Reklama

Całe dzieciństwo słyszałam, jaka to nasza ciocia Halinka jest samotna, jak to trzeba ją odwiedzać, przynieść jej coś dobrego, pomóc w zakupach. No to robiłam. Co tydzień z mamą dźwigałam siaty z zakupami, znosiłam fochy i grymasy, słuchałam wspomnień o czasach, gdy „wszyscy byli normalni, a nie tacy roszczeniowi jak teraz”. I co? Jak myślicie, komu ciocia zapisała swój dom?

Wcale nie nam, tylko sąsiadce. Tak, tej w różowym szlafroku, którą codziennie widziałam, jak rozwiesza pranie o piątej rano i jakimś cudem potrafi podlać wszystkie pelargonie na balkonie, nie wychylając się z parapetu. Pani Grażynka – królowa grilla i domowych pasztecików. Ciocia uznała, że to właśnie jej zawdzięcza „ostatnie lata spokoju i troski”.

Tylko że ciocia zapomniała dodać, że rodzina przez te „ostatnie lata” była. I to obecna. A teraz, kiedy wiadomość o spadku się rozniosła, wszyscy udają, że „szanują decyzję cioci”, ale wystarczy spojrzeć na minę mojej matki albo usłyszeć, co mówi wujek Czesiek, żeby wiedzieć, że jesteśmy wkurzeni. Jak jasna cholera.

A najlepsze, że sprawa trafiła już na języki wszystkich. Mieszkańcy zacierają ręce. Kochają dramy. A ja postanowiłam to wszystko opisać. Bo chyba tylko tak nie wybuchnę.

Nikt się tego nie spodziewał

– Monika, przyjedź jutro wcześniej – powiedziała mama przez telefon. – Będziemy u notariusza. Wiesz, w sprawie cioci Halinki.

Myślałam, że wszystko już załatwione – odpowiedziałam, chowając zakupy do lodówki. – Dom przecież miała zapisać...

– No właśnie. Pojawiła się... niespodzianka – mruknęła. – Lepiej, żebyś była.

Gdy weszłam do kancelarii, siedzieli już tam wszyscy: mama, wujek Czesiek, ciocia Krysia, a obok nich – ona. Pani Grażynka, z uśmiechem tak przyklejonym, że aż mnie zęby zabolały. W różowym sweterku, z torebeczką z cekinami. Spojrzała na mnie, jakbyśmy były koleżankami.

Notariusz odchrząknął i zaczął czytać:

Ja, Halina W., będąc w pełni władz umysłowych...

Nikt nie słuchał początku. Wszyscy czekaliśmy na jedno zdanie. I padło:

...ustanawiam jedyną spadkobierczynią mojego domu panią Grażynę M.

– Co?! – wyrwało się cioci Krysi.

Nie, to jakiś błąd – dodała mama. – Przecież... jesteśmy jej rodziną! Opiekowaliśmy się nią całe życie!

– No właśnie! – wujek Czesiek już wstał. – Przecież Halinka obiecywała, że wszystko zostaje w rodzinie!

Notariusz uniósł brwi.

Testament jest ważny, sporządzony własnoręcznie, potwierdzony przez dwóch świadków.

Pani Grażynka siedziała z miną świętej i kiwała głową.

– Nie prosiłam o to. Ale Halinka mówiła, że mi podziękuje za wszystko – szepnęła słodko, unosząc oczy do nieba. – To był jej wybór...

Wyglądała, jakby mówiła o drobiazgu w prezencie, a nie o domu wartym pół miliona.

Zrobił się z tego cyrk

Następnego dnia, zanim jeszcze zdążyłam wypić poranną kawę, mama wpadła do mnie jak burza.

– Monika, ja nie mogę. Ta baba chyba zwariowała! – wrzeszczała, rzucając na stół gazetę.

Na pierwszej stronie „Kroniki Powiatowej” – zdjęcie Grażynki z podpisem: „Sąsiedzka opieka nagrodzona. Historia lokalnej bohaterki”. No nie wierzę.

– Mamo, ona chyba sama to do redakcji wysłała – mruknęłam, zerkając na wywiad. – Posłuchaj tego: „Nie liczyłam na nic. Robiłam to z potrzeby serca. Ale pani Halinka mówiła, że jestem dla niej jak córka”.

Mama aż się zadławiła.

– Jak córka?! A ja to co, wycieraczka? Dwadzieścia lat jej zupki nosiłam, a ta mi teraz, że obca baba była bliżej niż rodzina?

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo zadzwoniła ciotka Krysia.

– Monika! Widzisz, co się dzieje?! Ona po gazetach chodzi, udaje świętą! Czesiek wściekły, mówi, że pójdzie do radia!

– Ciociu, może nie róbmy z tego telenoweli...

To już jest telenowela! „Grażyna i spadek”! A teraz najlepsze – pani Grażynka już zaprosiła telewizję lokalną. Będą robić materiał!

Spojrzałam w okno. A tam? Ekipa z kamerą, z mikrofonem z logo. I pani Grażynka, cała na biało, z makijażem jak z wesela. Uśmiechała się, machała sąsiadom.

– No dobra, Grażynko – szepnęłam do siebie. – Chcesz wojny? Będziesz ją miała.

Oczywiście, że się jej opłacało

Nie wytrzymałam. Poszłam do niej. Pomalowałam usta, założyłam okulary przeciwsłoneczne, choć była pochmurna środa. Zapukałam. Drzwi otworzyła prawie od razu, jakby czekała.

– Monika! – zawołała Grażynka z miną słodszą niż jej babka drożdżowa. – Właśnie zaparzyłam kawę, wchodź, wchodź!

Nie przyszłam na kawę – powiedziałam chłodno, zdejmując okulary. – Chciałam porozmawiać. O cioci.

Zrobiła dramatyczną minę. Jakby ciocia Halinka była ofiarą wojny, a nie osiemdziesięcioletnią staruszką, która zapisała dom wbrew logice.

– Moniczko, wiem, że to trudne... Ale twoja ciocia wybrała mnie. Powiedziała mi któregoś dnia: „Grażynko, ty jedyna wiesz, jak mi się spuchną nogi i że nie znoszę budyniu waniliowego”. Rozumiesz?

– Nie – powiedziałam prosto. – Nie rozumiem, dlaczego nie powiedziała tego rodzinie. I dlaczego ty, taka niby skromna, zrobisz sobie teraz tournée po lokalnych mediach.

Grażynka wzięła łyczek kawy i wzruszyła ramionami.

– Bo mnie zaprosili. To przecież nie moja wina, że ich to interesuje. Chcą pokazać, że czasem dobro się opłaca.

– Czyli jednak się opłaca – wtrąciłam złośliwie.

– Monika, przykro mi. Ale jakbyście byli tacy troskliwi, to Halinka nie dzwoniłaby do mnie po nocach, bo bała się, że nie przeżyje do rana. Gdzie wtedy byliście?

Milczałam. Nie dlatego, że miała rację. Tylko dlatego, że to zabrzmiało jak dobrze przećwiczona kwestia. Jakby ćwiczyła ją przed lustrem.

– W takim razie – powiedziałam chłodno – myślę, że będzie ci się tu mieszkać... bardzo ciekawie. Bo rodzina ci tego tak łatwo nie zapomni.

Zrobiliśmy naradę rodzinną

W sobotę spotkaliśmy się wszyscy u ciotki Krysi. Tej, co zwykle nie wpuści nikogo, zanim nie umyje podłogi trzy razy. Tym razem nawet nie zdążyła odkurzyć. Atmosfera była gęsta jak kisiel malinowy.

– Wiem, że testamentu nie podważymy – zaczęła mama, rozkładając ręce. – Ale nie możemy pozwolić, żeby ta kobieta dalej robiła z nas idiotów.

– Ona teraz do ludzi mówi, że Halinka „bała się powiedzieć rodzinie prawdy”! – ciotka Krysia aż się zakrztusiła z oburzenia. – Że „nigdy nie miała z wami ciepłego kontaktu”. Ze mną! Ze mną Halinka nie miała?! Przecież my razem robiłyśmy pasztety na święta od 96. roku!

Kłamie – rzucił krótko wujek Czesiek. – A jak ktoś kłamie, to trzeba mu pokazać, że rodzina to nie szmatka do podłogi.

– A co konkretnie chcesz zrobić, wujku? – spytałam, opierając się o framugę.

Protest – wypalił z dumą. – Transparenty, ulotki, może jakiś piknik. Media to lubią.

Zrobiła się cisza. Taka grobowa, z delikatnym „czyś ty oszalał?” unoszącym się w powietrzu.

– Piknik... – mruknęła mama. – Może jeszcze kiełbaski i dmuchany zamek?

– A dlaczego nie?! – wujek się oburzył. – Zróbmy z tego sprawę społeczną. „Dom Halinki – sprawa rodziny”. Niech ludzie zobaczą, że się nie zgadzamy.

– Albo... – wtrąciła się ciocia Krysia – zróbmy wywiad. Swój własny. Nagramy filmik. Powiemy, jak było naprawdę.

I wrzucimy do internetu! – podchwyciłam. – Będzie odcinek specjalny: „Grażynka kontra rodzina Wójcików”.

Wszyscy zamilkli. I po chwili zaczęli się uśmiechać. Złośliwie. Jakbyśmy właśnie podpisali rodzinny pakt o zemście.

Zaczęliśmy realizować plan

Nagrałyśmy to w salonie cioci Krysi. Na tle zasłon w maki, z portretem cioci Halinki nad telewizorem. Mama zrobiła makijaż, ciocia przyniosła stare zdjęcia, a wujek Czesiek siedział w rogu i co chwilę poprawiał mikrofon.

– Kamera działa? – zapytała mama.

– Tak. Mów – powiedziałam, trzymając telefon.

– Moja siostra Halinka była kobietą trudną, ale dobrą. To my byliśmy przy niej, kiedy umierał jej kot i kiedy złamała rękę w 2019 roku. To ja jej wiozłam rosół, kiedy miała grypę. I to my, rodzina, byliśmy dla niej... domem. A nie ktoś, kto podawał jej herbatę przez płot.

Potem przemówiła ciotka Krysia. A potem wujek Czesiek, który zrobił dramatyczną pauzę i powiedział: „Halinka lubiła śledzie. Grażynka nienawidziła śledzi. Przypadek? Nie sądzę”.

Wrzuciłam to na YouTube. A potem na Facebooka. I Instagram. I lokalną grupę „Nasze Miasto – Co Słychać?”. Poszło.

Pierwsze komentarze? „To jest dramat, że rodzina tak została potraktowana”. Kolejne? „A mnie ta Grażynka zawsze wydawała się podejrzana”, „Mam wolne w piątek, chętnie przyjdę pod dom Halinki z transparentem”.

W piątek zebrało się osiem osób. Ktoś przyniósł transparent: „Nie dla herbaty zamiast więzi”. Ktoś inny miał napis: „Poznaj prawdę!”.

Grażynka wyszła przed dom, zobaczyła tłumek z telefonami i... wróciła do środka. Za firanką widać było, jak dzwoni. Może do telewizji. Może po policję. I wtedy ktoś rzucił pomidora. Trafił w furtkę. Ale symbol był jasny: to dopiero początek.

Prawda jest najważniejsza

Grażynka wyprowadziła się po tygodniu. Pojawił się napis na drzwiach: „Na sprzedaż. Do negocjacji”. Dom po cioci Halince, z tymi wszystkimi wspomnieniami, stał się pusty jak sumienie Grażynki. Ponoć wynajęła adwokata i próbowała odeprzeć „ataki medialne”, ale wszyscy wiedzieliśmy, że przegrała. Może nie w sądzie, ale w oczach sąsiadów – na pewno.

Mama powiedziała, że „chociaż dom przepadł, przynajmniej pokazaliśmy charakter”. Ciotka Krysia chodzi dumnie po osiedlu, jakby wygrała wybory. Wujek Czesiek planuje napisać książkę: „Prawda spod pelargonii. Jak sąsiadka odebrała nam Halinkę”.

A ja nauczyłam się jednego. Nie wszystko, co prawnie możliwe, jest moralnie do przyjęcia. I nie każda herbatka znaczy więcej niż lata pomagania. Ale najgorsze, że gdyby Halinka naprawdę z nami pogadała... może byśmy to wszystko zrozumieli, może coś zmienili. Albo przynajmniej nie musieli rzucać pomidorami.

Czasem trzeba krzyknąć, żeby ktoś usłyszał, że było się obecnym. Że się kochało. Że się pamięta. A dom może sobie zostać z Grażynką. My mamy swoją historię. I swoje zdanie.

Monika, 27 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama