„Po przejściu na emeryturę marzyłam o ciszy i spokoju. Sąsiadka z piętra wyżej miała jednak własny plan na moje życie”
„Od kiedy przestałam codziennie wychodzić do pracy, Zosia z góry uznała, że jestem nareszcie dla niej. Że oto nadszedł czas naszej wielkiej przyjaźni. Każdy dzień zaczyna się od jej telefonu:
– Idziemy do sklepu? Promocja na pomidorki!”.

- Redakcja
Kiedy mówiłam koleżankom, że na emeryturze wreszcie odpocznę, to naprawdę w to wierzyłam. Przez czterdzieści dwa lata uczyłam języka polskiego w liceum. Szkoła, dzieci, zebrania, wywiadówki, papierologia, wieczne braki kadrowe. Wieczne „pani Krystyno, może pani jeszcze to?” i „wiem, że nie ma pani zastępstwa, ale...”. Marzyłam, że kiedyś po prostu wstanę rano i nie będę musiała nigdzie biec. Że zrobię sobie kawę, siądę w fotelu z książką, włożę kapcie i pozwolę ciszy otulić się jak kocem. I co? I guzik z tego.
Marzyłam o ciszy
Od kiedy przestałam codziennie wychodzić do pracy, Zosia z góry uznała, że jestem nareszcie „dla niej”. Że oto nadszedł czas naszej wielkiej przyjaźni. Każdy dzień zaczyna się od jej telefonu:
– Krystynko, idziemy do Biedronki? Promocja na pomidorki!
Albo:
– Kochana, zrobiłam ciasto, to wpadnę na kawkę!
Nie „czy masz ochotę?”, tylko „wpadnę”. Bo przecież emerytka to nie ma nic lepszego do roboty niż siedzenie i czekanie na sąsiadkę. Tylko że ja właśnie na to nie mam ochoty.
Zosia to kobieta-orkiestra. Głośna, wszędobylska, wiecznie coś planuje. Tu spacer, tam zakupy, a to może do kina, bo „co będziemy tak same siedzieć w domach jak te kury?”. Problem w tym, że mnie to „siedzenie jak kura” odpowiada.
Tylko że nie potrafię tego Zosi powiedzieć. Bo przecież miła jest, troskliwa. Kiedy miałam zapalenie ucha, robiła mi rosół i przynosiła. Nie chcę jej zranić, nie umiem być asertywna. Więc zamiast powiedzieć „dość”, zaciskam zęby i grzecznie wciągam buty.
A wewnątrz mnie rośnie… coś. Taka mała gula złości. Na Zosię, na siebie, na cały ten brak granic. Bo przecież jestem dorosła. Mam prawo do ciszy, do samotności, do spokoju, na który tyle lat czekałam.
Była nachalna
Moje urodziny, pierwsze na emeryturze, miały być inne niż wszystkie wcześniejsze – bez uczniów, bez rodziców, bez koleżanek z pokoju nauczycielskiego. Tylko Marta, Tomek i ja. W trójkę, spokojnie, przy cieście od mojej córki, z butelką wina i wspomnieniami z czasów, gdy Marta była jeszcze małą dziewczynką.
Zrobiłam sałatkę jarzynową, którą Marta uwielbiała od dziecka. Ustawiłam stół, przetarłam obrus, zapaliłam świeczki. Czekałam. O osiemnastej zadzwonił dzwonek do drzwi. Myślałam, że to oni – ale zamiast tego w progu stała Zosia. Uśmiechnięta, z dużym tortem w rękach i kolorową torbą prezentową.
– To ja tylko na chwilkę! – rzuciła, już wchodząc, jakby mieszkała tu od zawsze.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, była już w salonie. Postawiła tort na stole i zaczęła opowiadać, jak długo stała w kolejce po najlepsze bezy, bo tylko takie nadają się na moje urodziny.
Wtrącała się
Marta i Tomek przyszli chwilę później. Zaskoczenie na twarzy córki było aż nadto widoczne. Uśmiechnęła się uprzejmie, ale gdy tylko Zosia na chwilę wyszła do łazienki, szepnęła:
– Mamo, dlaczego jej nie powiesz?
Pokręciłam głową, nie patrząc jej w oczy.
– Bo głupio… ona chyba nie rozumie…
Zosia nie dała nam nawet chwili, żeby pobyć razem. Mówiła cały czas. O nowym lekarzu, którego poleca, o sąsiadce z trzeciego piętra, która chyba ma coś z nerkami, o swoim wnuku, co to znowu nie zdał z matmy, ale przecież to nie jego wina, tylko nauczycielki, bo nudzi. Tort pokroiła sama, bez pytania. Wszystko skomentowała, wszystko zdominowała. Marta próbowała coś powiedzieć o swojej pracy, ale Zosia zaraz przeszła do planów na święta.
– W tym roku to może byśmy razem zrobiły? Ja zrobię barszcz, ty pierogi.
Tomek siedział cicho. Patrzył to na mnie, to na zegarek. Wiedziałam, że oni nie przyszli tu po to, by dzielić ten wieczór z sąsiadką, która uznała, że moje urodziny to kolejna okazja do wygadania się.
Było mi głupio
Zosia wyszła po dwudziestej pierwszej. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Marta spojrzała na mnie z troską.
– Mamo…
– Nie mów nic – przerwałam. – Naleję ci jeszcze trochę wina.
Następnego ranka zrobiłam sobie kawę i usiadłam z gazetą, próbując zapomnieć o wczorajszym wieczorze. Nie minęło jednak dziesięć minut, gdy zadzwonił domofon.
– Krystynko, w Biedronce dziś schab taniej! Idziemy?
Zamarłam. Wzięłam głęboki oddech.
– Zosiu… nie chcę iść. Nie chcę już z tobą nigdzie chodzić. Potrzebuję spokoju.
Nie czekałam na odpowiedź. Odłożyłam słuchawkę i usiadłam z powrotem przy stole. Ręce mi drżały. Nie byłam przyzwyczajona do mówienia „nie”. W gardle czułam ucisk, a w oczach łzy. Może nie powinnam była tak ostro. Może ją zraniłam. Może…
– Czy ja właśnie zraniłam jedyną osobę, która o mnie pamięta? – pomyślałam, patrząc na zimną już kawę.
Przez trzy dni było cicho. Nie dzwoniła, nie pukała, nie zbiegała po schodach z ciastem. Pomyślałam, że może zrozumiała, może naprawdę da mi trochę przestrzeni.
Miałam wyrzuty sumienia
Czwartego dnia rano usłyszałam szelest pod drzwiami. Otworzyłam – na wycieraczce leżało pudełko z sernikiem i kartka: „Nie bądź zła. Jesteśmy przecież przyjaciółkami”. Po dziesięciu minutach znów rozległ się dzwonek.
– Zosiu, prosiłam cię…
– Przyszłam przeprosić – powiedziała z przejęciem. – Nie chciałam cię złościć. Ale nie mogę żyć w ciszy, Krystynko. Samotność mnie zabija.
Spojrzałam na nią. Trzymała ręce w kieszeniach, jakby sama nie wiedziała, co z nimi zrobić.
– A mnie zabija brak ciszy. Rozumiesz to?
Patrzyła na mnie długo, jakby pierwszy raz widziała mnie naprawdę.
– Ale… to ja jestem tą natrętną?
– Tak, Zosiu. I ja ci tego nie mówiłam przez miesiąc, a powinnam była pierwszego dnia.
Nie odpowiedziała. Kiwnęła głową i odeszła bez słowa.
Zostałam w przedpokoju jeszcze chwilę po tym, jak Zosia zamknęła za sobą drzwi. Patrzyłam na kartkę i sernik. Wróciłam do kuchni i zaparzyłam herbatę. Usiadłam i zaczęłam myśleć.
Chciałam to ukrócić
Zrozumiałam, że przez całe życie pozwalałam, żeby inni decydowali, jak wygląda mój dzień. W szkole – dyrekcja, uczniowie, rodzice. W domu – Marta, kiedy była mała. Zosia po prostu weszła w pustą przestrzeń. Tylko że ta przestrzeń miała należeć do mnie.
Napisałam list. Krótki, spokojny. Nie z żalu, ale z potrzeby: „Zosiu, lubię Cię. Ale nie chcę żyć według Twojego planu. Mam swój rytm. Jeśli to zaakceptujesz – zapraszam na kawę w środę”. Złożyłam kartkę i wieczorem wrzuciłam ją do jej skrzynki.
Minęły cztery dni. Cisza. Żadnych kroków, żadnych telefonów, żadnego dzwonka. Z jednej strony poczułam ulgę – mogłam czytać, spać do dziesiątej, iść na spacer bez tłumaczenia się komuś. Ale było też coś innego. Coś podobnego do pustki.
Zaczęłam nawet myśleć, że może to już koniec tej znajomości. Że może obraziła się tak bardzo, że więcej nie przyjdzie. I wtedy, w poniedziałek rano, znalazłam w skrzynce liścik. Jedno zdanie: „Dobrze. Środa brzmi ok”.
Zrozumiała mnie
W środę przyszła punktualnie. Usiadłyśmy w kuchni, wypiłyśmy kawę, zjadłyśmy po kawałku szarlotki, którą upiekłam rano. Zosia opowiadała, że kupiła nowe storczyki. Ja mówiłam o książce, którą właśnie czytałam. Nie mówiłyśmy o ciszy ani o listach.
Rozmowa trwała niecałą godzinę. Potem podziękowała i poszła. Bez planów na jutro, bez zaproszenia do Biedronki. Po prostu wyszła. Zamknęłam za nią drzwi i zrozumiałam, że to nie będzie wielka przyjaźń. Ale może będzie poprawna sąsiedzka relacja. A przede wszystkim – to będzie po mojemu.
Tego wieczoru zaparzyłam herbatę, usiadłam w fotelu i poczułam się spokojna. Pierwszy raz naprawdę od czasu, kiedy przeszłam na emeryturę.
Krystyna, 60 lat
Czytaj także:
- „Pierwszy raz pojechałam na wakacje nad morze z teściową. Byłam w szoku, bo okazała się inną osobą, niż sądziłam”
- „50 tysięcy zniknęło z konta, a mąż tylko wzruszał ramionami. Nie byłam gotowa na to, co odkryłam później”
- „Córka kpiła, że jestem za stara na wakacje w Hiszpanii. Wolała, żebym dołożyła te kilka tysięcy do spadku”

