„Prowadzę życie na kredycie i nic nikomu do tego. Będę się martwić, jak w portfelu zabraknie mi gotówki”
„Instagram karmił moje ego. Każde zdjęcie w nowej stylizacji, każde story modnej knajpie dawał mi zastrzyk uwagi. Komentarze typu >Ale boska stylówka!Gdzie kupiłaś tę kurtkę?< utwierdzały mnie w przekonaniu, że dobrze robię. Że warto zadłużać się po to, by wyglądać jak ktoś, kto ma życie pod kontrolą”.

- Redakcja
Gdy ktoś mnie pyta, skąd mam nowy płaszcz albo jakim cudem stać mnie na kolację w modnej knajpie, zwykle tylko się uśmiecham. Nie tłumaczę, że to zasługa karty kredytowej, a nie wyjątkowo hojnego losu. Żyję tak, jak lubię – na kredycie i bez zbędnych wyrzutów sumienia. Wiem, że dla wielu to skrajna nieodpowiedzialność, ale ja wolę myśleć, że to styl życia. Nie planuję przyszłości, nie układam budżetów. Niech inni się martwią o oszczędności – ja żyję chwilą. A co będzie później? Tym zajmę się później.
Karta kredytowa zamiast planu
– Chcesz jeszcze jedną kawę? – zapytała Sylwia, podając mi kartę menu, jakbyśmy siedziały w hotelowym lobby, a nie w zatłoczonej galerii handlowej.
– Jasne. A może weźmiemy ciasto? – uśmiechnęłam się, nie zerkając nawet na ceny. Przysunęłam jej kartę kredytową. – Płacisz ty czy ja?
– Ty masz więcej punktów na tej swojej złotej, nie? – parsknęła śmiechem.
Nie miałam. Ale nie miało to żadnego znaczenia. Ta karta to była moja zbroja. Bez niej nie wychodziłam z domu. Uratowała mnie, gdy nie starczyło do pierwszego, gdy trzeba było nagle zapłacić za dentystę, i wtedy, gdy po prostu miałam ochotę na nowe buty. Kiedyś jeszcze próbowałam to wszystko zapisywać, planować, robić jakieś budżety w Excelu. Teraz Excel mnie nie interesował. Interesowało mnie, żeby wyglądać dobrze, mieć zrobione paznokcie i nie jeść codziennie makaronu z serem.
– Ty to masz dobrze – westchnęła Sylwia, oglądając moje nowe botki. – Ja zanim coś kupię, muszę dziesięć razy przeliczyć.
– A ja nie – wzruszyłam ramionami. – Życie jest za krótkie, żeby oszczędzać na kawie i butach.
Nie dodałam, że limit na karcie się kończył i że musiałam zdecydować, czy opłacić rachunek za prąd, czy wybrać się do fryzjera. Wybrałam fryzjera. Bo nie znoszę wyglądać tanio. Świat może się walić, byle ja wyglądałam, jakbym miała wszystko pod kontrolą.
Zero na koncie
Gdy wchodziłam do salonu kosmetycznego, nawet nie patrzyłam na cennik. Witały mnie jak stałą klientkę VIP, choć byłam tam głównie z przyzwyczajenia, a nie z rozsądku. Paznokcie co trzy tygodnie, rzęsy co miesiąc, do tego brwi, czasem mezoterapia – lista rzeczy, bez których „nie mogłam się obyć”, była dłuższa niż moje miesięczne wpływy. Ale czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal – tak sobie powtarzałam.
– Klasyczny french czy robimy coś jesiennego? – zapytała Klaudia, moja kosmetyczka, gdy siadałam w fotelu.
– Daj coś nowego. Może bordo z czarnym? – odpowiedziałam, zerkając ukradkiem na powiadomienia z banku. Limit na karcie znowu się zbliżał do końca, ale jakoś to będzie.
Wychodząc, zostawiłam kolejne dwieście złotych. Nie miałam gotówki, więc znowu poszło na kartę. Wieczorem zadzwoniła mama.
– Wpadniesz na weekend? Upiekę sernik, taki jak lubisz.
– Nie mogę. Mam zaplanowane spotkania – skłamałam. Prawda była taka, że nie chciałam jechać do mamy. Tam nie liczyło się, jak wyglądasz, tylko czy przyniosłaś ze sobą ziemniaki na obiad i czy nie masz zbyt długich paznokci. Tam byłam nikim – zbyt miejską dla swoich.
Wolałam zostać w mieście, nawet jeśli w lodówce miałam tylko wodę gazowaną i ketchup. Przecież zjem coś na mieście, wezmę lunch na raty, jak trzeba. Co z tego, że na koncie było zero – skoro w lustrze widziałam kobietę, która potrafi o siebie zadbać.
Na pokaz i na minusie
Instagram karmił moje ego. Każde zdjęcie w nowej stylizacji, każdy story z kieliszkiem prosecco w modnej knajpie dawał mi zastrzyk uwagi. Komentarze typu „Ale boska stylówka!” albo „Gdzie kupiłaś tę kurtkę?” utwierdzały mnie w przekonaniu, że dobrze robię. Że warto zadłużać się po to, by wyglądać jak ktoś, kto ma życie pod kontrolą.
– Laska, wyglądasz jak z katalogu! – napisała znajoma z liceum pod moim selfie. Dodała emoji z serduszkiem.
Nie wiedziała, że kurtka była z przeceny, buty na czwartej racie, a włosy ułożone samodzielnie, bo nie miałam już na fryzjera. Ale liczyło się wrażenie, nie stan konta. W mojej głowie lepiej było być biedną, ale dobrze wyglądać, niż oszczędzać i zniknąć z życia towarzyskiego. Problem w tym, że zaczęłam zniknąć z rzeczywistego świata.
Odmawiałam spotkań, jeśli nie miałam na nową bluzkę. Unikałam znajomych, jeśli wiedziałam, że nie mam czym zapłacić za drinka. Nawet Sylwii przestałam się odzywać, bo podejrzewałam, że zaczęła coś podejrzewać. Zbyt często komentowała: „Znowu na mieście?” albo „Ty to chyba zarabiasz miliony, co?”
Nie zarabiałam. Pracowałam na pół etatu w agencji reklamowej, a zlecenia z freelance’u nie pokrywały nawet połowy moich wydatków. Każdego 10. miesiąca modliłam się, żeby bank jeszcze raz mi zaufał i przyznał nowy limit. I kiedy kolejny raz patrzyłam na moje zdjęcie w lustrze, z idealnie dobranym outfitem, poczułam coś dziwnego. Jakby ten obraz nie był już do końca mój. Jakbym siebie trochę udawała.
Nowy chłopak i stary problem
Poznałam Filipa na urodzinach koleżanki z pracy. Miał brodę, luźną koszulę i to spojrzenie pewnego siebie faceta, który wie, że jest przystojny. Zaczęliśmy rozmawiać przy barze, a potem jakoś samo się potoczyło. Kiedy zapytał o mój numer, podałam mu go bez zastanowienia. Wydawał się inny niż ci, których znałam – bardziej ogarnięty, dojrzalszy.
Pierwsza randka była na kolacji w restauracji, gdzie nawet nie znałam połowy dań z menu. Gdy kelner podszedł, Filip zapytał:
– Na co masz ochotę? Nie patrz na ceny, dziś ja stawiam.
Byłam zauroczona. Po raz pierwszy od dawna czułam się jak kobieta, a nie jak projekt marketingowy. Jednak ten romantyzm szybko się skończył. Już na trzecim spotkaniu zauważyłam, że Filip lubi zadawać pytania, które brzmią niewinnie, ale miały w sobie haczyk.
– A gdzie pracujesz dokładnie? W sensie… ile tak mniej więcej się zarabia na twoim stanowisku?
– A te buty, co miałaś ostatnio, to chyba dość drogie, co?
Poczułam się, jakby mnie skanował. Z jednej strony – imponował mi, bo sam miał mieszkanie, samochód, dobrą pracę. Z drugiej – wiedziałam, że moje życie to teatr, a rekwizyty są z wypożyczalni. Wzięłam kredyt, żeby kupić sobie nową torebkę na naszą kolejną randkę. Bo miałam wrażenie, że jeśli pokażę mu prawdę – zniknie. Tak samo jak inni. I nie myliłam się.
Czasem trzeba się zabawić
Wiedziałam, że nie mam już z czego brać. Limit na jednej karcie się wyczerpał, druga została zablokowana. Telefon z banku zaczynał być codziennością. Dzwonili grzecznie, ale coraz bardziej stanowczo. Unikałam odbierania. A przecież zbliżał się weekend – miałam zaproszenie na imprezę u koleżanki z branży. Tego typu spotkania były ważne. Ludzie robili tam zdjęcia, tagowali się, a potem inni sprawdzali, kto z kim się bawił i jak wyglądał.
Stałam przed szafą i nagle zobaczyłam sukienkę, którą kupiłam miesiąc temu na przecenie w sieciówce. Wciąż z metką. Nie była „wow”, ale mogłaby wystarczyć… Gdyby nie to, że obok niej wisiała błyszcząca midi od projektanta, którą kupiłam kiedyś na raty, żeby wrzucić zdjęcie z wesela kuzynki.
Wystawiłam ją na Vinted. Poszła w godzinę. Kiedy kurier odebrał paczkę, miałam w sobie mieszankę ulgi i poczucia porażki. Tak, sprzedałam torebkę i sukienkę, żeby kupić kolejną – tańszą, ale nową – i mieć za co pojechać na taksówkę w obie strony. Jedna noc kosztowała mnie dwie rzeczy, które kiedyś kupiłam „na zawsze”. Ale przecież nic nie jest na zawsze. Zwłaszcza złudzenia.
Impreza była świetna. Przynajmniej tak wyglądała na zdjęciach, które wrzuciłam następnego dnia. Zebrałam trzydzieści dwa komentarze, prawie czterysta lajków. I tylko ja wiedziałam, że zanim zasnęłam, wystawiłam jeszcze zegarek po byłym chłopaku. Bo zbliżał się poniedziałek, a ja nie miałam za co kupić biletu miesięcznego.
Nie zawsze się da
Pamiętam ten dzień, kiedy karta po raz pierwszy odmówiła mi posłuszeństwa. Stojąc przy kasie, słysząc monotonne „transakcja odrzucona”. Kasjerka spojrzała na mnie z politowaniem. Klient za mną westchnął. A ja tylko wyciągnęłam drugą kartę – też nie przeszła.
– Może gotówką? – zapytała kobieta z uśmiechem, który nie był ani trochę współczujący.
Nie miałam gotówki. Zostawiłam zakupy i wyszłam bez słowa. Wróciłam do domu pieszo, zmarznięta, w butach, które zaczęły przeciekać, i z torbą pustą jak moje konto. Przeglądałam aplikacje bankowe w nadziei, że coś się zmieniło. Może niespodziewany przelew? Cokolwiek. Nic. Po raz pierwszy naprawdę poczułam, że już nie mam gdzie sięgnąć. Że ta gra dobiegła końca.
Zaczęłam wyprzedawać ubrania hurtowo. Torebki, sukienki, perfumy. Na Vinted znałam już każdą kategorię na pamięć. Jedne rzeczy szły szybciej, inne stały miesiącami. Moja szafa zaczęła się przerzedzać, ale nikt tego nie zauważył – bo już od dawna nikt mnie nigdzie nie zapraszał. Nie byłam już modna, ani interesująca. Byłam zmęczona. Zmęczona udawaniem.
Dziś kupuję chleb na promocji. Do pracy chodzę w butach, które są wygodne, a nie modne. Karty kredytowe schowałam na dno szuflady. Nie dlatego, że się zmieniłam. Po prostu system przestał mi ufać. Ale wiecie co? Wreszcie zaczynam ufać sobie.
Natalia, 31 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Sprzedaliśmy ziemię, bo pachniała nam fortuną. Szybko okazało się, że wcale nie było się z czego cieszyć”
- „Teściowa wciskała swój nos nawet do mojej szafki z przyprawami. Czepiała się tego, że używam za dużo pieprzu”
- „Grzybobranie z teściową to był najgorszy weekend w moim życiu. Przypadkiem poznałem jej brudny sekret”

