Reklama

Mam 38 lat i nie wierzę w bajki. Przynajmniej nie w te, w których facet ratuje kobietę z opresji i razem żyją długo i szczęśliwie. Moją ostatnią „bajką” był Piotr – ojciec mojej córki. Lena miała 3 lata, gdy zniknął z naszego życia. Od tego czasu minęło ponad dziesięć. I tak, mogłabym powiedzieć, że się pozbierałam. Ale byłoby to półprawda. Raczej nauczyłam się żyć na pół gwizdka.

– Mamo, nie ma już mleka! – krzyknęła Lena z kuchni.

– To weź karton z zamrażarki, przecież masz to mrożone do koktajli!

– Ble, to nie to samo.

Czasem odnoszę wrażenie, że rozmawiam z obcym stworzeniem. Lena ma trzynaście lat i jest w tym wieku, kiedy wszystko, co robi matka, jest albo śmieszne, albo żałosne. Ostatnio powiedziała, że mam fryzurę jak z lat 90. A ja ją zapytałam, czy to coś złego, skoro byłam wtedy szczęśliwa?

Mieszkamy we dwie w starym mieszkaniu po moich rodzicach. Dzielnica jak każda inna – trochę ludzi po przejściach, trochę nowych rodzin. Moje życie to praca w bibliotece, gotowanie, pranie i... cisza. Cisza, która kiedyś bolała, a teraz po prostu jest.

Aż pewnego dnia zepsuła się pralka. Tak po prostu – przestała kręcić. Zamiast tego burczała jak obrażony pies. Przez chwilę próbowałam ją naprawić sama, bo przecież jestem silną i niezależną kobietą. Po godzinie poddałam się i zadzwoniłam po hydraulika z ogłoszenia na osiedlowym forum.

Nie wiedziałam wtedy, że za chwilę w moim mieszkaniu pojawi się ktoś, kto nie tylko spróbuje uruchomić bęben pralki, ale i poruszy coś, co od lat było martwe.

Nie tego się spodziewałam

Domofon zadzwonił dokładnie o 14:05. Punktualność hydraulika – już samo to było podejrzane. Otworzyłam i przez moment nie wiedziałam, co powiedzieć. Stał przede mną mężczyzna może po czterdziestce, wysoki, w granatowej bluzie roboczej, z torbą pełną narzędzi w jednej ręce i jakimś... spokojem w oczach.

– Dzień dobry, pani Julia? – zapytał.

– Tak... a pan to?

Tomasz. Hydraulik. Do pralki.

– Ach, tak, jasne. Proszę, niech pan wejdzie – powiedziałam i odsunęłam się, żeby mógł przejść.

Nie spodziewałam się, że będzie pachniał mydłem i jakimś męskim kremem. Raczej wyobrażałam sobie kogoś spoconego, z paznokciami jak po robocie w kopalni. A on... był taki czysty. I nie w tym sensie, że umyty. Po prostu... spokojny. Cichy.

Poprowadziłam go do łazienki, on kucnął przy pralce i zabrał się do roboty. Ja siedziałam na brzegu wanny i patrzyłam, jak odkręca panel, zagląda do środka.

Sama próbowała pani naprawiać? – uśmiechnął się kątem ust.

– Tak... mam w sobie duszę majsterkowicza, ale raczej niepraktyczną – przyznałam. – Znalazłam instrukcję, ale jak zaczęło dymić, uznałam, że czas na profesjonalistę.

Zaśmiał się cicho.

– To dobrze. Czasem ludzie najpierw psują wszystko, a potem dzwonią. A tu tylko pasek spadł. Zdarza się.

Przez chwilę panowała cisza. I wtedy, nie wiadomo czemu, zapytałam:

Lubi pan swoją pracę?

Mężczyzna spojrzał na mnie uważnie.

– Tak, lubię. Ale chyba bardziej ludzi, niż rury.

Wtedy coś we mnie drgnęło. Kto tak mówi?

Później na odchodne spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.

– Może kiedyś będę mógł naprawić coś jeszcze?

Zamknęłam drzwi i przez długą chwilę stałam w korytarzu, słuchając ciszy. Jego słowa chodziły mi po głowie jak echo.

Ciągle chodził mi po głowie

Od jego wizyty minęło pięć dni. Pięć zwykłych dni, w których pralka chodziła jak nowa, a ja... nie mogłam się skupić na niczym. Każdego wieczoru wracałam myślami do tego jego „może kiedyś będę mógł naprawić coś jeszcze?”. Co on miał na myśli? Czy to był żart? Zaproszenie? Czy mówił to do mnie, czy może po prostu tak rzucił z przyzwyczajenia?

– Mamo, czemu się tak gapisz w okno? – zapytała Lena pewnego wieczoru, wchodząc do kuchni. – Nie masz przypadkiem książki do przeczytania?

– Patrzę, czy nie pada. Jutro muszę iść na targ – skłamałam.

Nie mogłam jej powiedzieć, że czekam, aż Tomasz zadzwoni. Choć przecież nawet nie miał po co. Ale miał mój numer. Jeśli chciałby – już by się odezwał, prawda?

Zadzwoniłam do Ewy, mojej przyjaciółki, która wszystko wie najlepiej.

– Julka, błagam cię. Facet przyszedł, naprawił ci pralkę i powiedział coś, co równie dobrze mógłby powiedzieć do... zlewu. Nie rób z tego romansu!

– Ale... coś było w jego spojrzeniu – zaczęłam niepewnie.

– W jego spojrzeniu była cena usługi. Przestań się nakręcać – przerwała mi z uśmiechem w głosie. – Chcesz to, zadzwoń. Masz numer na fakturze.

Wieczorem usiadłam na kanapie z kubkiem herbaty i zaczęłam przeglądać wiadomości na telefonie, ale wzrok sam wrócił do faktury z serwisu. Numer telefonu świecił wyraźnie na środku kartki. Mogłabym zadzwonić. Ale co powiem? Że kran przecieka? Że może naprawi coś więcej? Przecież to absurd.

A jednak... jego słowa wracały jak refren piosenki. I może to właśnie było najgorsze – że od tej jednej rozmowy zaczęłam znów czuć. Jakby coś, co przez lata we mnie spało, nagle się przebudziło. I teraz szukało sensu. Znaczenia. Jego głosu.

Nie mogłam czekać

W końcu zadzwoniłam. Trzymałam telefon przez kilka minut, zanim wcisnęłam zieloną słuchawkę. W aparacie zagrzechotało. Dwa sygnały. Trzy. Już chciałam się rozłączyć, kiedy usłyszałam jego głos.

– Tomasz Kowalski, słucham.

– Dzień dobry... Julia z ulicy Żurawiej. Od pralki – plątałam się w słowach jak nastolatka.

– O, dzień dobry, pani Julio. Pralka działa?

– Tak, właśnie dlatego... To znaczy nie, to znaczy... drzwi balkonowe zaczęły szwankować. Trzaskają i nie domykają się – kłamałam bezwstydnie, ale odpowiadał z taką serdecznością, że... potrzebowałam tego kontaktu. – Czy pan może tym też się zajmuje?

Mogę podjechać jutro po południu.

W moim brzuchu coś się skręciło. Już za późno, żeby się wycofać.

– Pasuje. To do zobaczenia.

Następnego dnia o 16:10 zapukał do drzwi. Znowu dość punktualny. Znowu ten sam spokój. Ale coś było inaczej. Tomasz był wycofany, nieśmiały. Pracował cicho, nie patrzył mi w oczy tak, jak za pierwszym razem.

– Dziękuję, że pan przyszedł – powiedziałam, kiedy skończył.

Obiecałem, że naprawię, jak coś będzie – odpowiedział, nie patrząc mi w twarz.

Zrobiło się niezręcznie. Poczułam, jak coś we mnie opada. Jakby balon, który nadmuchałam w głowie, właśnie pękł.

Odprowadziłam go do drzwi. Kiedy chował w portfelu pieniądze za usługę, wypadł jakiś świstek papieru. Złapałam go, zanim zdążył spaść. Małe zdjęcie – fotografia kobiety z chłopcem na rękach. Na odwrocie napis: „Szymek i mama – 2013”.

Podałam mu zdjęcie. Na chwilę nasz wzrok się spotkał. Ale nie powiedział nic. Wziął zdjęcie i wyszedł. Zostałam sama, patrząc w pusty korytarz, z kubkiem herbaty w ręku i drżącymi dłońmi. „Szymek”? Kim był Szymek? I... gdzie on jest teraz?

Zdjęcie nie dawało mi spokoju

Tego samego wieczoru wpatrywałam się w ekran laptopa, stukając w klawiaturę imię „Szymek” i nazwisko „Kowalski”. Próbowałam wszystkiego: nekrologi, fora, lokalne wiadomości. Po godzinie znalazłam wpis na portalu pamięci – „Szymon Kowalski, ur. 2011 – zm. 2018, ukochany syn Tomasza i Magdaleny”.

Zaparło mi dech. Długo siedziałam, patrząc na te dwie linijki, jakby były napisane po chińsku. Potem czytałam dalej. Wzmianka o wypadku. Samochód, droga ekspresowa, deszcz. Matka zginęła na miejscu. Dziecko – w szpitalu, dwa dni później.

Zamknęłam laptopa. I dopiero wtedy popłynęły mi łzy. Nie wiem, czego się spodziewałam. Ale nie tego.

Następnego dnia postanowiłam to sprawdzić. Wpisałam adres firmy Tomasza. Pojechałam do warsztatu, gdzie – jak wynikało z ogłoszenia – przyjmował klientów. Chciałam... nie wiem, czego chciałam. Może po prostu się upewnić, że to, co przeczytałam, było prawdziwe.

Nie zastałam jego. Zastałam kobietę – może czterdziestoletnią, ale zmęczoną, z cieniem dawnych emocji w oczach.

– Tomasz? Jest na montażu. A pani to?

Klientka. Julia. Naprawiał mi drzwi balkonowe... i wcześniej pralkę.

Kobieta spojrzała na mnie ostrożnie.

– Aha. Pani Julia.

Zamilkła na chwilę, po czym dodała:

– Jeśli przyszła pani w sprawie czegoś więcej niż drzwi, to proszę wybaczyć, ale Tomek...on nie szuka nikogo. Od wypadku jest... inny.

– Ja... niczego nie chcę. Przepraszam – głos mi zadrżał.

– Zostawił wszystko. Pracował kiedyś w biurze projektowym, był świetny. Ale po śmierci żony i syna wszystko rzucił. Tylko narzędzia go trzymają w pionie.

Zamilkłam. Już nie wiedziałam, czy chciałam to wszystko usłyszeć. Ale czułam, że wreszcie zaczynam rozumieć.

Potrzebowałam się upewnić

Wróciłam do domu, przytulając się do ściany w korytarzu jak do człowieka. Lena spojrzała na mnie z pokoju.

Mamo, co się dzieje?

– Nic, kochanie – odpowiedziałam z uśmiechem przez łzy. – Po prostu... nic.

Zadzwoniłam do niego wieczorem. Wiedziałam, że to głupie. Że powinnam zostawić go w spokoju. Ale czułam, że muszę to zrobić, choćby dla samej siebie.

– Pan Tomasz? – powiedziałam cicho.

– Julia – odpowiedział. Głos miał zmęczony.

Możemy się spotkać? Na chwilę?

Przez długą chwilę milczał. Już chciałam się rozłączyć, gdy usłyszałam:

– Okej. Za godzinę. Park przy Orzechowej, dobrze?

Potem siedzieliśmy na ławce, owinięci w kurtki. Mżył drobny deszcz.

Wszystko wiem – powiedziałam. – Znalazłam zdjęcie. I... przeczytałam o tym, co się stało.

Tomasz nie spojrzał na mnie. Siedział sztywno, z dłońmi wsuniętymi w kieszenie kurtki.

Nie chciałem, żeby ktoś wiedział – powiedział w końcu. – Nie jestem gotowy na nic. Nawet na rozmowę o tym.

– A jednak tu jesteś – powiedziałam łagodnie.

Spojrzał na mnie. Po raz pierwszy – naprawdę spojrzał.

– Bo chciałem. Ale to nie znaczy, że umiem cokolwiek ci dać.

Nie oczekuję niczego. Tylko... chciałam cię poznać. Ciebie. Nie tego pana od pralek.

Milczał chwilę, potem powiedział:

– Julia, ja nie jestem cały. Czuję się rozbity. I nie wiem, czy kiedykolwiek będę taki sam, jak wcześniej.

– Ja też nie jestem dawną sobą. Tylko umiem to lepiej ukrywać.

Pokręcił głową i uśmiechnął się krzywo.

To wszystko, co mamy? Dwie połówki ruin?

– Może. Ale czasem ruiny są piękniejsze niż całe budynki – powiedziałam. – Bo przetrwały coś, co je prawie zniszczyło.

– Julia... ja się boję.

– Ja też. Ale już nie chcę uciekać.

Patrzył na mnie długo. W końcu westchnął ciężko i skinął głową.

– Tylko nie wymagaj ode mnie zbyt wiele.

– Nie chcę wiele. Tylko prawdy. Nawet jeśli boli.

Siedzieliśmy dalej w ciszy. I w tej ciszy było więcej znaczeń niż w tysiącu słów.

Nie było szczęśliwego zakończenia

Pralka nadal działała. Drzwi balkonowe też. Ale ja... ja byłam popsuta w nowy sposób. Bo miałam nadzieję. I to właśnie ona bolała najbardziej – nie strata, nie rozczarowanie, nie samotność, tylko ta głupia, cicha nadzieja.

Z Tomaszem widywaliśmy się przez kilka tygodni. Kawa na mieście, czasem spacer, raz przyjechał do biblioteki – udawał, że interesuje go dział psychologii, ale spojrzenie miał wbite we mnie.

A potem przestał się odzywać. Nie nagle. Nie brutalnie. Po prostu – ciszej, rzadziej, aż któregoś dnia... zamilkł całkiem. Nie dzwoniłam. Nie pisałam. I nie dlatego, że nie chciałam. Po prostu zrozumiałam: on nie może. Nie teraz. Może nigdy.

Ewa mówiła, że miałam szczęście, że w porę się wycofał. Że nie wciągnął mnie w swoje zgliszcza. Ale ona nie wiedziała, że ja już tam byłam. Z własnej woli.

– Mamo, co to był za facet, ten od pralki? – zapytała któregoś dnia Lena, mieszając kakao.

– Po prostu hydraulik – odpowiedziałam z uśmiechem. – Naprawił, co trzeba było.

– Tylko pralkę?

– Tak i trochę... mnie.

Spojrzała na mnie z ukosa, jakby próbowała ocenić, czy żartuję. Nie żartowałam.

Wieczorem usiadłam przy biurku i otworzyłam notatnik. Zaczęłam pisać: o awarii, o uśmiechu, o spojrzeniach, które poruszyły coś, co zdawało się martwe. O tym, jak można zakochać się w człowieku, którego się prawie nie zna. I o tym, że nie każda historia miłosna kończy się szczęśliwie. Czasem kończy się... początkiem czegoś nowego. Bo może to właśnie znaczy „naprawić coś więcej”?

Julia, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama