Reklama

Wszystko zaczęło się pewnego popołudnia w smażalni ryb przy plaży we Władysławowie. Byłam tam sama – świeżo po rozstaniu, potrzebowałam wytchnienia i odpoczynku od wszystkiego. Michał pojawił się nagle, zapytał, czy może się przysiąść, bo nie było wolnych miejsc. Usiadł, zamówił flądrę i piwo, a potem zaczął rozmowę, która odmieniła mój tydzień. Miał ciemne oczy, lekko potargane włosy i głos, który brzmiał, jakby wszystko mówił tylko do mnie. Był czarujący. I przez chwilę myślałam, że to przeznaczenie.

Rozmowy nad smażoną rybą

Usiadł naprzeciwko mnie przy metalowym stoliku, który ledwo trzymał pion. Miał na sobie szarą bluzę z lekko przetartym napisem „Surf Crew” i sandały, które zdradzały, że nie jest typowym turystą z miasta. Patrzył na mnie z ukosa, jakby sprawdzał, czy warto zaczynać rozmowę.

– Samemu to flądra jakoś mniej smakuje – rzucił z uśmiechem, który mnie zaskoczył. Naturalny, szczery. – Mam nadzieję, że pani się nie obrazi, że się przysiadłem.

– Proszę bardzo. I nie „pani”, tylko Justyna – odpowiedziałam, czując, jak mi policzki lekko różowieją.

Zamówił flądrę, frytki i piwo. Ja kończyłam dorsza i patrzyłam, jak jego ręce zręcznie odwijają plastikowy widelec z serwetki. Miał coś w sobie – swobodę i pewność, jakby znał to miejsce od lat. A może po prostu znał siebie lepiej niż większość mężczyzn, których spotykałam.

– Michał jestem. Wpadłem tu na kilka dni. Trochę popływać, trochę odetchnąć.

– Ja też. Uciekłam od miasta, pracy, ludzi... no i faceta.

– Aha. To podobno flądra pomaga w takich sytuacjach – uśmiechnął się, a ja parsknęłam śmiechem.

Nie wiem, kiedy rozmowa przeszła na tematy głębsze – dzieciństwo, podróże, a potem o tym, co robimy w życiu. Zanim zorientowałam się, że siedzimy już godzinę, jego flądra była zimna, a ja nie chciałam kończyć tej rozmowy. Michał patrzył na mnie z takim zaciekawieniem, jakby nie było wokół nas innych ludzi.

– Spacer? – zaproponował.

– Dlaczego nie – odpowiedziałam i wstałam bez wahania.

Ramię w ramię na molo

Wieczór był ciepły, powietrze pachniało solą i watą cukrową. Poszliśmy w stronę molo, które o tej porze zaczynało pustoszeć. Drewniane deski skrzypiały pod naszymi krokami, a morze szemrało jakby szeptało swoje sekrety.

Często tu przyjeżdżasz? – zapytałam, czując jego ramię blisko mojego.

– Raczej nie. W tym roku po raz pierwszy od dawna. Potrzebowałem zresetować głowę. A Władek to dobre miejsce – odpowiedział i spojrzał w horyzont.

Nie mówił wiele, ale gdy już coś powiedział, miałam wrażenie, że każde słowo coś znaczyło. Nie było pustego gadania, które znałam z randek w mieście. Michał był inny. Prawdziwy. Zatrzymaliśmy się na końcu molo. Było ciemno, latarnie migały niepewnie, a ja czułam, że jego obecność w tym momencie jest czymś więcej niż tylko przypadkowym spotkaniem. Oparłam się o barierkę, on stanął obok.

– Justyna, a gdybyśmy się poznali w innych okolicznościach? Myślisz, że... – urwał i spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.

– Myślę, że... nic by się nie zmieniło. Bo czasem to nie okoliczności się liczą, tylko moment – powiedziałam, sama zaskoczona swoimi słowami.

Milczeliśmy chwilę. Potem poczułam jego dłoń na swojej. Nie ścisnął jej, tylko położył. Ciepło. Spokojnie. Szliśmy potem w milczeniu. Ramię w ramię. I choć wiedziałam, że znam go dopiero od kilku godzin, czułam się tak, jakbyśmy znali się od lat.

Wyznania na plaży

Następnego dnia spotkaliśmy się o dziewiątej pod starym obrotowym kołem przy zejściu na plażę. Michał miał na sobie granatowe szorty, lnianą koszulę i te same sandały. W ręku trzymał kawę w dwóch kubkach.

– Dla ciebie. Czarna, bez cukru. Zgadłem?

– Prawie. Z mlekiem, ale niech będzie – uśmiechnęłam się i odebrałam kubek. – Skąd wiedziałeś?

– Miałem przeczucie. A poza tym czarna to klasyka, zawsze dobra na początek dnia – puścił mi oko.

Usiedliśmy na pustym jeszcze fragmencie plaży. Turyści dopiero się budzili, a my już byliśmy w pół drogi do popołudnia. Morze szeptało leniwie, nie spieszyło się, nie naciskało. Tak jak my. Rozmawialiśmy, śmiejąc się z błahostek – o krabach w słoiku, o lodach pistacjowych, które smakują jak mydło, o mojej pracy, której już nie znosiłam.

– A ty? – zapytałam. – Co zostawiłeś za sobą?

– Kogoś, kto już nie był mój. Pracę, która wypalała. Miasto, w którym czułem się samotny, choć miałem znajomych – powiedział spokojnie.

Był szczery. Patrzył przed siebie, jakby nie do końca chciał widzieć moją reakcję. Ale ja nic nie powiedziałam. Zamiast tego zdjęłam sandały i zaczęłam zakopywać stopy w piasku. Michał zrobił to samo.

– Justyna, nie wiem, jak długo tu będę, ale chciałbym... po prostu pobyć z tobą. Bez presji. Bez oczekiwań.

– Ja też tego chcę – odpowiedziałam cicho.

Wiatr rozwiał mi włosy. Piasek dostał się do butów, które miałam zaraz włożyć. Ale było mi wszystko jedno. Michał był tu. I ja byłam tu. I to wystarczało.

Zapach letniego wieczoru

Czwarty wieczór z Michałem. Spacerowaliśmy bez celu, aż dotarliśmy do małego portu rybackiego, gdzie stare kutry bujały się na wodzie jak znudzone dzieci na huśtawkach. Niebo robiło się różowe, a wiatr niósł zapach smażonych ryb i soli.

Gdybym mógł, zostałbym tu na całe lato – powiedział Michał, stając na brzegu i patrząc na wodę. – Bez budzika, bez pośpiechu. Tylko ty i morze.

– Morze by się szybko znudziło – odpowiedziałam półżartem. – Ale ty... ty chyba jeszcze nie.

Odwrócił się i spojrzał mi prosto w oczy. Serce zabiło mi szybciej, jak wtedy, gdy miałam osiemnaście lat i pierwszy raz się zakochałam. Michał był starszy, ale miał w sobie coś młodzieńczego. Entuzjazm bez śladu naiwności. Ciepło bez obietnic. Znaleźliśmy ławkę pod latarnią i usiedliśmy blisko siebie. Cisza między nami nie była niezręczna. Pachniało latem, jakby ten wieczór miał się nigdy nie skończyć. I chciałam, żeby właśnie tak było.

– Jutro ostatni dzień mojego urlopu – powiedział w końcu. – Ale... mogę przedłużyć. To nie jest skomplikowane.

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam, jak mewa siada na barierce i ziewa.

– Zostań, jeśli chcesz. Ale tylko jeśli to będzie dla ciebie ważne – powiedziałam w końcu.

– Jesteś ważna – szepnął.

A ja uwierzyłam. Chciałam wierzyć.

Zdrada w budce z kebabem

Obudziłam się sama. Michała nie było. Zwykle zostawiał karteczkę, SMS-a, cokolwiek. Tego ranka – cisza. Słońce za oknem nie cieszyło, raczej drażniło. Wyszłam na spacer, może wpadniemy na siebie przypadkiem, pomyślałam. Najpierw molo – pusto. Potem smażalnia, w której się poznaliśmy – bez śladu. Weszłam jeszcze na deptak, zupełnie bez celu.

I wtedy go zobaczyłam. Stał przed kebabem „U Ayshy”, śmiał się, podawał plastikowy widelec kobiecie w czarnym topie i mini tak krótkiej, że aż się we mnie zagotowało. Zbyt blisko niej, zbyt znajomo. Ona dotknęła jego ramienia. A on... pozwolił. Nie podeszłam. Stałam z boku, ukryta za reklamą gofrów z bitą śmietaną. Wystarczyło kilka sekund, żebym wszystko zrozumiała. Po tygodniu wspólnych poranków, piasku we włosach i wieczorów pachnących latem – Michał znalazł sobie kogoś innego. Właścicielkę kebaba.

Wróciłam do pensjonatu i spakowałam się w kwadrans. Sukienka, której nawet nie zdążyłam założyć. Bilet na rejs, który planowaliśmy razem. Jego sweter, który zostawił u mnie. Rzuciłam go do torby bez zastanowienia. Telefon zaczął dzwonić – „Michał”. Nie odebrałam. Przyszedł SMS: „Gdzie jesteś?”. Skasowałam go. Po kilku minutach kolejny: „To nie tak, jak myślisz...”. Klasyka. Zamknęłam walizkę i wyszłam, zostawiając klucz w drzwiach recepcji. W głowie huczało mi jedno: jak można tak łatwo być zastąpioną?

Ostatni spacer na deptaku

Deptak tętnił życiem jak zawsze – gwar dzieci, zapach popcornu, kobieta grająca na skrzypcach „Can’t Help Falling in Love”. Kiedyś bym się uśmiechnęła. Dziś szłam przez ten zgiełk jak przez tunel, nie widząc twarzy, nie słysząc muzyki. Przeszłam obok smażalni, ale nie spojrzałam. Nie chciałam.

Po lewej stronie, tam gdzie kończył się rząd straganów z muszelkami i magnesami, stała budka z kebabem. Aysha, jak mignęło mi wcześniej na szyldzie. Zobaczyłam ją jeszcze raz. Tym razem sama, przez okienko podawała kebaba jakiemuś dzieciakowi. Michała nie było. Usiadłam na tej samej ławce, na której rozmawialiśmy pierwszego wieczoru. Przed oczami miałam jego uśmiech, gdy mówił o flądrze, o tym, że chce tu zostać dłużej, o tym, że jestem ważna. Wszystko wydawało się tak prawdziwe. A może po prostu chciałam, żeby było.

– Tydzień. Tylko tydzień, Justyna – powiedziałam sama do siebie. – Za szybko uwierzyłam, za mocno się poczułam.

Wzięłam ostatni łyk chłodnej herbaty i wstałam. Za godzinę miałam pociąg. Żegnałam Władysławowo tak, jak żegna się marzenie, które przez chwilę wydawało się możliwe. I gdy mijałam smażalnię, spojrzałam jeszcze raz. W kącie, przy stoliku, siedziała para – śmiali się, trzymając się za ręce. Przypomnieli mi nas. Może za rok tu wrócę. Ale już nie po miłość. Tylko po flądrę.

Justyna, 35 lat.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama