Okazało się, że życie mocno zweryfikowało moje poglądy.

Miałam zbyt wielkie oczekiwania

Od małego byłam osobą bardzo towarzyską. Miałam wiele koleżanek i kolegów, lubiłam otaczać się ludźmi. Szkolnych przerw nigdy nie spędzałam samotnie, podobnie na lekcjach – jeśli akurat nie było mojej koleżanki z ławki, to zawsze ktoś chętnie ze mną siadał. Przypuszczam, że wynikało to w dużej mierze z tego, że byłam całkiem niezłą uczennicą, cieszącą się dobrą opinią nauczycieli. Chociaż wówczas nie patrzyłam na to w ten sposób.

Tak czy siak, nie miałam problemów z zawieraniem znajomości oraz dbałością o relacje z ludźmi. Gdy jednak przyszedł czas na pierwsze zauroczenia, szybko przekonałam się, że o ile mam wielu kolegów, to znalezienie wśród nich miłości może okazać się zbyt trudne. Nie bardzo rozumiałam, z czego to wynika, ale gdy tylko zaczynałam na któregokolwiek ze swoich kolegów patrzeć jak na potencjalnego chłopaka, relacja między nami zaczynała się psuć, a kontakty mocno się rozluźniały.

Kiedy w końcu zdałam sobie sprawę z tej prawidłowości, zwierzyłam się ze swoich spostrzeżeń Ani, mojej najlepszej przyjaciółce. To, co od niej usłyszałam, bardzo mnie zadziwiło.

– Wiesz, Aga, ja myślę, że ty masz po prostu zbyt wygórowane wymagania – wypaliła.

– Co masz na myśli? – zapytałam, zaskoczona jej słowami.

– Kiedy tylko jakiś chłopak zaczyna ci się podobać, robisz do niego maślane oczy, po czym zaczynasz go osaczać.

– Jak to: osaczać?

– Dajesz mu odczuć, że ma być twoim księciem na białym koniu. Oczekujesz, że będzie cię zdobywał i o ciebie zabiegał, domagasz się deklaracji i od razu zakładasz, że będzie to uczucie aż po grób.

– Jezu… Serio jest tak źle?

– Tak. Przepraszam cię, Aga, ale pytałaś, to mówię szczerze, jak jest.

– I co ja mam zrobić?

– Odpuścić. Bądź sobą, przecież nigdy nie miałaś problemów z relacjami z ludźmi. Nie spinaj się, miłość dopadnie cię znienacka, zobaczysz.

– Obyś miała rację…

W końcu pokochałam siebie

Rozmowa z Anką sprawiła, że chyba wyleczyłam się z mrzonek o wielkiej miłości od pierwszego wejrzenia. Skoncentrowałam się na swoim rozwoju, zdobywaniu wykształcenia i szukaniu swojej drogi życiowej. Paradoksalnie, gdy nauczyłam się dbać o siebie i pokochałam siebie, moje relacje z mężczyznami weszły na inny poziom. Z całą pewnością przestałam szukać księcia na białym koniu.

Minęło sporo czasu. Przyzwyczaiłam się do myśli o tym, że jest mi dobrze w pojedynkę. Od czasu do czasu co prawda ktoś zapraszał mnie na randkę, ale zwykle kończyło się na kilku spotkaniach. Na szczęście nie było to dla mnie powodem do zmartwień. Ot, po prostu miałam inną wizję przyszłości niż mężczyźni, którym wpadałam w oko. A ja dobrze czułam się w swoim towarzystwie i nie chciałam się zmieniać dla kogoś.

A kiedy już pogodziłam się z wizją bycia singielką, odkryłam, że jest ktoś, dla kogo jestem ważna co najmniej tak bardzo, jak dla siebie. Kto ceni mnie taką, jaka jestem i nie oczekuje, że będę się zmieniać dla niego. Miałam go cały czas na wyciągnięcie ręki. Jacek był moim kolegą z działu, pracowaliśmy wspólnie przy wielu projektach i okazało się, że w swoim towarzystwie czujemy się świetnie nie tylko przy pracy.

Jacek okazał się nie tylko świetnym kompanem, ale także niepoprawnym romantykiem! Doczekałam się przyjęcia zaręczynowego, na którym przyklęknął na jedno kolano i wręczył przepiękny pierścionek, zadając pytanie o to, czy zechcę zostać jego żoną. Oczywiście zgodziłam się z ochotą. A następnie zaczęłam planować ślub, który miał być epicką imprezą. Chciałam, by każdy zapamiętał go na długie lata.

Miał być ślub jak marzenie

Zaczęliśmy od wspólnego ustalenia listy gości. Zapraszanie wszystkich jak leci nie wchodziło w grę. Raz, że wydalibyśmy – w naszym odczuciu zupełnie niepotrzebnie – kupę kasy (a aż tyle zbędnej gotówki zwyczajnie nie mieliśmy), dwa, że podobały mi się raczej kameralne sale weselne czy restauracje mogące pomieścić rozsądną (naszym zdaniem) liczbę gości. Na szczęście poszło nam całkiem sprawnie, byliśmy z Jackiem zadziwiająco zgodni.

Jacek co prawda proponował, żeby zlecić organizację ślubu zawodowemu wedding plannerowi, ja jednak stwierdziłam, że przecież ogarnę wszystko sama. Miałam do pomocy moją siostrę (i jednocześnie świadkową), która miała już pewne doświadczenie w tych sprawach, więc płacenie komuś za to, co mogłyśmy zrobić same, wydawało mi się wyrzucaniem pieniędzy w błoto.

Przygotowania do ślubu szły więc pełną parą i zgodnie z założonym przez nas harmonogramem. Zarezerwowaliśmy termin w kościele i w restauracji, wybraliśmy weselne menu, zamówiliśmy bardzo piękny tort (restauracja nie miała tego w ofercie), przygotowaliśmy i rozesłaliśmy zaproszenia… W szafie, na honorowym miejscu, wisiała przepiękna biała suknia, a ja trenowałam chodzenie w białych szpilkach.

W przededniu ślubu, gdy właśnie wróciłam od manikiurzystki i potwierdzałam makijaż i fryzjera na sobotnie przedpołudnie, moja siostra wpadła do domu jak burza. Gdy ją zobaczyłam, miałam złe przeczucia…

– Katastrofa! – wykrzyknęła. – Tylko się nie denerwuj…

– Jak mam się nie denerwować, jak od progu krzyczysz o katastrofie? – to było chyba ostatnie logiczne zdanie, które tego dnia wypowiedziałam. – Co się stało?

Wesela nie będzie

– Słucham?!

– No, nie mamy sali i żarcia…

– Jak to? O czym ty mówisz?

Zamknęli restaurację! Tę, w której miało być wesele.

– Jak to: zamknęli? Kto?

– Sanepid. Była kontrola, bo wcześniej ktoś tam czymś się zatruł. Co prawda właściciel tłumaczył się, że źródło zatrucia musiało pochodzić z zewnątrz, ale zamknęli i już.

Katastrofa pełną gębą

Poczułam się, jakby ktoś dał mi młotkiem w łeb. Zaczęłam histerycznie szlochać. Moja siostra próbowała mnie bezskutecznie uspokoić. W końcu Jacek, który od dłuższego czasu przysłuchiwał się w milczeniu naszej rozmowie, zaczął działać. Moją siostrę zaprosił do kuchni, a mnie podał leki uspokajające i kazał się położyć. Ostatnią rzeczą, którą pamiętam, były jego słowa wypowiedziane do telefonu: „Mamo, jest katastrofa, pomóż!”.

W dniu ślubu trudno było mi się dobudzić, Jacek musiał mi podać silną dawkę leków. Pojechałam na makijaż i czesanie, choć w głowie kołatało mi się, że przecież to wszystko nie ma sensu. No, ale ślub miał nastąpić za parę godzin, a przecież miała to być najpiękniejsza chwila mojego życia! Czy jakiś Sanepid mógłby mi ją zepsuć? Spodziewałam się, że tak, chociaż moi bliscy wydawali się w ogóle o tym nie myśleć…

Kiedy jechaliśmy do kościoła, zapytałam Jacka:

– Kochanie, a co z przyjęciem?

– Nic się nie martw – odpowiedział mój rycerz na białym koniu – sytuacja opanowana.

– Ale przecież Basia wczoraj mówiła, że Sanepid…

– Tak, zamknęli nam restaurację. Ale nie odwołają nam wesela, nie ma siły!

– Ale jak?...

– Zobaczysz!

Teściowa dałą radę

Ślub był przepiękny. Kościół udekorowany z klasą (to zasługa Basi), wspaniale śpiewająca sopranistka podczas mszy i kwartet smyczkowy przygrywający podczas składania życzeń. Goście dopisali, pogoda również, nie wiedziałam tylko, co dalej. Z kościoła pojechaliśmy prosto do domu teściów. Postanowiłam się niczemu nie dziwić. Wręcz coraz bardziej cała sytuacja mnie intrygowała. W ogromnym salonie teściów czekały na nas suto zastawione stoły i ten wymarzony, zamówiony przez nas tort. W ogrodzie rozstawiono otwarte namioty i sprzęt grający. Byłam pod wrażeniem.

Jacek, ale jak to wszystko możliwe? – szepnęłam, nie kryjąc łez wzruszenia.

– Gdy zadzwoniłem wczoraj do mamy, nie straciła zimnej krwi. Powiedziała, że pomieścimy się tu, a catering to kwestia kilku telefonów.

– Ale to przecież musiało kosztować krocie…

– Bez przesady. Mama ma trochę znajomości, a poza tym odzyskamy za jakiś czas pieniądze od restauracji.

– Chyba bym na to nie liczyła…

– A ja owszem. Umowa, którą z nimi podpisaliśmy, była dobrze skonstruowana, restauracja ma odpowiednie ubezpieczenie, mama już rozmawiała z właścicielem.

– Nie spodziewałam się, że to powiem, ale twoja mama jest najcudowniejszą kobietą pod słońcem!

– Kiedyś bym się z tobą zgodził – rzekł Jacek z szerokim uśmiechem. – Ale teraz mogę jedynie potwierdzić, że jedną z dwóch najcudowniejszych, jakie znam!

Agnieszka, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama