Reklama

Wychowywano mnie na grzeczną dziewczynkę. W szkole miałam mieć dobre oceny, w kościele siedzieć prosto i nie gadać, w domu pomagać, nie dyskutować. Nie uczono mnie pytać, czego ja chcę. Uczono pytać, czego ode mnie oczekują. Długo nie rozumiałam, że to nie to samo. Z Michałem byliśmy razem od liceum. Matka powiedziała wtedy:

– Michał to dobry chłopak, spokojny, kulturalny. Trzymaj się go.

Więc się trzymałam. Nigdy nie zapytałam siebie czy go kocham. Pytałam raczej: „czy wypada go nie kochać, skoro wszyscy twierdzą, że pasujemy do siebie?”. Bo pasowaliśmy – tak przynajmniej wyglądało to z zewnątrz. Nasze rozmowy były jakby wyreżyserowane. Kiedy skończyłam dwadzieścia dwa lata, matka powiedziała:

– Już czas na ślub. Długo w narzeczeństwie też nie można tkwić.

Kilka dni później Michał się oświadczył. Zaręczyny odbyły się w sobotnie popołudnie, na działce u jego ciotki. Michał uklęknął, ale nie spojrzał mi w oczy. W rękach trzymał pierścionek, który wybrała moja matka. „Delikatny, klasyczny. Idealny dla ciebie” – mówiła, a ja tylko kiwałam głową.

– Czy wyjdziesz za mnie? – zapytał cicho.

Wszystko we mnie wrzeszczało: „Nie, nie chcę. Nie teraz, nie z tobą”. Ale usta nie drgnęły. Milczałam. Spojrzałam na niego, potem na jego matkę, która nas obserwowała, i na mojego ojca, który dla bezpieczeństwa udawał, że czyści grill. Wszyscy czekali, jakbym miała do odegrania tylko jedną rolę.

Nie miałam wyboru

Skinęłam głową. Michał się uśmiechnął – nie do końca szczerze, bardziej jak ktoś, kto właśnie wykonał zadanie. Objął mnie ramieniem, a ja pozwoliłam mu na to, choć wszystko w środku się cofało.

W drodze powrotnej matka trajkotała o sukni, kwiatach, menu i gościach. Ojciec jechał w ciszy, jak zwykle. Siedziałam na tylnym siedzeniu jak dziecko.

– To będzie piękny ślub – powiedziała nagle matka, odwracając się do mnie. – Wszystko już załatwione. Mam kontakt do cudownej kwiaciarki.

Nie odpowiedziałam. Czułam się jak ktoś, kto został zaproszony na imprezę, której nie chciał. Przygotowania ruszyły natychmiast. Tydzień później matka dzwoniła, że zamówiła salę. Po kolejnych dwóch – że spotkała się z księdzem.

Brałam w tym udział, byłam obecna ciałem, ale duch gdzieś zniknął. Przymierzałam suknie, które wybierała matka. Przeglądałam katalogi tortów, których smak nic mnie nie obchodził. Odpowiadałam na pytania, uśmiechałam się do krawcowej, kiwałam głową do organisty.

Wszystko działo się jakby beze mnie, choć ja byłam w samym centrum wydarzeń. Wieczorami leżałam w łóżku, patrząc w sufit i powtarzając w myślach jedno zdanie: „Jeszcze można uciec. Jeszcze nie jest za późno”. Ale każda kolejna doba przynosiła nowe decyzje podjęte za mnie. I coraz trudniej było się z tego wymknąć.

Nic nie czułam

Ślub odbył się w sierpniową sobotę, w kościele, w którym przyjęłam komunię. Matka z dumą prowadziła mnie do ołtarza. Miałam koronę z żywych kwiatów i suknię, którą wybrała matka. Delikatna, klasyczna. Jak pierścionek. Jak ja w jej oczach.

Stałam obok Michała i słuchałam słów księdza. Patrzyłam na jego ręce, na jego profil. Znałam go tak dobrze, że nie potrafiłam go już czuć. Był bezpieczny, przewidywalny, cichy. I właśnie dlatego nieprawdziwy.

Na weselu kręciłam się jak lalka w pozytywce. Każdy ruch był zaplanowany, każdy uśmiech wystudiowany. Michał też nie był sobą. Uśmiechał się mechanicznie, kiwał głową, przytulał gości. Oboje tkwiliśmy w teatrze, który odgrywał się dla innych.

– Pamiętaj, że małżeństwo to obowiązek. Miłość przyjdzie z czasem – powiedziała matka, gdy podchodziła z toastem. Jej słowa brzmiały jak przestroga, ale i jak wyrok.

Wszyscy mówili, że pierwsza noc poślubna to coś wyjątkowego. Że to chwila bliskości, jedności, początek czegoś nowego. Siedziałam na łóżku w sukni ślubnej, nie zdejmując butów. Michał był spokojny, ułożony. Wszystko robił dokładnie. Zawsze tak było. Właśnie dlatego nie mogłam już dłużej milczeć.

– Muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam.

Wyznałam prawdę

Spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Wyprostował się, jakby wiedział, co usłyszy.

– Ja też – powiedział.

Milczeliśmy przez moment. Potem powiedziałam to, co przez całe tygodnie kłębiło mi się w głowie.

– Nie kocham cię. Nigdy nie kochałam.

– Ja też nie – powiedział w końcu. I w jego głosie nie było żalu. Było coś, czego się nie spodziewałam – ulga.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie jak dwoje ludzi, którzy właśnie przestali udawać. Potem Michał wziął jedną z poduszek i położył ją brzegu łóżka. Nie powiedzieliśmy już nic. Zasnęliśmy w jednym łóżku, na dwóch różnych końcach.

Rano Michał zjadł śniadanie w milczeniu, po czym spakował swoje rzeczy bez pośpiechu. Pożegnaliśmy się w drzwiach pokoju hotelowego. Nie pocałował mnie, nie przytulił, nie zapytał, co zamierzam dalej. Po prostu zamknął za sobą drzwi. Zniknął.

Zostałam sama nad morzem. Nie miałam planu. Przez kilka pierwszych godzin chodziłam po promenadzie bez celu. Obserwowałam ludzi – rodziny z dziećmi, zakochanych, starsze kobiety z psami. Nikt nie wiedział, kim jestem. Nikt nie wiedział, że dzień wcześniej wzięłam ślub i powiedziałam swojemu mężowi, że go nie kocham. Nikt się nie przyglądał.

Zostałam sama

Zatrzymałam się przy barierce, patrząc na fale. Pomyślałam, że mogłabym tu zostać na zawsze. W kieszeni miałam telefon, który wibrował już kilka razy. Matka dzwoniła. Ojciec wysłał wiadomości: „Jak tam podróż poślubna?” – napisał. Wieczorem odebrałam telefon od matki. Jej głos był spięty.

– Wszystko w porządku? Michał mówił, że wrócił sam. Nie zdążyłam z nim porozmawiać. Co się stało?

– Potrzebuję czasu – powiedziałam. – Zostanę tu jeszcze kilka dni.

– Na co? Przecież mieliście razem… – urwała. Potem dodała: – Julia, nie rób scen. Masz męża, jesteś żoną.

– Wiem – odpowiedziałam cicho. – Ale nie chcę już żyć tylko tym, co ktoś dla mnie wybrał.

Rozłączyła się bez słowa.

Minęło kilka tygodni. Wróciłam do miasta, ale nie do domu rodzinnego. Zamieszkałam w wynajętym pokoju z widokiem na szary blok i parking. Nie miałam wiele – kilka ubrań, komputer. Nie wiedziałam, co dalej, ale wiedziałam, że muszę być gdzie indziej, niż byłam do tej pory.

Chciałam żyć po swojemu

Któregoś popołudnia Michał napisał, że chce się spotkać. Umówiliśmy się w kawiarni niedaleko liceum, do którego razem chodziliśmy.

– Dobrze ci? – zapytał, kiedy usiedliśmy.

– Nie wiem jeszcze. Ale nie jest źle – odpowiedziałam.

– Nigdy nie potrafiłem ci powiedzieć, że się boję. Że nie wiem, czy chcę tego wszystkiego, co dla nas zaplanowano.

– Ja widziałam w tobie obowiązek – powiedziałam.

– A ja w tobie bezpieczną przystań. Nie zastanawiałem się, czy to ma sens. Po prostu tak trzeba było.

– To dziwne, że musieliśmy dojść aż do ślubu, żeby móc wreszcie powiedzieć to na głos – powiedziałam.

– Może to był jedyny sposób, żeby się obudzić – odpowiedział.

– Co teraz? – zapytałam.

– Nie wiem. Ale na pewno nie chcę już żyć według scenariusza innych ludzi.

Uśmiechnęłam się. Wyszliśmy z kawiarni razem. Nie trzymaliśmy się za ręce. Nie rozmawialiśmy o przyszłości. Ale pierwszy raz czułam, że Michał nie jest obok mnie przez przypadek. Nie jako mąż, tylko jako człowiek, który też się zgubił i właśnie próbuje znaleźć drogę.

Julia, 23 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama