„Nawóz do pelargonii uratował nasze małżeństwo. W końcu zaczęliśmy rozmawiać po latach ciszy”
„Pelargonie, te same, które kiedyś kupiłam z nadzieją, że chociaż ogród będzie wyglądał na żywy – teraz naprawdę takie są. Bujne, pachnące. Czasem łapię się na tym, że mówię do nich, jakbym dziękowała za to, że przyniosły nam drugi początek”.

Mówią, że po pięćdziesiątce kobieta zna już swoją wartość. Cóż, ja nie znałam nawet siebie. Mój dzień wyglądał jak odbitka z ksero – codziennie ten sam. Budziłam się w tym samym łóżku, obok tego samego milczącego człowieka, szłam do tej samej kuchni, robiłam tę samą kawę. I choć dom był cichy, ja słyszałam w głowie krzyk. Tęskniłam. Za dawnymi rozmowami, za śmiechem, za dotykiem. Marek był kiedyś moim najlepszym przyjacielem. Teraz był tylko... obecny. Jak stół w jadalni.
Chciałam mieć piękne kwiaty
Zaczęłam kupować pelargonie. Tak po prostu. Kwiaty, które nawet na mnie nie patrzyły, ale przynajmniej ożywiały ogród. Posadziłam pięć donic. Potem kolejne trzy. Stawiałam je równo pod oknem, podlewałam z nabożną czcią, jakby od tego zależało coś więcej niż ich przetrwanie.
– Joasiu, do pelargonii najlepszy jest ten na bazie naturalnych składników. Mówię ci, moje kwitły jak oszalałe – powiedziała Basia, sąsiadka. Złota kobieta, trochę zbyt ciekawska, ale serce ma dobre.
– Nie znam się na tym... – wzruszyłam ramionami.
– To się poznasz. Jak zaczęłam grzebać w ziemi, to dopiero poczułam, że żyję. Mój Romek nawet przestał siedzieć z pilotem w ręku. Wiesz, że on teraz sam mi mówi, co przyciąć i gdzie dosadzić?
Zazdrościłam jej tego. Nie ogrodu. Romka.
– Zobaczę w sklepie.
– Kup taki z mikroelementami, nie pożałujesz. I syp od serca. Czasem trzeba coś porządnie użyźnić i podlać, żeby znów odrosło, prawda?
Uśmiechnęła się. A ja tego wieczoru poszłam do ogrodniczego. Kupiłam nawóz. Taki, co obiecywał cuda. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to nie pelargonie potrzebowały ratunku.
Mąż mnie zaskoczył
Worek z nawozem zostawiłam na ganku. Zwyczajnie zapomniałam go wnieść po powrocie z zakupów. Wysypałam sobie nieco na buty i wrzuciłam do torby porwaną ulotkę z zaleceniami dawkowania. Potem zasiedziałam się w kuchni, przeglądając katalog z cebulkami mieczyków. I wtedy usłyszałam głos.
– Nie przesadź z tym nawozem. Pelargonie tego nie lubią.
Podniosłam głowę. Marek stał w drzwiach, z tą samą poważną miną, jakby zaraz miał mi przeczytać rozkład jazdy autobusów.
– Słucham? – zdziwiłam się. Nie mówił do mnie tak pełnym zdaniem od miesięcy.
– Wystarczy raz w tygodniu. I lej wody z nawozem po liściach, bo się przypalą – wskazał głową worek nawozu. – Ten z naturalnymi składnikiami kupiłaś? Dobry.
– Nie wiedziałam, że się znasz – wypaliłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Wzruszył ramionami, jakby to było nic.
– Dziadek miał ogród. Uczył mnie. Miał takie pelargonie, że ludzie z ulicy się zatrzymywali. Podlewał tylko rano. I zawsze mówił: "roślina to nie baba – nie podlejesz jej miłością, tylko wodą i nawozem".
Parsknęłam śmiechem, zaskoczona tą opowieścią. Marek się nie uśmiechnął, ale nie odszedł też od razu.
– Możesz mnie zawołać, jak będziesz przesadzać. Ziemię mam w garażu.
Skinęłam głową. Patrzyłam, jak odchodzi w stronę garażu, i pierwszy raz od lat poczułam coś dziwnego. Może nie nadzieję. Ale ruch. Jakby coś się przesunęło między nami, choćby o centymetr.
Zaczęliśmy razem działać
Zaczęło się niepozornie. Najpierw Marek tylko przynosił mi narzędzia. Potem sam zaczął coś przekopywać. Widziałam, jak zdejmuje bluzę, jak ściera pot z czoła i jak z zaskoczeniem patrzy na dżdżownice w ziemi. Jakby przypominał sobie coś zapomnianego. Któregoś dnia podlewaliśmy razem. Milczeliśmy, ale to nie była już ta cisza, która bolała. Raczej taka, w której każde z nas mogło coś usłyszeć. Wtedy przyjechała Marta. Nasza córka. Wpadła bez zapowiedzi z reklamówką truskawek i uśmiechem jak z dawnych lat.
– Tata znów dłubie w ziemi? – zapytała, gdy zobaczyła ojca grzebiącego przy rabacie. – Przecież on to kochał! Pamiętasz, mamo, jak w podstawówce zrobiłam zielnik, a tata wybierał mi najlepsze liście?
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem.
– Myślałam, że to twój pomysł – szepnęłam.
– A gdzie tam! On zawsze opowiadał mi o swoim dziadku, o szkółce roślin, którą chciał mieć, zanim… – urwała i spojrzała na mnie znacząco.
Przed „zanim” było całe nasze życie. Ślub. Marta. Praca. Rachunki.
Wieczorem usiedliśmy z Markiem przy skrzynkach pelargonii. Cisza znów była inna. Wzięłam głęboki oddech.
– Czemu nigdy mi nie powiedziałeś, że marzyłeś o szkółce?
Wzruszył ramionami, nie patrząc na mnie.
– Bo wtedy musiałbym przyznać, że czegoś chcę.
W gardle mi zaschło. Tyle lat żyliśmy obok siebie, nie wiedząc o sobie nic.
Ogród nas zbliżał
Z dnia na dzień ogród stawał się naszym miejscem. Nawet nie wiem, kiedy zaczęliśmy siadać razem na ławce przy grządkach – bez telefonu, bez pośpiechu. Któregoś wieczoru, przy podlewaniu, Marek podniósł wzrok znad konewki.
– Ja... nigdy nie wiedziałem, jak do ciebie dotrzeć – powiedział cicho.
Zamarłam. Tak po prostu. Bez wstępu, bez ironii. Marek nie był typem faceta, który rozmawia o uczuciach. Nigdy nie był.
– A ja nigdy nie przestałam czekać, aż spróbujesz – odpowiedziałam, zdziwiona, że nie muszę krzyczeć, żeby to powiedzieć.
Usiedliśmy blisko siebie. Pachniało mokrą ziemią i pelargoniami. Chciałam coś dodać, może żartem rozładować napięcie, ale on mówił dalej.
– Myślałem, że wystarczy być. Wracać, płacić rachunki, nie robić problemów. Ale kiedy odszedłem z pracy… Nie umiałem być nikim więcej.
Popatrzyłam na jego dłonie – spracowane, ziemiste. Pamiętałam je młode, silne, jak obejmowały mnie, gdy Marta była jeszcze w brzuchu.
– Marek… ja też cię zawiodłam. Czekałam, aż mnie dotkniesz, aż zapytasz, co czuję. Ale z czasem przestałam wierzyć, że cię to obchodzi.
Milczeliśmy długo. A potem, jakby poruszeni tym wszystkim, Marek objął mnie. Niezgrabnie, ostrożnie. Pachniał ziemią i starym swetrem. Pachniał domem, za którym tak tęskniłam.
Pierwszy raz od lat wtuliłam się w niego i płakałam. On też.
Dużo się zmieniło
Ogród rozkwitał, jakby czuł, że między nami znów coś się tli. Pelargonie wybuchły czerwienią i różem, trawa wreszcie była równo skoszona, a grządki przestały wyglądać jak pole po bitwie. Ale najbardziej zmienił się Marek. Wychodził rano, zanim jeszcze otworzyłam oczy, sprawdzał wilgotność gleby, rozmawiał z Basią o ślimakach. I czasem, zaskakująco, żartował.
– Wiesz, że te pelargonie to mają lepsze życie niż ja? Pić dostaną, mogą spać w słońcu, a nikt im nie zrzędzi nad uchem.
– Jeszcze jedno słowo, a poleję cię wodą z konewki razem z nimi – odpowiedziałam ze śmiechem.
Zatrzymał się i spojrzał na mnie z tym uśmiechem, który pamiętałam sprzed lat.
– Spróbuj. Będzie śmiesznie.
Podlewaliśmy razem. I choć były dni, że znów zapadała między nami cisza – już nie bolała tak, jak kiedyś. Była spokojna, pełna obecności. Siedzieliśmy czasem na ławce, każdy zamyślony, i to też było dobre.
Pewnego wieczoru, gdy słońce chowało się za jabłonią, Marek podał mi herbatę i usiadł obok.
– Asia… Nie chcę znów cię stracić.
Zadrżałam. Spojrzałam na niego. Nie miał w oczach litości ani strachu. Miał nadzieję. Prawdziwą.
– Tym razem podlewamy razem – odpowiedziałam cicho.
I choć nie wiedzieliśmy, czy wystarczy nam sił, byliśmy po tej samej stronie ławki.
Odżył nie tylko ogród
Dziś ogród wygląda jak z pocztówki. Nie dlatego, że wszystko jest idealne – bo nie jest. Mamy chwasty, kłótnie o przycinanie róż i poranne sprzeczki o kolejność podlewania. Ale żyje. Jak my.
Pelargonie, te same, które kiedyś kupiłam z nadzieją, że chociaż ogród będzie wyglądał na żywy – teraz naprawdę takie są. Bujne, pachnące. Czasem łapię się na tym, że mówię do nich, jakbym dziękowała za to, że przyniosły nam drugi początek.
Marek nie mówi wiele. Ale kiedy podlewa, robi to z czułością. Czasem podchodzi, podaje mi łopatkę i tylko mruczy pod nosem: "przesadź tę, tu będzie miała więcej światła". A ja się uśmiecham. Bo to nie o kwiaty chodzi.
Nie wiem, czy to na zawsze. Nie chcę nic zaklinać. Wiem tylko, że po latach samotności znów czuję się zauważona. Widziana. I że to, co podlewamy wspólnie, ma szansę zakwitnąć. Basia mówi, że ogród to terapia. Może ma rację. Może trzeba czasem coś przesadzić, wkopać głęboko, podlać z sercem. A potem usiąść obok kogoś i milczeć razem. Czasem najmniejsze rzeczy – jak nawóz do pelargonii – potrafią ożywić to, co wydawało się martwe. Jeśli tylko podleje się to wystarczająco czule.
Joanna, 54 lata
Czytaj także:
- „Nie mam ochoty robić z komunii syna małego wesela. Zamówię catering i podam karkówkę z grilla”
- „Mąż co tydzień gra w totolotka i marzy o milionie, ale skąpi mi 30 zł na kino. W końcu straciłam cierpliwość”
- „Teściowa kazała mi zrobić komunię z pompą. Wydałam kupę kasy, a ona i tak wszystko krytykowała”

