Reklama

Codzienność wygląda mniej więcej tak: pobudka o szóstej, śniadanie dla dzieci, kanapki do szkoły, potem praca od ósmej do dwunastej. Po powrocie szybki obiad – przeważnie coś z resztek albo makaron z czymkolwiek. Po południu odrabianie lekcji z Zosią, pranie, czasem jakaś bajka z młodszym synem. Marek wraca późno, zmęczony i milczący. Kiedyś był inny. Śmiał się, kupował mi goździki bez okazji. Teraz nawet nie wie, jaki jest mój ulubiony kolor.

To była spora kwota

Zosia od tygodni marzyła o tej wycieczce. Gdy usłyszała, że klasa jedzie na trzy dni w góry, aż zapiszczała z radości.

– Mamo, a ja nigdy nie byłam w górach! Wiesz, że będzie ognisko, i jaskinie, i przewodnik opowiadający o duchach?

Kiwnęłam głową, uśmiechając się ciepło, choć już wtedy miałam ściśnięty żołądek. Dostałam ulotkę: 200 zł za wycieczkę. Dla nas to duży wydatek. Wieczorem, przy kolacji, próbowałam poruszyć temat.

– Marek... Zosia ma mieć wycieczkę klasową. Drogo, 200 zł.

– Taaa... – mruknął, nie odrywając wzroku od talerza. – No to może niech nie jedzie?

– Ale ona naprawdę bardzo chce. Może coś wymyślimy?

– Ja mam inne wydatki teraz. Muszę auto ogarnąć. No i... sam wiesz, jak teraz z robotą.

– Rozumiem – powiedziałam, choć nie rozumiałam nic.

Tego wieczoru długo patrzyłam w sufit. A rano wiedziałam jedno: ja nie zrezygnuję z tej wycieczki. Nie pozwolę, żeby moje dziecko czuło się gorsze. Skoro nie mogę zarobić więcej, to muszę mniej wydać.

Mąż był ślepy

Pierwszego dnia ugotowałam cały worek ryżu. Biały, sypki, bez żadnych dodatków. Na śniadanie, obiad i kolację – tylko on. Zaparzyłam do tego najtańszą herbatę, dosłodziłam cukrem, żeby jakoś oszukać głód. Dzieci jadły normalnie. Marek też. Nawet nie zapytał, czemu ja tylko ryż. Może myślał, że się odchudzam? Albo po prostu nie zwracał uwagi.

Drugiego dnia czułam zawroty głowy. W pracy potknęłam się przy ladzie, o mało nie rozwalając całego stoiska z nabiałem. Szefowa rzuciła tylko:

– Anna, jak nie dasz rady, to idź na L4. Ja potrzebuję ludzi na nogach.

Wieczorem wpadła Marta. Przyniosła mi swoje domowe kiszonki i dwa jabłka.

– Coś blada jesteś. Co się dzieje?

– Dieta. Oszczędnościowa – rzuciłam półżartem.

Patrzyła na mnie uważnie, ale nie drążyła. Później, kiedy wyszła, wypiłam herbatę z cukrem i po raz pierwszy pomyślałam: a co jeśli to wszystko na nic?

Szóstego dnia nie wytrzymałam.

– Marek – zaczęłam ostro, gdy dzieci poszły do swoich pokoi – ty w ogóle zauważyłeś, co ja jem ostatnio?

– Co? No... chyba to samo co zawsze?

– Przez tydzień jem tylko ryż. Widzisz to? Czy może nie? – wyrzuciłam z siebie, trzymając pusty garnek.

Marek spojrzał, wzruszył ramionami.

– Jak ci smakuje, to co mam powiedzieć?

I wtedy coś we mnie pękło. Nie chodziło o ryż. Chodziło o to, że już mnie nie widzi. Że siedzę z nim przy stole, głodna, a on nie widzi nic. Ani mnie. Ani poświęcenia. Ani bólu.

Wydawał po cichu pieniądze

Dwa dni po naszej „rozmowie” znalazłam w kurtce Marka paragon. Wypadł z kieszeni, kiedy wieszałam jego kurtkę na haczyku. Długi, z jakiejś restauracji. Data? Środa, godzina 19:08. Tego dnia mówił, że zostaje na nadgodzinach. Na rachunku dwa dania, deser i... wino. Poczułam, jak coś ściska mi klatkę piersiową. Wrócił późnym wieczorem. Byłam już w piżamie, siedziałam w kuchni i udawałam, że czytam gazetę. Usiadł naprzeciwko, wyjął telefon. Nie spojrzał na mnie ani razu.

– Jak tam środa? – rzuciłam niby mimochodem.

– Jaka środa?

– No ta, co miałeś nadgodziny. Dużo było roboty?

Zawahał się. Milisekunda, ale ja to widziałam.

– Tak, trochę się przeciągnęło. Beton nie dojechał, musieliśmy czekać.

– Mhm – mruknęłam.

Nie dodałam nic więcej. Ale czułam, jak moje myśli galopują. Czy on mnie okłamuje? Czy... jest ktoś inny? Następnego dnia zadzwoniłam do Marty. Wypiłyśmy kawę w mojej kuchni. Pokazałam jej paragon.

– Marek nigdy nie był dobrym kłamcą – skwitowała sucho. – I szczerze? Od dawna coś mi śmierdzi. Zawsze coś ukrywa, unika rozmów. Ale teraz? To już naprawdę wygląda podejrzanie.

– Może ja sobie coś wkręcam...

– Może. Ale może nie. Sprawdź go. Cicho, dyskretnie. Zasługujesz na prawdę.

Wieczorem, kiedy Marek wziął prysznic, zerknęłam do jego torby roboczej. I wtedy znalazłam kolejne dwa paragony – inne knajpy, inne daty. Już nie miałam wątpliwości: coś tu się nie zgadza.

Coś kombinował

W piątek wieczorem wracałam z Martą z marketu. Niosłyśmy siaty, śmiałyśmy się z czegoś głupiego, aż nagle Marta zamilkła i wskazała brodą w stronę naszego bloku.

– To Krzysiek? Ten od Marka?

Rzeczywiście. Stał pod klatką, z rękami w kieszeniach, paląc papierosa. A obok niego – Marek. Nie zauważyli nas. Schowałam się z Martą za żywopłotem. Nie wiem, co mnie opętało. Może chciałam tylko... usłyszeć. Zrozumieć.

A twoja to dalej nic nie wie? – powiedział Krzysiek półgłosem. – No to żyjesz, chłopie.

– Cicho bądź. Jak się domyśli, to po mnie – odpowiedział Marek.

– Dziwię się, że jeszcze nie załapała. Te twoje zniknięcia, kasa gdzieś znika. Jakbyś się na randki wybierał, a nie na budowę.

– No to się nie dziw. Ona się zawsze zajmuje domem, dzieciakami. Ryż może jeść przez tydzień, byle dziecko miało na wycieczkę. Nawet nie zauważy, że mnie nie ma...

Poczułam, jak kolana mi miękną. Marta złapała mnie za rękę. Nie odezwałyśmy się ani słowem. Tylko stałyśmy i słuchałyśmy, jak mój mąż właśnie potwierdza, że nie jestem już częścią jego planów.

Gdy wszedł do domu, udawałam, że śpię. Ręce mi się trzęsły. Nie spałam całą noc. Patrzyłam w sufit, słysząc jego oddech obok i czując, jak wszystko się we mnie wali. Nie chodziło już o ryż. Chodziło o kłamstwo. I o to, że właśnie byłam o krok od odkrycia, jak bardzo zostałam zepchnięta na margines jego życia.

Co za drań!

Nie wytrzymałam. W sobotę rano, kiedy dzieci były u koleżanki, postawiłam mu kubek kawy przed nosem i powiedziałam cicho, ale stanowczo:

– Czego ja mam niby nie wiedzieć, co?

Zamarł. Nie musiałam tłumaczyć. Zrozumiał. Otarł twarz dłonią. I wtedy zaczął mówić.

Od pół roku odkładam kasę. Jeżdżę do tych knajp, bo spotykam się z ludźmi, którzy pomagają mi rozkręcić interes. Chcę otworzyć własną firmę. Własny warsztat. Mam dość roboty dla kogoś. Chcę zacząć od nowa. Po swojemu.

– Sam? – zapytałam. Głos mi zadrżał.

– Tak. Bez ciebie. Bez was. – Spojrzał na mnie pierwszy raz od dawna naprawdę uważnie. – Anka, ja cię nie kocham od lat. Jesteśmy jak współlokatorzy. Ty masz dzieci, ja mam inne plany.

Zamknęłam oczy. Serce mi waliło, ale nie płakałam.

– A powiedzieć mi to wcześniej to było za trudno?

– Bałem się, że będzie drama. Że będziesz krzyczeć, że dzieci... że wszystko się zawali. A ja chcę to zrobić po cichu.

Wyszłam do kuchni. Zadzwoniłam do Marty. Powiedziałam tylko jedno zdanie:

Marek chce nowego życia. Ja mu nie pasuję.

Później siedziałyśmy na kanapie, a ja w końcu się rozpłakałam. Marta trzymała mnie za rękę. Nie mówiła nic. Nie musiała. Wszystko było jasne.

Poradzę sobie

Nie krzyczałam. Nie płakałam przy nim. Tylko milczałam. Jakby słowa już nic nie znaczyły. Marek chodził po mieszkaniu jak cień. Ja również. Zosia wróciła z wycieczki roześmiana, trzymając mnie za szyję tak mocno, jakby się bała, że zniknę.

Mamusiu, było tak cudownie! Wiesz, że sama zjechałam na linie? A pani powiedziała, że jestem odważna!

Patrzyłam na nią, jakby była światłem. Ciepłem. Całym moim sensem. Bo była. Wieczorem siedziałam z nią przy łóżku. Gładziłam jej włosy.

– Cieszę się, że pojechałaś – powiedziałam cicho.

Zosia przytuliła się do mnie mocno.

– Wiem, że robisz wszystko dla mnie, mamo.

To zdanie uderzyło mnie mocniej niż jakiekolwiek inne. Bo było czyste. Prawdziwe. A Marek? Marek tego wieczoru znów wyszedł „na spotkanie”. Nie zapytał, jak było na wycieczce. Nie zapytał, czy coś się zmieniło. Zostawiłam mu obiad na kuchennym blacie. Ale nie z miłości. Z przyzwyczajenia. Wiedziałam, że coś się kończy. I że od tej pory jestem tylko ja. I moje dzieci. I cisza, która była moim wyborem.

Anna, 39 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama