„Pojechałam na wieś, by odpocząć od miasta. Rodzice nie pozwolili mi na relaks, dali mi sochę i zagnali do orki”
„Poczułam pot na plecach i ból w ramionach. I upokorzenie. Bo przecież miało być spokojnie, miał być relaks. Tymczasem przeklinałam w duchu każde ziarenko ziemi i każdego przodka, który uznał, że życie na roli to szczyt marzeń”.

Od dawna planowałam ten wyjazd – kilka dni totalnego relaksu na wsi, z dala od miejskiego hałasu, korków i niekończących się spotkań służbowych. Marzyłam o porankach z kawą na werandzie, ciszy przerywanej tylko śpiewem ptaków i książkach, które od miesięcy czekały na swoją kolej. Rodzice się ucieszyli, że wpadnę na kilka dni. Miałam wrażenie, że przywiozę im trochę wielkomiejskiego powiewu i może zarażę ideą nicnierobienia. Spakowałam więc dresy, krem z filtrem, kapelusz przeciwsłoneczny i ruszyłam w drogę, zupełnie nieświadoma, co mnie tam czeka.
Powrót do korzeni
– No, wreszcie jesteś! – ucieszyła się mama, kiedy wysiadłam z autobusu i rozejrzałam się po znajomym krajobrazie. – Już myślałam, że znów ci coś wyskoczyło w pracy.
– Postanowiłam zrobić sobie urlop od ludzi – uśmiechnęłam się, wyciągając walizkę z bagażnika.
– To dobrze. Trochę ci się ta wieś przyda – dodała tajemniczo, rzucając ojcu porozumiewawcze spojrzenie.
Nie zwróciłam na to uwagi. Byłam zachwycona powietrzem, przestrzenią, a nawet tą ciszą, która ciągnęła się za mną od przystanku aż po nasz stary dom. Rodzice jak zwykle przygotowali wszystko na moją wizytę – pachnące ciasto, świeża pościel, nawet moja dawna piżama leżała na łóżku. Zjadłam obiad, napiłam się kawy i rozsiadłam na ganku, czując, jak z ramion powoli opadają napięcia miasta.
– Długo tak zamierzasz siedzieć? – sielankę przerwał ojciec, wychodząc z obory z jakimś podejrzanym uśmiechem.
– No... chwilę. A co?
– Bo robota czeka – odpowiedział, wskazując głową na pole za stodołą.
– Ale tato, ja przyjechałam odpocząć... – zaśmiałam się, przekonana, że żartuje.
– Odpoczniesz po żniwach. Na razie ubieraj się porządnie, weź czapkę i idziemy orać.
Zaniemówiłam. Spojrzałam na mamę, ale ona tylko wzruszyła ramionami, jakby wszystko było oczywiste.
– Serio? Sochą?
– A jak, inaczej nie da rady. Masz zdrowe plecy, to pokaż, że jeszcze nie zapomniałaś, skąd pochodzisz.
Śniadanie z niespodzianką
Rano obudził mnie zapach smażonej cebuli i świeżo parzonej kawy. Przez chwilę myślałam, że śni mi się wiejska idylla – mama nuci pod nosem, ptaki śpiewają, a w oddali gdzieś muczy krowa. Ale wystarczyło, że podniosłam głowę z poduszki, by przypomnieć sobie wczorajszy wieczór i słowa ojca o orce. Miałam nadzieję, że zapomniał, zmienił zdanie albo może uznał to za niewinny żart.
Zeszłam do kuchni, przecierając oczy.
– Siadaj, dziecko, jedz – mama postawiła przede mną talerz z jajkami na miękko, kiełbasą i pajdą chleba. – Musisz mieć siłę.
– Siłę na co?
– Tatuś już ci przygotował sochę – rzuciła z uśmiechem, jakby mówiła o jakimś prezencie.
– Ale... ja nie umiem – bąknęłam, próbując jeszcze negocjować.
– Nauczysz się – odparła mama. – Kiedyś też nie umiałaś chodzić, a teraz śmigasz po tych twoich redakcjach.
Nie byłam pewna, co bardziej mnie bolało – porównanie dziennikarskiej pracy do orki czy to, że nikt mnie nie pytał o zdanie. Zjadłam śniadanie w milczeniu, jak skazaniec przed egzekucją. Na podwórku czekał już ojciec, przy sośnie stała drewniana socha, a obok niej koń, który zdawał się patrzeć na mnie z politowaniem.
– No to idziemy. Pokażę ci, jak się to robi. Nie bój się, koń jest łagodny. Gorzej z polem.
Włożyłam kalosze, czapkę z daszkiem i ruszyłam za ojcem w stronę zagrody.
– Może chociaż zaczniemy od lżejszej pracy? – spytałam nieśmiało.
– A co, artykuł chcesz napisać o tym? – prychnął tata.
Na pierwszą linię frontu
Pole wyglądało jak jeden wielki żart. Kępy trawy, kamienie, stare bruzdy, a w tym wszystkim ja – w dresie i miejskiej kurtce, z sochą w rękach, jakby to był rekwizyt do jakiejś historycznej rekonstrukcji. Ojciec pokazał mi, jak trzymać uchwyty, jak napierać ciałem, jak kierować koniem. Z początku myślałam, że to proste. Piętnaście sekund później byłam już cała w błocie, koń zboczył na bok, a socha utknęła w jakimś korzeniu.
– No co? Już się zmęczyłaś? – zawołał ojciec z końca pola.
– Nie, tylko... zastanawiam się, czy na pewno to najlepszy pomysł – odpowiedziałam, próbując wyciągnąć narzędzie z ziemi.
– Tylko spróbuj się poddać. Zrób kilka przejść, to poczujesz satysfakcję.
Satysfakcję? Poczułam pot na plecach i ból w ramionach. I upokorzenie. Bo przecież miało być spokojnie, miał być relaks. Tymczasem przeklinałam w duchu każde ziarenko w ziemi i każdego przodka, który uznał, że życie na roli to szczyt marzeń.
– Kiedy ostatnio to pole było orane? – zapytałam, opierając się o sochę.
– Z rok temu. Ale koń miał kontuzję. No to sobie nazbierało.
Koń miał kontuzję, a teraz ja ją pewnie będę miała. Zgięta w pół, z włosami lepiącymi się do czoła, wyglądałam jak karykatura wieśniaczki. Ojciec podszedł do mnie, poprawił uchwyty i mruknął:
– Masz zbyt miękkie dłonie. Ale w głowie jeszcze może coś zostało z tych twoich korzeni.
Tego dnia nie powiedziałam już nic. Tylko orałam.
Wiejska filozofia życia
Następnego dnia liczyłam, że może jednak mnie oszczędzą. Przyszłam do kuchni z nadzieją, że zaproponują mi zbieranie jajek, podlewanie ogrodu albo cokolwiek, co nie wymaga siły konia pociągowego. Niestety, ojciec czekał już z gumowcami i widłami.
– Dziś trochę inna robota. Trzeba wywieźć gnój spod krów.
– Ale... to chyba męska robota? – próbowałam żartować.
– A twoje feministki nie mówiły, że nie ma męskich i żeńskich obowiązków? – uciął z uśmiechem.
W oborze uderzył mnie nieprzyjemny zapach. Krowy spojrzały na mnie obojętnie, przeżuwając siano, jakby mówiły: „Witaj w piekle, siostro”. Chwyciłam widły. Już po chwili miałam błoto na czole, słomę we włosach i odciski na dłoniach.
– Miastowe się od razu buntują, bo pachnie im tu „nieładnie” – mama zagadnęła, gdy wyszłam po trzecim kursie z taczką.
– To jest koszmar! – parsknęłam.
– Tu się żyje, a nie pachnie. I to, co tu wąchasz, daje jedzenie twoim kolegom w biurze – dodała z przekąsem.
Usiadłam na krawędzi beczki z wodą i nagle zrobiło mi się głupio. Miałam swoje życie, wygodne, pachnące, z winem na tarasie i prysznicem z masażem. A tutaj ludzie od świtu do zmierzchu robią, co trzeba, bez zająknięcia. Czy to nie ja przypadkiem uciekłam od tego wszystkiego, sądząc, że wieś to tylko ptaszki i zsiadłe mleko? Spojrzałam na dłonie. Były czerwone, obolałe, ale... po raz pierwszy od dawna nie trzymałam w nich telefonu.
Myślałam, że bunt mnie uratuje
Czwartego dnia rano powiedziałam, że nie wstanę z łóżka. Bolało mnie wszystko – od łopatek po paznokcie. Mama spojrzała tylko spod oka.
– Jak cię naprawdę boli, to zostań. Ale słoneczniki ci nie wybaczą.
– Co mi zrobią? – wymamrotałam spod kołdry.
– Obrosną jak dzikie. Ojciec mówił, że trzeba je przerywać.
I tak znalazłam się na środku pola wśród setek młodych roślin, z pochyloną głową i paznokciami pełnymi ziemi. Przerywanie słoneczników polegało na usuwaniu zbyt gęsto rosnących pędów. W praktyce – na godzinach medytacji w kucki. Po pierwszych dziesięciu minutach nie czułam nóg. Po godzinie – nie czułam własnego ciała.
– Myślisz, że co? Że po studiach to się rąk nie brudzi? – zapytał ojciec, podchodząc z papierosem.
– Nie chodzi o brud. Tylko... nikt mnie nie uprzedził, że tu trzeba będzie tyrać jak w PRL-u.
– A tyś myślała, że co? Że przyjedziesz jak paniusia i będziesz tylko leżeć i pić kompot?
– Trochę tak... – przyznałam cicho.
Tata usiadł obok. Przez chwilę oboje dłubaliśmy w ziemi w milczeniu.
– Wiesz co? Może i masz rację. Może ci nie dali wakacji. Ale jak wrócisz do swojego świata, to przynajmniej będziesz wiedziała, że na twój wypoczynek ktoś musiał zapracować. I że ziemia, z której masz chleb, nie pieści się z nikim.
Spojrzałam na wyrwane pędy. Miały w sobie więcej sensu niż wszystkie moje ostatnie prezentacje w pracy.
Między sochą a sensem życia
Ostatniego dnia usiadłam na progu stodoły i przyglądałam się ojcu, który poprawiał jakieś narzędzia. Mama w kuchni śpiewała coś pod nosem, a przez uchylone drzwi dolatywał zapach pieczonego chleba. Miałam na sobie dres, który już dawno przestał być szary – był ziemisto-brązowy, z plamami po burakach, błocie i czymś, czego wolałam nie identyfikować.
Nie było relaksu, o jakim marzyłam. Nie było książek, ciszy ani słońca na werandzie. Za to było spanie ze zmęczenia jak kamień, jedzenie z apetytem wszystkiego, co podano, i wieczory bez telefonu w ręku. Paradoksalnie – po raz pierwszy od miesięcy naprawdę odpoczęłam. Ale inaczej niż myślałam.
– Zostaniesz jeszcze jeden dzień? – spytała mama przy kolacji.
– Muszę wracać. Ale chyba niedługo znów przyjadę.
Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Serio?
– Serio. Może tym razem nauczę się doić krowę.
Ojciec parsknął śmiechem. Mama pokręciła głową z uśmiechem. A ja pomyślałam, że może to właśnie jest balans – wiedzieć, jak się pisze maila do szefa i jak się prowadzi sochę po kamienistym polu. I że nawet jeśli życie w mieście wydaje się lepsze, to dopiero po kilkudziesięciu godzinach w błocie człowiek naprawdę docenia, że ma wannę z ciepłą wodą. Wsi nie pokochałam. Ale zrozumiałam, dlaczego moi rodzice nigdy z niej nie uciekli.
Magda, 32 lata
Czytaj także:
- „Kupiliśmy z mężem kampera i ruszyliśmy w Polskę. On już nie wróci do domu, bo z Mazur przywiózł go zakład pogrzebowy”
- „Nie mam ochoty robić z komunii syna małego wesela. Zamówię catering i podam karkówkę z grilla”
- „Jedno zdanie pokrzyżowało moje nadzieje na zdaną maturę. Zamiast na studia, pójdę do pośredniaka”

