Reklama

Czasem mam wrażenie, że moje życie przypomina odtwarzacz kasetowy, który ktoś zatrzymał na jednej piosence i zapętlił w nieskończoność. Codziennie o tej samej porze budzik, ta sama droga do biura, ci sami ludzie, te same raporty, te same milczenia przy kolacji. Mam na imię Katarzyna. Mam pięćdziesiąt lat i czuję się, jakby moje życie już dawno się skończyło – tylko nikt nie pofatygował się, żeby mnie o tym poinformować.

Pracuję jako księgowa w jednej z większych firm – stabilna, dobra posada, tak przynajmniej mówią inni. Mój mąż? Od lat traktuje mnie jak mebel. Jemy razem obiad, ale nawet nie wiem, czy zauważa, co mu nakładam na talerz. Dzieci? Dorosłe, daleko. Dzwonią rzadko, odwiedzają jeszcze rzadziej. A ja? Ja coraz częściej zerkam przez okno i zadaję sobie jedno pytanie: czy to już wszystko?

Czasem, wieczorami, leżę w łóżku i próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz poczułam coś silnego – radość, złość, ekscytację. Cokolwiek. Zwykle nie znajduję odpowiedzi. Ale od jakiegoś czasu we mnie coś się burzy, coś woła. Cicho, nieśmiało, ale wyraźnie. I zaczynam myśleć, że może jeszcze nie wszystko stracone. Że może trzeba tylko znaleźć ten jeden impuls...

Impuls z ulicy

Był zwykły wtorek. Wysiadłam kilka przystanków wcześniej niż powinnam – ot, chciałam się przejść, przewietrzyć głowę. Szłam bez celu, patrząc pod nogi, aż na małym placu przy fontannie coś przyciągnęło mój wzrok. Młody chłopak, może trzydziestoletni, siedział na stołku i malował. Przed nim stała sztaluga, obok pudełko z farbami, kubek z pędzlami i kilka już skończonych portretów opartych o mur. Zatrzymałam się nieśmiało, niby tylko rzucając okiem, ale tak naprawdę… coś mnie przyciągnęło. Twarze na jego obrazach miały w sobie życie. Emocje. Zatrzymane spojrzenia, uśmiechy, zmarszczki. Nie jak zdjęcia – jakby ktoś uchwycił duszę.

– Pani też mogłaby spróbować – odezwał się nagle, nie odrywając wzroku od płótna.

– Ja? – parsknęłam cicho. – Ja nawet nie umiem trzymać ołówka...

Spojrzał na mnie z uśmiechem. – To kwestia odwagi, nie umiejętności.

Te słowa uderzyły mnie mocniej, niż chciałam przyznać. Przez resztę dnia nie mogłam się ich pozbyć z głowy. Wieczorem w domu wciąż o nim myślałam. O jego skupieniu, o śladach pędzla na papierze. O tym, co powiedział. To kwestia odwagi… A ja? Czy mam odwagę na cokolwiek? Tej nocy nie mogłam zasnąć. Kręciłam się w łóżku, wpatrzona w sufit, z jednym pytaniem w głowie: a jeśli on miał rację?

Znów coś zmalowałam

Kilka dni później wyszłam z pracy wcześniej. Zamiast wracać do domu, skręciłam do papierniczego. Chodziłam między półkami jak w transie, gładząc palcami tubki z farbami i opakowania z pędzlami. W końcu, zawstydzona, wzięłam najtańszy zestaw akwareli, blok techniczny i dwa pędzle.

W domu poczekałam, aż mąż pójdzie spać. W kuchni, przy słabym świetle lampki, rozłożyłam wszystko na stole. Czułam się, jakbym robiła coś zabronionego. Kartka patrzyła na mnie pusto i oskarżycielsko. Pierwszy ruch ręki był niezdarny, drugi jeszcze gorszy. Ale trzeci... coś drgnęło. To była tylko plama, ale moja.

Zaczęłam malować co wieczór. Po cichu. Po kryjomu. Po tygodniu kupiłam drugą paczkę farb i odważyłam się zapisać na kurs rysunku. Zajęcia odbywały się w małej pracowni za kawiarnią, raz w tygodniu. Nie powiedziałam nikomu – zwłaszcza mężowi. Wolałam, żeby nikt nie wiedział, jak bardzo mi zależy. Na pierwszych zajęciach ręce mi się trzęsły. Siedzieli tam ludzie młodsi, pewni siebie. A ja? Czułam się jak oszustka. Gdy prowadząca podeszła do mnie i zapytała:

– Dlaczego pani maluje?

Zawahałam się, ale potem odpowiedziałam zgodnie z prawdą:

– Bo chcę się obudzić...

Nie skomentowała. Uśmiechnęła się tylko i poszła dalej. Ale ja wiedziałam, że od tego momentu już nie ma odwrotu.

Rodzina podcinała mi skrzydła

Mąż znalazł moje szkicowniki w szafce z obrusami. Nawet nie próbował udawać, że szukał czegoś innego. Położył je na stole, kiedy wróciłam z pracy. Stał z założonymi rękami, patrzył na mnie jak nauczyciel przyłapany ucznia na ściąganiu.

– Co to ma być? – zapytał, jakby pokazał mi rachunek za mandat.

Zadrżałam.

– Maluję... – odpowiedziałam cicho.

– Malujesz? W tym wieku? Ty?! – zaśmiał się. – Zwariowałaś? Chcesz być artystką, jak nastolatka z TikToka?

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Ale potem coś we mnie pękło.

– Tak. W tym wieku. Bo po raz pierwszy w życiu chcę być sobą.

W drzwiach stanęła nasza córka. Przyjechała bez zapowiedzi, z dzieckiem na rękach. Usłyszała końcówkę rozmowy. Popatrzyła na mnie jak na wariatkę.

– Mama, ty serio? Malujesz obrazki? A kto się zajmie wnukiem, jak cię poproszę o pomoc? Będziesz miała farby zamiast czasu?

Chciałam coś powiedzieć, ale gardło miałam ściśnięte. Poczułam się upokorzona. Głupia. Naiwna. Ich spojrzenia mówiły jedno: rozczarowanie. Ale też coś jeszcze – pogarda. Bolało. Ale... pod tą warstwą wstydu tliło się coś nowego. Determinacja. Nagle wiedziałam, że nie przestanę. Choćby mieli mnie wyśmiać jeszcze sto razy. Wieczorem zniszczyłam kilka starych szkiców. Ale następnego dnia namalowałam nowe.

Pierwszy sukces

Na kursie, jak co tydzień, rozstawialiśmy sztalugi. Milczałam, skupiona, chociaż ręce wciąż miałam spięte od ostatnich domowych spięć. Malowałam wtedy stare dłonie – wzorując się na własnych. Nie zauważyłam, że jedna z kobiet, Iwona, stała za mną i przyglądała się w milczeniu.

– Ty się boisz pokazywać, co? – zapytała nagle.

Spojrzałam na nią zaskoczona.

– Widać?

Uśmiechnęła się ciepło.

– Tak, ale nie masz czego. Twoje obrazy mają duszę.

Kilka dni później zadzwoniła. Zaprosiła mnie do udziału w lokalnej wystawie w domu kultury. Podobno szukali kogoś z „nieoczywistą wrażliwością”. Najpierw odmówiłam. Potem dzwoniłam z powrotem. Zgodziłam się. W dzień wystawy miałam mdłości. Stałam jak zbędny mebel obok swoich trzech prac zawieszonych na sznurku między fotografiami studentów. Ludzie przechodzili, spoglądali, czasem się uśmiechali. Jedna kobieta zatrzymała się na dłużej. Miała krótkie siwe włosy i bordowy płaszcz.

– Te obrazy mają duszę. Skąd tyle emocji?

Zawahałam się.

– Z lat milczenia – odpowiedziałam.

Uśmiechnęła się. I poszła dalej. To wystarczyło. Ta jedna rozmowa. Jedno spojrzenie. Nie potrzebowałam fanfar. Wróciłam do domu i przez pierwszy raz od lat poczułam, że żyję.

Zupełnie inna droga

Po wystawie coś we mnie pękło – ale nie jak szkło. Jak skorupa. Wróciłam do pracy, ale już nie byłam tą samą Kasią. Siedząc przed monitorem, myślałam o palecie barw, a nie o tabelach. W końcu, któregoś dnia, napisałam wypowiedzenie. Bez fanfar, bez pożegnań. Zostawiłam kartkę na biurku kierowniczki. Wieczorem, przy kolacji, powiedziałam mężowi:

– Rzuciłam pracę.

– Co?! Zwariowałaś?

– Nie. Po prostu nie chcę już żyć nie swoim życiem.

Nie odpowiedział. Wyszedł do drugiego pokoju i trzasnął drzwiami. Trudno. Nie zatrzymał mnie. Zaczęłam malować na zamówienie. Najpierw portrety sąsiadów, potem ktoś z internetu poprosił o ilustrację do książki. Dziecięcej. Mała sówka, nocna opowieść. Po nocach szkicowałam, poprawiałam, eksperymentowałam. Byłam jak dziecko, które uczy się świata od nowa.

Z rodziną nie było lekko. Córka, choć milcząca, patrzyła na mnie z pobłażaniem. Mąż udawał, że mnie nie widzi, gdy pracowałam przy kuchennym stole. Ale przestałam się bać. Nie bałam się ciszy. Nie bałam się krzywych spojrzeń. Bo po raz pierwszy w życiu miałam coś, co było tylko moje. Spotkałam koleżankę z pracy na przystanku. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem.

– Zazdroszczę ci tej odwagi – powiedziała cicho.

Uśmiechnęłam się.

– To nie odwaga. To desperacja, która w końcu stała się siłą.

Nowa pasja, nowa ja

Mam dziś 52 lata. Nie zostałam sławną artystką. Nie zarabiam milionów. Czasem wciąż budzę się z lękiem w brzuchu – czy dam radę, czy to wszystko ma sens. Ale kiedy siadam przy biurku, biorę pędzel do ręki i robię pierwszą kreskę… czuję, że żyję. Moje życie nie stało się bajką. Mąż wciąż mnie unika, jakby moja przemiana była dla niego zbyt niewygodna. Córka nie zrozumiała – przynajmniej na razie. Ale wnuczka, mała Kalinka, poprosiła ostatnio, żebym namalowała jej kotka „co śni o chmurach”. I tak powstała ilustracja, która trafiła na okładkę jednej z książeczek.

Nie spotkałam już więcej tamtego artysty z ulicy. Czasem chodzę tą samą drogą, siadam na ławce przy fontannie, patrzę na przechodniów. Może on był tylko epizodem. Może miał pojawić się tylko na chwilę, żeby coś we mnie obudzić. I może to wystarczyło. Czasem ktoś siada obok mnie. Ktoś zmęczony, zamyślony. Czasem zaczynamy rozmowę. Nie mówię im, co mają robić. Ale może... może kiedyś któraś z tych rozmów stanie się dla kogoś tym, czym dla mnie było tamto jedno zdanie:

– To kwestia odwagi, nie umiejętności.

I może to ja, nieświadomie, stanę się impulsem.

Katarzyna, 52 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama