„Po śmierci męża pojechałam do sanatorium i dostałam prezent od losu. Jeszcze raz uwierzyłam w miłość”
„Pomyślałam, że to bardzo odważne. Ale z drugiej strony... co nam szkodzi? Obydwoje jesteśmy w takim wieku, że wsparcie drugiej osoby jest potrzebne. Może to jest prezent od losu? Może tak miało być? Doceniałam to, że mój ukochany oddał inicjatywę mnie”.

Jako wdowa i kobieta poszkodowana przez los, całe życie zmagałam się z poczuciem winy i nieszczęściami, które non stop mnie dotykały. Po śmierci mojego męża nie szukałam już miłości i byłam gotowa na życie w pojedynkę. Przywykłam już do samotnych dni i jeszcze bardziej samotnych nocy. Aż w końcu pojechałam do sanatorium. Tak spotkałam kogoś, kto odmienił mój dotychczasowy świat! Teraz jestem szczęśliwa.
Gdy przekroczyłam próg ośrodka, poczułam niepokój i smutek, które towarzyszyły mi od śmierci mojego męża. Wiedziałam, że te te tygodnie będą trudne i raczej samotne, ale przecież dbanie o zdrowie i profilaktyka są ważne.
W tym wieku, po sześćdziesiątce, tworzymy sobie coraz większy "kokon komfortu". A ja jednak się z niego wyrwałam: z mieszkania, w którym spędzałam obecnie każdą chwilę, z otoczenia, które dobrze znałam. Przywiozłam ze sobą tylko niewielki bagaż, więc nie miałam też dostępu do wszystkich moich ulubionych książek. Dlatego od początku nastawiałam się raczej negatywnie, jak to ja. Mój zmarły mąż bardzo nie lubił akurat tej mojej cechy. Cóż... Teraz zapewne patrzył na mnie z góry i krytykował mój brak entuzjazmu.
Jego spojrzenie przyciągnęło moją uwagę
Próbowałam odnaleźć swoje miejsce wśród innych kuracjuszy, większość starszych, zatapiających się w swoich własnych myślach. Często rozmawiałam z innymi, ale wiele osób wydawało się niezainteresowanych nowymi znajomościami. Jednak nie poddałam się.
Pewnego wieczoru, siedziałam przy stoliku w sali wspólnej, kiedy dostrzegłam uśmiechającego się starszego pana, siedzącego samotnie w kącie. Jego spojrzenie przyciągnęło moją uwagę i wiedziałam, że muszę z nim porozmawiać.
– Dzień dobry! – odważyłam się, nie dowierzając w swoją śmiałość. Ale jego oczy były naprawdę magnetyzujące, a on miał jakąś taką bardzo przyjazną aurę. – Widziałam chyba, że miał pan popołudniową rehabilitację. Jak panu minęła?
– Ach, bardzo przyjemnie. Ale jeszcze przyjemniej jest mi z faktu, że siedzi obok mnie tak piękna kobieta.
Zarumieniłam się i poczułam się odrobinę przytłoczona tym nadmiarem zainteresowania. Dawno ktoś nie powiedział mi tak niewymuszonego komplementu, w dodatku w tak naturalny sposób.
– Dziękuję – odparłam zmieszana. – Na długo tu pan jest?
– Jeszcze dwa tygodnie. Czy poszukuje pani kogoś do porozmawiania? Bo ja tak. I gdy już otworzę buzię, to mi się ona nie zamyka, więc proszę uważać.
– Ależ mi to nie przeszkadza, panie...
– Józefie. Mów mi Józef. Czy będzie pani urażona, jeśli zaproponuję przejście "na ty"?
– Nie pogniewam się. Krystyna – podaliśmy sobie dłonie i poczułam ciepło jego skóry. Aż przeszły mnie dreszcze.
Tej nocy nie potrafiłam w spokoju zasnąć i wierciłam się, przewracając się z boku na bok. Cały czas miałam w głowie te niezwykle oczy i miły tembr głosu. Chyba mi się to również przyśniło. Czułam się jak jakaś małolata, która po raz pierwszy spojrzała na mężczyznę. W myślach sama siebie skarciłam za takie myśli. Ciągle myślałam, że nie zasługuję na takie uniesienia. Nie w tym wieku.
Mimo to następnego dnia również rozmawiałam z Józefem. I kolejnego dnia także. Nasze rozmowy były bardzo ciekawe, bo sympatyczny szpakowaty pan miał zawsze coś interesującego do powiedzenia. A to podzielił się jakąś podróżniczą historyjką, a to rzucił żartem. To było cudowne! Mój sanatoryjny kompan był człowiekiem o niezwykłym poczuciu humoru, które doskonale do mnie pasowało.
Zaczynałam wierzyć w sanatoryjną miłość
Razem śmialiśmy się do łez, zapominając na chwilę o codziennych troskach i problemach zdrowotnych. Wspólnie odkrywaliśmy piękno życia, które wciąż nam oferowało wiele radości i przeżyć. Z czasem zaczęliśmy spotykać się na spacerach po okolicy. Razem zwiedzaliśmy parki, spacerowaliśmy wśród drzew... Było romantycznie.
Z każdym dniem nasze rozmowy stawały się coraz bardziej osobiste. Wyraźnie się do siebie zbliżyliśmy, a ja coraz bardziej zaczynałam wierzyć w sanatoryjną miłość. Dzieliliśmy się historiami z przeszłości, radościami i smutkami, które nas spotkały.
– Ja sam również straciłem żonę, zmarła na raka – wyznał mi podczas jednej z naszych rozmów.
– To musiało być dla Ciebie strasznie trudne – powiedziałam, patrząc prosto w jego piękne oczy.
– Tak, to były ciężkie chwile, ale teraz, dzięki Tobie, znów czuję, że życie ma sens – mówiąc to, uśmiechnął się do mnie ciepło. – Twoja obecność sprawia, że chciałbym znowu cieszyć się każdym dniem.
Serce mi mocniej zabiło w piersi na te słowa.
– Czy mógłbyś mnie nauczyć tańczyć? – rzuciłam nagle, a potem zaraz skarciłam się w myślach za tę śmiałość. On jednak uśmiechnął się szeroko:
– Ależ oczywiście! Chętnie Ci pokażę parę kroków, ale ostrzegam, nie jestem mistrzem tańca.
Razem wybraliśmy się do sali rekreacyjnej, gdzie Józef cierpliwie tłumaczył mi ruchy. Nie mieliśmy nic przeciwko, że inni pacjenci nas obserwowali. Wiedzieliśmy, że razem czerpiemy radość z życia, a nasza więź była widoczna dla wszystkich dookoła. "A niech patrzą i zazdroszczą!".
Z czasem poczułam, że nasza przyjaźń przerodziła się w coś więcej. Z każdym dniem odczuwałam coraz silniejsze uczucia do tego czarującego mężczyzny. Aż w końcu przyznałam się sama przed sobą - zakochałam się w Józefie. Przy nim poczułam, że znów potrafię zaufać miłości i odważyć się na prawdziwe uczucie. Byłam pewna, że to nie jest tylko chwilowy romans. Nasza więź stawała się coraz silniejsza, a my wzajemnie się uzupełnialiśmy. Miałam jednak obawy. Czy taka miłość w moim wieku może przetrwać próbę czasu? Akurat zbliżał się dzień jego wyjazdu.
Może to prezent od losu? Może tak miało być?
Ostatnie chwile spędziliśmy razem, starając się maksymalnie czerpać radość z obecności drugiej osoby. Spacerowaliśmy podczas złotego zachodu słońca, trzymając się za ręce i milcząc, słuchając tylko szumienia liści pod naszymi stopami. Józef wyznał mi, że nie chciałby naszego związku ograniczać tylko do wspólnego pobytu w sanatorium.
– Może to brzmi dziwnie, ale czuję, że jesteśmy dla siebie stworzeni – powiedział z pewnością w głosie. – Ale zrozumiem, jeśli nie jesteś gotowa na taką decyzję.
W ten sposób chciał mnie zapytać o wspólne plany mieszkaniowe. Pomyślałam, że to bardzo odważne. Ale z drugiej strony... co nam szkodzi? Obydwoje jesteśmy w takim wieku, że wsparcie drugiej osoby jest potrzebne. Może to jest prezent od losu? Może tak miało być? Doceniałam to, że mój ukochany oddał inicjatywę mnie. Po dżentelmeńsku.
– To może...i spróbujemy? - – zaproponowałam. – Może to warto podjąć ryzyko.
Józef uśmiechnął się czule:
– Tak, warto spróbować. Nie chcę żyć z myślą "co by było, gdybyśmy spróbowali".
Obiecaliśmy sobie, że na początku będziemy jeszcze mieszkać na odległość i rozmawiać przez telefon, aby utrzymać naszą więź. Nie było to łatwe, ale wiedziałam, że warto walczyć o miłość, która przyniosła mi tak wiele radości i szczęścia. Jednak po jakimś czasie podjęliśmy decyzję o tym, że przeprowadzę się do Józefa.
Teraz już wiem, że miłość nie zna granic wieku i że z Józefem znalazłam drugą szansę na szczęście i spełnienie. Byłam gotowa podjąć wyzwanie i iść naprzód. Uświadomiłam sobie, że nawet jako "seniorka" również zasługuję na miłość, przywiązanie i pożądanie. Żyje nam się cudownie, a ja doceniam każdy dzień spędzony z moim ukochanym, który okazał się fantastycznym towarzyszem podczas jesieni życia. Jestem przekonana, że czeka nas jeszcze wiele wspólnych cennych chwil. Tak wiele jeszcze przed nami! Wierzę w to.
Krystyna, 63 lata
Czytaj także:
- „Żona nie znosi mojej rodziny, bo jest zbyt wiejska. Komunię naszego syna nazwała cyrkiem i trzasnęła drzwiami”
- „Poszedłem na randkę w ciemno, ale pomyliłem stoliki. To był największy i najlepszy błąd, jaki w życiu popełniłem”
- „Jako wdowa na emeryturze myślałam już tylko o trumnie. To w bibliotece miejskiej odnalazłam szansę na drugą młodość”