„Rodzina zainteresowała się mną, gdy byłem jedną nogą w grobie. Za ich troską kryły się tylko ich interesy”
„Widziałem w ich oczach nerwowe przebłyski — bali się, że mogę coś ukryć. Może testament nie będzie taki, jakiego się spodziewają. A ja zamierzałem dobrze ich jeszcze potrzymać w niepewności”.

Rodzina. Słowo, które powinno przywoływać ciepło i bezpieczeństwo. Przez większość życia byłem dla nich jak cień — obecny, ale niezauważany. Na święta dzwonili rzadko, częściej zapominali o moich urodzinach niż je świętowali. Nie oczekiwałem wiele, przyzwyczaiłem się do bycia na marginesie ich świata. Ale los bywa przewrotny. Gdy przyszło mi zmierzyć się z nieuchronnym, nagle pojawili się wszyscy — z troską w oczach i sztucznymi uśmiechami. Jednak ja wiedziałem. Wiedziałem, że za ich serdecznością kryją się interesy. Pytanie tylko, kto z nas wygra ten ostatni pojedynek.
Cisza przed burzą
Wszystko zaczęło się od kaszlu, który nie chciał przejść. Zrzucałem to na karb przemęczenia, bo przecież facet w moim wieku nie biegnie od razu do lekarza z byle katarem. Dopiero gdy zacząłem wypluwać krew, zrozumiałem, że sprawa jest poważniejsza. Mimo to wciąż zwlekałem. Samotność była mi tak bliska, że nawet lęk nie miał do kogo krzyczeć.
Lekarze nie pozostawili złudzeń. Diagnoza była jak wyrok: nowotwór w zaawansowanym stadium. Siedziałem na szpitalnym łóżku, wpatrując się w biały sufit, kiedy dotarło do mnie, że nikt nie przyjdzie. Nikt nie zapyta, jak się czuję. Nikt nawet nie wie, że właśnie dowiedziałem się, że zostało mi kilka miesięcy życia. Telefon milczał. Zegar w poczekalni tykał monotonnie, wybijając rytm mojej samotności.
– Co pan zamierza? – zapytał lekarz, kładąc mi rękę na ramieniu.
– Nic – wzruszyłem ramionami. – Po prostu żyć. Tyle, ile się da.
Pierwszy tydzień po diagnozie spędziłem sam, przyklejony do okna mojego małego mieszkania. Patrzyłem na ludzi, którzy mijali mój blok, jakby ich życie było zapisane w innym języku. Dopiero potem, nagle, pojawiły się telefony. Najpierw kuzynka, potem brat, potem nawet daleka ciotka, której nie widziałem od trzydziestu lat.
– Wpadniemy do ciebie, kochany. Musimy ci pomóc! – słyszałem w słuchawce ich entuzjastyczne głosy.
Siedziałem wtedy na kanapie i tylko się uśmiechałem. Wiedziałem, że nie przyszli dla mnie. Przyszli po coś. I nie zamierzałem im tego ułatwiać.
Nieproszeni goście
Nie minęły dwa dni od pierwszych telefonów, a już moje mieszkanie zaczęło przypominać poczekalnię u notariusza. Najpierw zjawiła się ciotka Zosia z paczką domowych ciasteczek, które wyglądały jakby przeleżały rok w szafie.
– Jasiu, wyglądasz tak mizernie... – jęknęła, wpychając mi paczuszkę do rąk. – Ale nic się nie martw. Będziemy przy tobie do końca.
Zaraz po niej przydreptał kuzyn Andrzej, z reklamówką pełną suplementów na wzmocnienie odporności.
– Będziesz jak nowy! – zapewnił, rozstawiając witaminy po całym stole. – Ważne, żebyś szybko stanął na nogi. No i… żebyś już teraz uporządkował swoje sprawy, wiesz, takie tam… dokumenty, testament.
Popatrzyłem na niego, nie odpowiadając. Jego niecierpliwe spojrzenia mówiły więcej niż słowa. Kiedy przyszła moja siostra, Halina, wiedziałem już, że to nie przypadek.
– Kochany, może byś nam powiedział, gdzie trzymasz ważne papiery? Gdyby coś... no wiesz, dla bezpieczeństwa – powiedziała, niemal ściskając mnie za ramię z udawaną troską.
– Spokojnie, Hala – mruknąłem, zabierając swoją dłoń. – Mam wszystko poukładane. Jeszcze żyję.
Nikt się nie zaśmiał. Atmosfera zgęstniała jak mleko zostawione na słońcu. Widziałem w ich oczach nerwowe przebłyski — bali się, że mogę coś ukryć. Może testament nie będzie taki, jakiego się spodziewają. A ja zamierzałem dobrze ich jeszcze potrzymać w niepewności.
Troska była udawana
Po wizycie Haliny zrobiło się jeszcze dziwniej. Rodzina zaczęła organizować coś w rodzaju dyżurów. Każdego dnia ktoś wpadał niby to na kawę, niby po to, żeby sprawdzić, jak się czuję. Oczywiście zawsze przy okazji zadawali niewinne pytania.
– A może byś, Janku, pokazał, gdzie masz dokumenty od mieszkania? – zagadnęła ciocia podczas jednej z takich wizyt, kiedy podsypywała mi za dużo cukru do herbaty.
– Albo listę lekarzy, do których chodzisz? – dorzucił szybko Andrzej, niby od niechcenia, przeglądając moją szufladę z rachunkami.
Patrzyłem na nich spokojnie. Każdy ich ruch, każda sztuczna troska śmierdziała interesem na kilometr. Nie potrafili tego ukryć. Ich uprzejmość była równie naturalna, jak plastikowe kwiaty w gabinecie dentystycznym.
– Nie przejmujcie się, wszystko mam spisane – powiedziałem kiedyś, gdy za bardzo zaczęli się kręcić przy moim biurku. – Ale testament? Jeszcze niegotowy – uśmiechnąłem się, widząc, jak na chwilę zastygli.
Wiedziałem, że ich wyobraźnia pracuje teraz na pełnych obrotach. Może oddam wszystko sąsiadce? Albo przekażę na schronisko dla psów? Z przyjemnością patrzyłem, jak ich miny stają się coraz bardziej spięte. Wieczorami śmiałem się do siebie. To było jedyne, co mnie wtedy rozgrzewało – widok ich panicznego strachu, że mogą przegapić szansę. A ja, chociaż byłem już jedną nogą w grobie, czułem, że wciąż mam nad nimi przewagę.
Ostatnie rozdanie
Kiedy zobaczyli, że niełatwo mnie podejść, zmienili taktykę. Teraz nie było już owijania w bawełnę. Zaczęły się rozmowy na temat spadku wprost, bez krępacji.
– Wiesz, Janku – zaczęła pewnego dnia Halina, siadając naprzeciwko mnie z miną wyroczni – najlepiej byłoby wszystko uporządkować jeszcze za życia. Bez niepotrzebnych komplikacji dla nas wszystkich.
– Jasne, Halu – odpowiedziałem, patrząc jej prosto w oczy. – Masz rację. I właśnie dlatego już sporządziłem testament.
Zamarła. Zrobiło się cicho, jakby w pokoju nagle zabrakło powietrza.
– Ach, no to świetnie... – wydusiła w końcu, ale widziałem, jak jej dłoń drży, kiedy sięgała po filiżankę.
Tydzień później kuzyn Andrzej przyniósł ze sobą butelkę dobrego whisky.
– Żebyśmy jeszcze mogli pośmiać się razem, tak jak dawniej – powiedział, ale z każdym łykiem coraz bardziej kluczył wokół tematu pieniędzy, mieszkania i... no cóż, mojego rychłego zejścia.
– A masz może, no wiesz... kogoś, komu chciałbyś coś szczególnego zostawić? – zapytał w końcu, wpatrując się we mnie z niezdrowym błyskiem w oku.
– Mam – odpowiedziałem krótko. – Ale to tajemnica.
Po tym wieczorze ich wizyty stały się jeszcze częstsze. Przynosili mi obiady, zamawiali drogie konsultacje lekarskie, kupowali jakieś „cudowne” zioła. A ja siedziałem w swoim fotelu jak stary król, rozdający karty w ostatniej partii swojego życia. Tylko ja wiedziałem, że to rozdanie będzie dla nich wyjątkowo bolesne.
Nie byli zadowoleni
Nadszedł dzień, w którym postanowiłem wyłożyć karty na stół. Zaprosiłem całą familię na „małą uroczystość”. Zjawili się niemal wszyscy, wypachnieni, w odświętnych ciuchach, udając, że chodzi im tylko o moje dobre samopoczucie.
– Cieszymy się, że czujesz się lepiej – powiedziała Halina, przyklejając do twarzy uśmiech, w którym nie było krzty autentyczności.
Rozsiedli się w salonie, łypiąc na siebie ukradkiem, każdy w napięciu czekający, aż zacznę mówić o najważniejszym – o spadku. Wstałem, oparłem się o laskę i spojrzałem na nich po kolei.
– Dziękuję wam za troskę. Naprawdę... rozczuliła mnie wasza nagła miłość. Ale muszę was zmartwić.
Zapadła cisza tak gęsta, że można by ją kroić nożem.
– Wszystko zapisałem komuś innemu – powiedziałem spokojnie. – Cały majątek przekazałem hospicjum, które mnie leczy.
Zobaczyłem, jak Halina otwiera usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Andrzej zrobił się czerwony jak burak. Ciotka Zosia spojrzała w sufit, jakby szukała tam ratunku.
– Chciałem, żebyście wiedzieli, że prawdziwa troska nie polega na czekaniu przy łóżku umierającego na to, co zostanie – dodałem.
Zanim zdążyli coś powiedzieć, wyszedłem z pokoju i zamknąłem się w sypialni. Oparłem się plecami o drzwi i pierwszy raz od dawna poczułem ulgę. Nie chodziło o zemstę. Chodziło o to, że przestałem czekać na ich miłość. Bo wiedziałem, że nigdy jej nie dostanę.
Kiedy już było za późno
Odeszli tak samo szybko, jak przyszli. Następnego dnia nikt nie zadzwonił, nikt nie zapukał do drzwi. Żadnych kwiatów, żadnych wiadomości, żadnych łez. Cisza w mieszkaniu była jeszcze większa niż wcześniej, ale już mnie nie bolała. Leżałem na kanapie, patrząc w sufit, i czułem coś, co trudno było nazwać. Może ulgę? Może smutek? A może po prostu pustkę, do której w końcu się przyzwyczaiłem. Życie nauczyło mnie nie liczyć na nikogo poza sobą.
Wieczorem zadzwoniła pielęgniarka z hospicjum. Zwykły telefon. Zwykłe, krótkie:
– Panie Janie, proszę pamiętać, że jutro ma pan badania. I że ktoś o panu myśli.
W jej głosie było więcej ciepła niż w całym tym teatrze rodzinnym razem wziętym. Uśmiechnąłem się do siebie. Oddałem majątek ludziom, którzy naprawdę wiedzieli, czym jest troska. Nie czekałem już na nic, nie miałem złudzeń. Moja rodzina pokazała mi swoje prawdziwe oblicze w najbardziej brutalny sposób.
Gdybym wtedy liczył na ich miłość, zawiódłbym się jeszcze raz. A tak, to ja wybrałem. Po swojemu. I byłem z siebie dumny. Życie mnie nauczyło, że czasem trzeba pozwolić odejść ludziom, którzy przychodzą tylko po to, by coś zabrać. Nawet jeśli to rodzina.
Jan, 47 lat
Czytaj także:
- „Przepisałem firmę na córkę, a ona pozbyła się jej jak starej kanapy. Cały mój dorobek poszedł na stracenie”
- „Rok temu mąż dał mi w prezencie papiery rozwodowe. Teraz wrócił do mnie na kolanach i skamlał”
- „Mąż znikał na weekendy i wracał dziwnie radosny. Gdy zajrzałam do jego walizki, poznałam przykry sekret”

