„Rozwiodłam się z mężem przez deskę sedesową. Rodzina mnie nie rozumie, a koleżanki patrzą z podziwem w oczach”
„Siedziałam w pracy i nie mogłam się skupić. Słowa klientów przelatywały mi przez głowę, a ja wciąż myślałam o wczorajszej rozmowie. Michał naprawdę nie rozumiał, że nie chodzi o plastikowy kawałek toalety. Że chodzi o to, że czułam się jak mebel”.

Miałam dwójkę dzieci, kredyt hipoteczny i – jak sądziłam – całkiem porządnego męża. Michał nie pił, nie bił, nie zdradzał. Robił zakupy, czasem gotował, nawet pamiętał o rocznicach. Gdy opowiadałam o nim koleżankom, kiwały głowami z zazdrością i mówiły, że „mogło mi się trafić gorzej”.
Ale był jeden drobiazg, który nie dawał mi spokoju. Nie, nie chodziło o zdradę. Ani o problemy w sypialni. Chodziło o… deskę klozetową. Tę cholerę z plastiku, którą wiecznie zostawiał podniesioną, jakby w domu nie mieszkały kobiety.
– Alina, serio? Rozwód przez deskę? – spytała moja siostra, kiedy w końcu wszystko się rozpadło. – Przecież to absurd!
A mnie już nikt nie potrafił przekonać, że to był tylko szczegół. Bo ta deska to był symbol. Symbol wszystkiego, co przez lata we mnie narastało – braku szacunku, ignorowania, udawania, że wszystko jest w porządku, kiedy nie było. Że mam się nie czepiać. Że przecież on „tylko zapomniał”.
Nie zapomniał. On po prostu nie uważał, żeby to było ważne. I to bolało najbardziej.
Wiecznie to samo
– Michał, znowu! – zawołałam z łazienki, patrząc z irytacją na podniesioną deskę. – Ile razy mam ci mówić?
– Kochanie, przepraszam, zapomniałem – odkrzyknął z kuchni. – Już poprawiam!
Nie poprawił. Minęły dwie godziny, a ja dalej musiałam ją opuścić sama.
Nie chodziło przecież o samą deskę. Chodziło o to, że mówiłam mu dziesiątki razy, prosiłam, tłumaczyłam. I za każdym razem dostawałam to samo: „zapomniałem”, „nie zauważyłem”, „o co tyle hałasu”.
Zaczęłam prowadzić mały dziennik. Codziennie zapisywałam, ile razy zostawił podniesioną deskę. Czasem dwa razy dziennie. Czasem trzy. Rekord padł w sierpniu – czternaście razy w jednym tygodniu. Nie powiedziałam mu o dzienniku. Nie chciałam, żeby się czuł atakowany. Ale we mnie coś się gotowało. Czułam, jak mała rzecz staje się wielką rysą.
Wieczorem, gdy dzieci spały, usiadłam naprzeciw niego na kanapie. Oglądał mecz.
– Michał, chcę o czymś porozmawiać – powiedziałam cicho.
– Teraz? Przecież grają!
– Tak. Teraz.
Zerknął na mnie i westchnął, nie wyłączając dźwięku.
– Chodzi o deskę?
Pokiwałam głową. Wziął głęboki oddech i uśmiechnął się, jakby mówił do dziecka.
– Alina, no błagam cię… Przesadzasz.
Wtedy mnie tknęło. To nie była złość. To było coś gorszego. Obojętność.
Mąż z instrukcją obsługi
Siedziałam w pracy i nie mogłam się skupić. Słowa klientów przelatywały mi przez głowę, a ja wciąż myślałam o wczorajszej rozmowie. Michał naprawdę nie rozumiał, że nie chodzi o plastikowy kawałek toalety. Że chodzi o to, że czułam się jak mebel. Jak lodówka – działa, nie marudzi, nie pyta, nie potrzebuje niczego więcej poza prądem.
– Co ty taka markotna? – zapytała Iwona z działu kadr, kiedy sięgnęłam po czwartą kawę.
– Mąż mnie ignoruje – rzuciłam z pozornym uśmiechem.
– Ha, mój to samo. Facetów powinno się wydawać z instrukcją obsługi. Tylko najgorsze, że i tak by jej nie przeczytali.
Zaśmiałam się krótko, ale wewnątrz czułam ból. Bo ja Michałowi dawałam wszystko czarno na białym. Mówiłam, czego potrzebuję. Nie krzyczałam. Prosiłam. Tłumaczyłam.
Wieczorem postanowiłam spróbować raz jeszcze. Zrobiłam kolację, zapaliłam świeczki, dzieci wysłałam do dziadków.
– Chcę ci coś pokazać – powiedziałam, podając mu zeszyt. Ten sam, w którym przez trzy miesiące zapisywałam każdy incydent z sedesem.
Michał otworzył go zdezorientowany. Przez chwilę przewracał kartki. Milczał.
– Ty… naprawdę to robiłaś? – zapytał w końcu, z nutą niepokoju.
– Tak. Bo to dla mnie ważne. Bo ja się czuję, jakbyś miał mnie gdzieś. Jakbyś mnie nie słuchał. Jakbyś był obok, ale nie ze mną.
Zacisnął szczęki.
– To jakiś absurd, Alina. Zamiast normalnie żyć, prowadzisz dziennik klozetowy? – kpił.
Zamilkłam i tylko zamknęłam oczy w cichej irytacji. Ale w środku wiedziałam, że została rysa.
Ten nawyk mnie niszczył
Nie odpowiedziałam. Wzięłam zeszyt, zamknęłam go i wstałam od stołu. Michał został z kromką w ręce, jakby czas się zatrzymał. Wyszłam do łazienki. I co? Deska znowu była podniesiona. Poczułam, że wszystko, co między nami zostało, unosi się jak para z gorącej wody – bezgłośnie i bezpowrotnie.
Przez kolejne dni unikaliśmy siebie jak ognia. Michał późno wracał z pracy, ja udawałam, że śpię. Nawet dzieci zauważyły napięcie.
– Mamo, czemu tata jest taki cichy? – zapytała mnie Zuzka pewnego wieczoru. Miała tylko siedem lat, ale dzieci wyczuwają pęknięcia szybciej niż dorośli.
– Tata jest zmęczony – odpowiedziałam mechanicznie, bo jak powiedzieć dziecku, że mama i tata nie potrafią już ze sobą rozmawiać?
Którejś nocy Michał usiadł na brzegu łóżka i powiedział, jakby do siebie:
– Może przesadziłem z tą deską. Ale… Alina, nie rozumiem. Przecież to tylko głupi nawyk.
Odwróciłam się do niego. W oczach miałam łzy, choć nie płakałam.
– To nie chodzi o deskę, Michał. Tylko o to, że od lat nie potrafisz mnie zobaczyć, wysłuchać. Szanujesz moje istnienie, ale tylko wtedy, gdy nie stawiam żadnych wymagań. Gdy jestem miła, przewidywalna i cicha. Gdy jestem wygodna.
Spojrzał na mnie długo. Pierwszy raz od miesięcy widziałam, że naprawdę słucha. Ale już było za późno. Nie chodziło o to, że nie wiedział. Chodziło o to, że przez lata go to nie obchodziło.
W końcu się nie obudziłam
Następnego dnia Michał zostawił mi na stole karteczkę: „Zamówiłem nową deskę. Samoopadającą. Będzie po Twojemu”.
Stałam nad nią dłuższą chwilę. Dotknęłam papieru. Może i po mojemu. Ale już bez sensu. Nie o to chodziło. Nie rozumiał.
Zauważyłam, że Michał się stara. Mył naczynia, odbierał dzieci ze szkoły, nawet sam zaproponował spacer. Ale to było jak kwiatek na trumnie. Ja już żegnałam to małżeństwo w sobie od miesięcy. Jego gesty były spóźnione. Już nie czekałam na zmianę. Czekałam na ciszę po burzy.
W sobotę pojechaliśmy na pizzę z dziećmi. Michał śmiał się głośno, rozmawiał z dziećmi o grach, Zuzce kupił kolorowankę z księżniczkami. Było mi ciepło na ten widok, ale to było ciepło, jak po obejrzeniu dobrego filmu – bez przyszłości, bez udziału.
W niedzielę rano powiedziałam mu, że chcę się wyprowadzić.
– Ale... przecież właśnie się dogadujemy! – w jego głosie była panika. – Dlaczego teraz? Kiedy wszystko zaczęło iść lepiej?
– Michał, nie chodzi o to, co robisz teraz. Chodzi o to, czego nie robiłeś przez ostatnie dziesięć lat. Ile razy miałam do ciebie mówić, że nie mogę być sama w związku?
– To przez sedes, serio?
Popatrzyłam na niego i odpowiedziałam spokojnie:
– Tak. Ale nie przez deskę. Przez to, że za każdym razem, gdy ją zostawiałeś podniesioną, zostawiałeś mnie samą z moim głosem. I ja już nie chcę mówić do ściany.
Poczułam wreszcie ulgę
Rozwód przebiegł bez większych fajerwerków. Michał nie walczył. Nie błagał, nie szlochał. Podpisał papiery, jakby to była umowa o wypowiedzenie z pracy, której i tak nie znosił. Wyszedł z sali sądowej z rękami w kieszeniach bez jednego spojrzenia. A ja… poczułam ulgę.
Nie była to euforia. Nie skakałam z radości. To była cicha, spokojna ulga, jak wtedy, gdy po latach zrzuca się z ramion ciężki plecak i plecy powoli prostują się do pionu.
Zamieszkałam z dziećmi w wynajętym mieszkaniu – dwa pokoje, niewielka kuchnia, ale wszystko było po mojemu. Kupiłam sobie deskę z miękkim domykaniem. Może ktoś uzna to za śmieszne, ale codziennie, kiedy słyszę ten delikatny szelest opadającego plastiku, uśmiecham się pod nosem. Nie, nie dlatego, że jestem szczęśliwa przez deskę klozetową. Tylko dlatego, że teraz wiem, że każda moja potrzeba ma znaczenie. Nawet ta najmniejsza.
Z dziećmi rozmawiamy dużo. Dużo więcej niż wcześniej. Michał odwiedza ich co drugi weekend. Staramy się być dla siebie uprzejmi. Ale już nie jesteśmy „my”. I dobrze.
Ostatnio moja koleżanka z pracy rzuciła niby żartem:
– Rozwiodłaś się, bo mąż nie opuszczał deski? No to, Alina, jesteś chodzącą legendą!
A ja tylko odpowiedziałam:
– Rozwiodłam się, bo za każdym razem, kiedy nie opuszczał tej deski, to był symbol braku szacunku.
Nie każdy to zrozumie
Kilka miesięcy po rozwodzie pojechałam z dziećmi nad morze. Mały pensjonat, śniadania na tarasie i szum fal w tle. Żadnych wielkich planów, tylko czas dla nas – nieprzyspieszany, nie nadganiamy, nie uciekamy.
Pewnego ranka Zuzka przytuliła się do mnie i zapytała:
– Mamo, a teraz jesteś szczęśliwa?
Zamyśliłam się. Bo szczęście to nie stan, który można sobie założyć jak płaszcz. To momenty. Chwile. Krótkie błyski pewności, że jest się tam, gdzie trzeba.
– Czasami jestem. A czasami nie. Ale najważniejsze, że teraz jestem sobą. Nie muszę się zgadzać na bycie kimś, kim nie jestem – odpowiedziałam jej z uśmiechem.
Wieczorami czasem włączam telewizor i oglądam seriale, których Michał nie lubił. W łazience nikt nie zostawia po sobie śladów. Nie muszę przypominać o oczywistościach. Nikt nie patrzy na mnie przez pryzmat „przesadzasz” czy „czepiasz się”.
Znowu uczę się siebie. Tego, co lubię. Czego potrzebuję. Kim jestem, kiedy nikt mnie nie ucisza ani nie bagatelizuje. To proces. Czasem bolesny. Ale jak każdy proces – prowadzi do zmiany.
Nie rozpadliśmy się przez sedes. Rozpadliśmy się przez brak uwagi, której potrzebuje każdy człowiek. I może właśnie dzięki tej desce – a raczej temu, co za nią stało – zrozumiałam, że nie muszę siedzieć na zimnym, kiedy stać mnie na ciepłe. I że zasługuję na kogoś, kto to rozumie, zanim zacznie się o tym mówić.
Alina, 38 lat
Czytaj także:
- „Mąż nie chciał mnie ogrzać, więc ciepłe ramiona znalazłam u sąsiada. Niestety, nic co dobre nie trwa wiecznie”
- „W domu teściów wiało chłodem jak w rodzinnym grobowcu. Postanowiłem to zmienić, ale szybko pożałowałem swojej decyzji”
- „Teść narzeka sąsiadom, że jego syn się zmienił, odkąd mnie poznał. Ma rację, ale oddałam im wszystkim przysługę”

