Reklama

Lot do Malagi był spokojny, choć dla mnie wewnętrznie burzliwy. Szymon siedział obok, wgapiony w ekran telefonu. Przeglądał wiadomości gospodarcze, czasem coś sobie pod nosem mrucząc. Zapytałam, czy chce kawę, skinął tylko głową, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Szymon, coś ciekawego? – zagadnęłam, próbując ożywić rozmowę.

– Mhm... nie wiem. Jakiś kryzys energetyczny w Estonii – burknął. – Poczytam później.

Zamilkłam. Nie dlatego, że się obraziłam – raczej dlatego, że poczułam, że nie mam już siły. Albo odwagi? Sama nie wiem. Jeszcze nie tak dawno wydawało mi się, że Szymon to właśnie ten jedyny. Kulturalny, poukładany, stabilny. Po kilku związkach, w których miłość bolała bardziej niż cieszyła, potrzebowałam czegoś stałego. I on taki był – był zawsze. Punktualny, konsekwentny, życzliwy wobec mojej mamy i nienagannie ubrany. Nie byliśmy szaleńczo zakochani. Ale w naszym wieku – mówiła mama – to już nie o to chodzi. Chodzi o bezpieczeństwo. Ostatecznie, kto z nas nie chce mieć obok kogoś wieczorem przy kolacji?

Więc wzięliśmy ślub. Kameralny, ślub cywilny, później obiad w restauracji. Śmialiśmy się, piliśmy wino, a Szymon – w swoim stylu – podziękował gościom za towarzyszenie nam w tym ważnym dniu. A teraz leciałam z nim do Hiszpanii, do Andaluzji. Miała to być nasza pierwsza prawdziwa podróż – podróż poślubna. Zawsze marzyłam o białych miasteczkach, o brukowanych uliczkach i zapachu pomarańczy unoszącym się w powietrzu. O zachodach słońca nad morzem, ciepłych dłoniach splecionych w moich.

Spojrzałam na jego rękę – trzymał ją luźno na udzie, jakby z przyzwyczajenia. A ja poczułam, że nie potrafię jej dotknąć. Że między nami jest jakaś cisza, której nie umiem już przerwać. To miał być początek. Ale coś we mnie szeptało, że może to już koniec.

Pierwsze starcie

Pierwszy dzień wycieczki. Przewodniczka, energiczna kobieta w średnim wieku, prowadziła nas przez wąskie uliczki Rondy. Słońce odbijało się od białych ścian domów, a zapach jaśminu mieszał się z dźwiękiem cykad. Szymon szedł obok mnie, z plecakiem przewieszonym przez jedno ramię. Zrobił kilka zdjęć, ale nie odezwał się ani słowem.

Wtedy ich zobaczyłam. Natalia i Igor – para, której nie dało się nie zauważyć. On – w lnianej koszuli, z lekko potarganymi włosami, obejmował ją ramieniem, jakby to było najnaturalniejsze na świecie. A ona – śmiała się z jego jakiegoś żartu, rzuciła mu coś do ucha, a potem przytuliła policzek do jego ramienia. Było w nich coś tak... prostego i prawdziwego.

– Ale fajni – szepnęłam Szymonowi, wskazując ich dyskretnie.

– Mhm – odparł obojętnie, nie podnosząc wzroku znad folderu z planem wycieczki.

Wieczorem zorganizowano wspólną kolację. Natalia i Igor usiedli naprzeciwko nas. Od razu zagadnęli – otwarci, bezpretensjonalni. Igor zapytał Szymona, czy też grał kiedyś w squasha, bo „ma rękę sportowca”. Natalia komplementowała moją sukienkę, pytając, czy kupiłam ją w Hiszpanii. Śmialiśmy się, piliśmy lokalne wino, a oni co chwilę dotykali się – przelotnie, delikatnie, ale z czułością, której nie da się udawać.

– I pamiętasz, jak zgubiliśmy się w Neapolu i twierdziłeś, że potrafisz czytać po włosku? – śmiała się Natalia, klepiąc Igora w ramię.

– Hej, prawie trafiłem! To że weszliśmy do magazynu z mopami zamiast do muzeum, to już szczegół – roześmiał się Igor.

Zamknęłam oczy na chwilę. Czy my z Szymonem w ogóle kiedyś tak mieliśmy? Po powrocie do hotelu Szymon niemal od razu usiadł do laptopa. Sprawdzał coś w pracy.

– Szymon, mogę coś powiedzieć? – spytałam cicho.

– Jasne.

– Czuję się... niewidzialna. Jakbyś był tu tylko fizycznie. Nawet nie spojrzałeś na mnie przez cały dzień.

– Ale co ty chcesz, Julia? Przecież nic się nie dzieje złego – powiedział, wzruszając ramionami.

– Właśnie o to chodzi. Nic się nie dzieje.

Wyszedł do łazienki. A ja usiadłam na łóżku, patrząc na swoje dłonie, których nikt nie trzymał.

Potrzebowałam chwili dla siebie

Następnego dnia po śniadaniu grupa ruszyła w kierunku Sewilli. Ja zostałam. Powiedziałam, że boli mnie głowa. Szymon tylko wzruszył ramionami:

– Jasne, odpocznij. Przyniosę ci coś potem z apteki.

Gdy drzwi za nimi się zamknęły, ubrałam się szybko i zeszłam do recepcji. Zapytałam, jak dotrzeć do miasteczka niedaleko – Frigiliany. Wzięłam pierwszy autobus. Potrzebowałam powietrza. Potrzebowałam zniknąć. Spacerowałam między domami obrośniętymi bugenwillą. Cisza tego miejsca była kojąca. Przysiadłam na murku w cieniu drzewa pomarańczowego i obserwowałam starszą kobietę, która zamiatała uliczkę. Wszystko było takie spokojne, takie prawdziwe.

I nagle poczułam, jak łzy spływają mi po policzkach. Bez ostrzeżenia. I bez konkretnego powodu – albo właśnie z tysiąca powodów. Dlaczego wyszłam za Szymona? W głowie odtworzyłam sceny z dzieciństwa – mama, która zawsze powtarzała: „ważne, żeby był porządny”. Ojciec – nieobecny emocjonalnie, ale obecny przy stole. Wzorce miłości jak z poradnika: stabilność, rozsądek, rezygnacja.

Zrozumiałam coś wtedy – że nigdy nie byłam uczona, że miłość to czułość. Że można chcieć więcej niż świętego spokoju. I że wyszłam za mąż z lęku, nie z miłości. Lęku przed samotnością, przed tym, że nikt inny mnie nie wybierze.

Rozmowa w hotelu

Po południu wróciłam do hotelu. Szymon był już w pokoju, siedział z laptopem na kolanach.

– Jak głowa? – spytał, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Lepiej – odpowiedziałam, zdejmując buty.

Usiadłam na łóżku. Spojrzałam na niego i poczułam, że coś się we mnie przestawiło. Jakby jakiś bezpiecznik się spalił. Przestałam widzieć w nim męża. Przestałam czuć cokolwiek.

– Szymon... – zaczęłam cicho. – Ja się czuję obco przy tobie.

W końcu spojrzał na mnie.

– Nie dramatyzuj, Julia. To po prostu chwilowy kryzys. Każdy tak ma na wakacjach.

– To nie jest chwilowe – odpowiedziałam już bez lęku.

Wieczorem spotkałam Natalię przy kawiarni, sama. Zaprosiła mnie do stolika.

– Igor poszedł biegać – uśmiechnęła się. – Warto czasem spędzić chwilę bez niego.

Patrzyłam na nią, jak wsypuje sobie cukier do kawy. Miała w sobie spokój kobiety, która zna swoją wartość.

– Jak wiedziałaś, że Igor to ten właściwy?

– Zostawiłam faceta przed nim, bo przy nim czułam się... niewidzialna. Tak jakby obok siebie – ale nie razem. Wiesz, co powiedziałam sobie wtedy? Że chcę się z kimś czuć żywa. I Igor sprawia, że żyję.

Słowa Natalii dźwięczały mi w głowie przez resztę wieczoru. A gdy wróciłam do pokoju, spojrzałam na Szymona i po raz pierwszy pomyślałam: „Nie chcę już tak”.

Trudna, ale konieczna decyzja

Nie spałam tej nocy. Szymon leżał obok, równo oddychając, jakby wszystko było w porządku. Jakby nic się nie stało. A ja leżałam z oczami wbitymi w sufit i czułam, jak moje życie rozdziera się na dwie części: tę, którą wybrałam z rozsądku, i tę, którą chciałabym mieć. Nad ranem usiadłam na tarasie. Powietrze było ciężkie od zapachu morza i kurzu, a niebo powoli rozjaśniało się różem. Myślałam: „Czy da się odejść od kogoś, kto niczego nie zawinił?” A potem druga myśl: „Czy da się zostać z kimś, kogo się nie czuje?”. Gdy Szymon wstał, powiedziałam:

– Musimy porozmawiać.

– Jasne – rzucił, rozciągając się. – Tylko napiję się kawy.

Usiadł naprzeciwko mnie z kubkiem w dłoni, jakby to miała być zwykła rozmowa o planie dnia. I może myślał, że właśnie taka będzie.

– Szymon, ja chcę się rozwieść.

Uniósł brwi. Powoli, jakby nie dosłyszał.

– Co ty gadasz?

– Chcę się rozwieść. Nie mogę udawać dalej.

– Julia, co to za teatr? – jego głos był spokojny, ale już lekko napięty. – Przecież dopiero co się pobraliśmy. Jesteśmy na podróży poślubnej. Po co brałaś ślub, jeśli miałaś takie pomysły?

Zacisnęłam dłonie na kolanach.

– Bo chciałam kogoś mieć. Chciałam nie być sama. Ale nie kochałam cię nigdy tak, jak trzeba.

Milczał przez dłuższą chwilę. Patrzył na mnie, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu.

– I teraz co? Teraz rzucasz wszystko i wracasz do... czego właściwie?

– Do siebie. Do uczciwości. Do tej Julii, która już nie potrafi siebie oszukiwać.

Ja ci niczego nie zrobiłem! – podniósł głos. – Jestem porządnym facetem, nie piję, nie biję, zarabiam. A ty mi mówisz, że ci nie wystarczam?!

– Tak – powiedziałam. – Właśnie to ci mówię.

Wstał gwałtownie, kubek z kawą przechylił się i rozlał na stół.

– Wiesz co? Jesteś jak dziecko. Chcesz miłości jak z bajki. Powodzenia. Może jeszcze spotkasz jakiegoś artystę, co ci będzie czytał wiersze do poduszki.

Nie odpowiedziałam. Nie chciałam się kłócić. Byłam zmęczona. Głównie udawaniem. Tego samego dnia zarezerwowałam lot powrotny. Osobno. Zostawiłam mu krótką wiadomość: „Nie rób scen. To nie twoja wina. Po prostu... ja nie umiem tak dalej. Julia.” W samolocie, patrząc przez okno na malejące w dole wybrzeże, pomyślałam: „Zaczynam oddychać. Tak właśnie czuje się wolność?”

Co powiemy ludziom

Wróciłam do Polski w środku tygodnia. Bez walizki – została w hotelu. Bez planu. Bez męża. Mama była pierwsza, która zorientowała się, że coś jest nie tak. Zadzwoniłam z lotniska.

– Ale czemu wracasz wcześniej? – zapytała. – Coś się stało?

– Mamo... rozmawiamy, jak będę w domu. Dobrze?

W kuchni pachniało rosołem, a mama czekała przy stole w fartuchu. Usiadłam i powiedziałam jej wszystko. Bez uciekania. Bez omijania.

– Rozwodzę się. Odeszłam od Szymona. W podróży poślubnej.

Zamilkła. Przez długą chwilę patrzyła w stół.

– Co powiemy ludziom? – spytała w końcu.

– Nic. Albo prawdę. Albo cokolwiek. Mamo, to nie o ludzi chodzi.

– Myślisz, że miłość to wszystko?

Spojrzałam na nią, czując jak narasta we mnie złość.

– Nie. Ale bez niej to nic – odpowiedziałam.

Wybiegłam z kuchni. Płakałam w łazience przez kwadrans. Nie dlatego, że mama miała rację. Tylko dlatego, że wiedziałam, że nigdy jej nie przekonam. Wieczorem spotkałam się z Magdą, moją przyjaciółką. Siedziałyśmy w jej mieszkaniu, otulone kocami, z winem i niebieskim światłem lampki nad kanapą.

– I co teraz? – zapytała.

– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

– Jesteś odważna – powiedziała po chwili.

Pokręciłam głową.

– Nie. Byłam tchórzem przez większość życia. Teraz po prostu... przestałam kłamać.

Magda objęła mnie ramieniem.

– Wiesz, że cię podziwiam, prawda?

Uśmiechnęłam się. Smutno, ale z wdzięcznością. W ciągu kilku dni dowiedzieli się znajomi, dalsza rodzina, koleżanki z pracy. Szeptali. Oceniacze zza ekranów telefonów. Ale ja... po raz pierwszy czułam się uczciwa wobec siebie. Jakby ktoś wreszcie wyjął mi kamień spod serca. Nie było łatwo. Czułam się wyobcowana. Ale też – dziwnie spokojna.

Nowy początek

Zamieszkałam sama w wynajętej kawalerce na obrzeżach miasta. Cicho tam było. Czasem aż zbyt cicho. Ale to była moja cisza – nie ta, co wypełniała nasze wspólne wieczory z Szymonem, gęsta jak zupa z obojętności. Zaczęłam terapię. Nie po to, by „się naprawić”, ale by w końcu siebie poznać. Psycholożka – pani Marta – słuchała uważnie, nie oceniając. W trzecim tygodniu spotkań zadała mi pytanie:

– Czy żałuje pani?

Zastanowiłam się chwilę. Chciałam odpowiedzieć, że nie. Że jestem dumna. Ale prawda była bardziej skomplikowana.

– Nie. Tylko się boję, że to już zawsze będzie bolało – odpowiedziałam.

– Ból to nie wróg – odparła. – To sygnał, że zaczyna się leczenie.

Zaczęłam chodzić na jogę. Na początku czułam się śmiesznie. Ja – spięta, pokręcona jak wieszak, wśród gibkich kobiet w kolorowych legginsach. Ale z czasem moje ciało zaczęło mówić do mnie inaczej. „Jesteś tu”, mówiło. „Jesteś wystarczająca”. Nie szukałam nowej miłości. Nie szperałam w aplikacjach. Nie łowiłam spojrzeń w kawiarniach. Po raz pierwszy w życiu chciałam być... sama. Któregoś popołudnia spotkałam Natalię. Zupełnie przypadkiem – w parku, przy fontannie. Igor biegał za ich psem, a ona siedziała z książką. Zauważyła mnie pierwsza.

– Julia?! – zawołała i podeszła z uśmiechem.

Uściskałyśmy się. Prawdziwie.

– Słyszałam, że... – zaczęła, ale urwała, widząc mój wzrok.

– Tak. Odeszłam – powiedziałam bez wstydu.

Patrzyła na mnie z uważnością.

– Zrobiłaś to, co trzeba. Mało kto ma na to siłę.

Nie odpowiedziałam. Tylko skinęłam głową. Rozmawiałyśmy chwilę. O Hiszpanii. O kawie. O psie Igora, który nadal gonił gołębie. Pożegnałyśmy się cicho. Ale czułam, że to spotkanie było ważniejsze, niż mogło się wydawać. Bo przypomniało mi, że jestem na dobrej drodze. Nawet jeśli czasem idę nią sama.

Już nie czekam

Był piątkowy wieczór. Wróciłam do mieszkania po zajęciach z jogi, z siatką pełną warzyw i jednej butelki wina. Czułam lekkie zmęczenie w mięśniach i ciepło na skórze – takie uczciwe, zdrowe zmęczenie, które człowiek lubi. Usiadłam na kanapie z kubkiem herbaty. W radiu grał stary jazz. Światła miasta mrugały za oknem, a we mnie była cisza. Nie taka pusta – raczej spokojna. Jakby wszystko, co miało się rozsypać, już dawno spadło na ziemię.

Złapałam się na myśli, że być może... już nigdy nikogo nie pokocham. Że nie będzie tej wielkiej miłości, tych motyli w brzuchu, porannych pocałunków i wspólnego gotowania w niedzielę. Ale jeśli tak – to trudno. Bo życie w prawdzie z samą sobą okazało się cenniejsze niż życie w pięknie wykalkulowanym kompromisie. Przestałam być dziewczyną, która musi zasłużyć na bycie wybraną. Przestałam być kobietą, która czeka aż ktoś ją pokocha, zanim pokocha siebie.

Miłość... Miłość to nie kompromis. To wybór serca. I ja w końcu wybrałam swoje. Nie żałuję. Nawet jeśli czasem boli. Nawet jeśli czasem czuję się samotna. Bo to ja jestem ze sobą każdej nocy, każdego ranka, każdej decyzji. A być może – gdzieś tam – ten ktoś, kto kocha tak jak ja, też właśnie w tej chwili uczy się kochać... siebie. I może kiedyś się spotkamy. Albo nie. Ale ja już nie czekam.

Julia, 29 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama