Reklama

W moim życiu widziałam wiele rzeczy, ale najgorszą z nich było codzienne udawanie, że wszystko jest dobrze, kiedy od środka zżerał mnie gniew. Bo jak inaczej znieść to, że osoba, która oficjalnie uchodzi za wzór cnót, za zamkniętymi drzwiami potrafi zamienić życie w piekło? Mówię o mojej teściowej – kobiecie, która w kościele klęczy pierwsza, śpiewa najgłośniej, a przed obrazkiem Matki Boskiej gotowa byłaby się rozpłakać ze wzruszenia. Tylko że jej łzy to nie żaden dowód wrażliwości, a dobrze wyreżyserowany teatrzyk. Prawda o niej wyglądała zupełnie inaczej.

Procesja i hipokryzja

Było Boże Ciało, słońce grzało niemiłosiernie, a ja stałam w cieniu pod blokiem, przyglądając się całemu pochodowi. Procesja szła ulicą obok, z baldachimem, dziećmi sypiącymi kwiatki i chórem babć, które znały każdą pieśń na pamięć. Ale to nie na nie patrzyłam. Wzrok miałam wbity w jedną postać. Moja teściowa – Irena – szła dumna i wyprostowana, jakby niosła na barkach losy całego osiedla. Tuż przy księdzu, w pierwszym rzędzie. W rękach różańce, w oczach – udawana pokora.

– No zobacz tylko, jaka święta! – mruknęła pod nosem sąsiadka, stojąca obok mnie. – Irena znowu się pcha na front. Bez niej procesja nie ma sensu.

Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się tylko krzywo, bo dobrze znałam tę „świętą kobietę”. W domu ta sama Irena potrafiła zwyzywać mnie od leniwych darmozjadów, robiąc to z uśmiechem godnym anioła. I chociaż mieszkała tylko piętro niżej, wchodziła do nas bez pukania, zawsze z jakąś uwagą, że pranie wisi krzywo, że obiad za tłusty, a mój mąż – jej syn – wygląda, jakby pracował w kopalni, a nie w biurze.

– Zobacz, jak ładnie wygląda! – zagadnęła inna sąsiadka. – Jak ona to robi, że się tak trzyma?

„Z zazdrości i złośliwości” – chciało mi się powiedzieć. Ale zamilkłam. Bo w tym miasteczku nikt by mi nie uwierzył. Dla nich teściowa była ideałem. A ja? Ja byłam tylko tą, co ciągle narzeka.

Zgotowała nam piekło w domu

Jeszcze zanim wyszłam za Maćka, jego matka dawała mi do zrozumienia, że nie jestem dość dobra. Ale wtedy wydawało mi się, że to tylko taki jej sposób bycia – trochę oschły, trochę wyniosły. Naiwnie sądziłam, że z czasem się do mnie przekona. Jak bardzo się myliłam, zrozumiałam już w pierwszym miesiącu po ślubie.

Zaczęło się niewinnie – pytaniami, czy na pewno dobrze gotuję rosół, bo „Maciuś zawsze lubił bardziej klarowny”. Później przyszły sugestie, że nie umiem sprzątać, że zlewozmywak wygląda jak po wojnie, że firanki mam powieszone krzywo. A potem były już tylko jawne złośliwości.

– Gdybyś miała choć odrobinę wdzięku, nie musiałabyś się tak malować – rzuciła kiedyś, siadając z nami do niedzielnego obiadu.

Maciek zajął się wtedy ziemniakami i udał, że nie słyszy. Ja się uśmiechnęłam nerwowo, bo przecież nie wypadało się kłócić przy stole.

– Oj, nie obrażaj się, dziecko – dodała. – Ja tylko mówię, co widzę.

Ale najgorsze były te jej niespodziewane wizyty. Potrafiła wpaść o ósmej rano w sobotę, „bo się nudziła”, i z marszu zacząć poprawiać rzeczy w szafkach albo ocierać kurze ze stołu. Niby pomagała, ale tak naprawdę demonstrowała swoją władzę. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że ona nie przyszła z miłości. Przyszła, bo musiała mieć kontrolę. A Maciek? On był przekonany, że mama tylko chce dobrze. Tylko ja widziałam, jak bardzo zło potrafi się ubrać w złudną troskę.

W obronie męża

Zdarzyło się to w zwykły poniedziałek wieczorem. Maciek wrócił z pracy później niż zwykle, zmęczony i przybity. Chciałam mu zrobić herbatę, usiąść razem, zapytać, co się dzieje. Ale ledwo zdjął buty, w drzwiach stanęła ona. Oczywiście bez zapowiedzi.

Maciuś, kochanie, już w domu? – zawołała słodko, rozpinając płaszcz, jakby to ona tu mieszkała. – Dzwoniłam, ale nie odbierałeś.

– Bo byłem w pracy, mamo – mruknął Maciek, ale bez złości. Raczej z rezygnacją.

– No tak, przepracowany jesteś. Na szczęście ja ci przyniosłam trochę rosołu. Takiego, jak lubisz, nie jakiegoś z kostki – spojrzała na mnie z pogardą.

Zacięłam zęby, ale nic nie powiedziałam. Wiedziałam, że nie mogę jej dać satysfakcji. Ale gdy usiadła i zaczęła narzekać, że Maciek wygląda, jakby miesiąc nie jadł porządnie, coś we mnie pękło.

– Może przestałby wyglądać jak wrak, gdyby nie był codziennie poniżany w pracy i wysłuchiwał jeszcze pretensji od własnej matki – powiedziałam cicho, ale wyraźnie.

Zamarło. Maciek spojrzał na mnie zaskoczony, Irena uniosła brwi.

– Coś ty powiedziała?

– Dokładnie to, co słyszałaś – odpowiedziałam spokojnie. – On potrzebuje wsparcia, nie wiecznego krytykowania.

Myślałam, że wybuchnie. Ale ona tylko się uśmiechnęła. Taki uśmiech, od którego cierpnie skóra.

– Oho, moja droga, zapomniałaś, kto cię do tej rodziny wpuścił.

Wtedy zrozumiałam, że wypowiedziałam jej wojnę.

Teatrzyk w każdą niedzielę

Niedziele u teściowej były obowiązkowe. Nawet jeśli człowiek miał gorączkę albo nie miaał siły, to i tak musiał się zjawić o trzynastej z kwiatkiem w ręku i uśmiechem na twarzy. Teściowa miała swój rytuał – rosół, drugie danie, deser. Zawsze w tej samej kolejności, zawsze z tą samą opowieścią, jak to kiedyś wszystko było lepsze.

– Bo za moich czasów kobiety to miały porządek w domu – mówiła, zerkając wymownie na mnie. – A teraz? Teraz to tylko paznokcie, seriale i gotowe obiady.

Wszyscy milczeli. Maciek nerwowo mieszał w talerzu, jego siostra bawiła się telefonem. Ja patrzyłam na stół i odliczałam minuty do końca tej farsy. Ale kiedy padło pytanie o dzieci, nie wytrzymałam.

– A wy to kiedy w końcu się weźmiecie za potomstwo? – Irena spojrzała na nas z udawaną troską. – Czas leci. Maciek już po trzydziestce, a ty... no cóż, też młodsza nie będziesz.

– Może wtedy, kiedy przestaniemy być wiecznie oceniani – odparłam chłodno.

Zrobiło się cicho. Nawet łyżki przestały brzęczeć.

– A cóż ja takiego mówię? Ja tylko pytam, bo martwię się o was – próbowała się wybielić. – Z życzliwości przecież.

– Ty nie wiesz co to znaczy życzliwość.

Wstałam od stołu i wyszłam. Bez krzyku, bez płaczu. Ale tego dnia Maciek pierwszy raz nie został z matką. Wyszedł za mną. I to był nasz mały krok w stronę wolności.

Prawda ujrzała światło dziennie

Zaczęło się od listu. A raczej koperty bez znaczka, którą ktoś wrzucił do naszej skrzynki. W środku były wydruki wiadomości z internetu – komentarze pod zdjęciami, wpisy na forach, kilka screenów z Facebooka. Wszystko opatrzone znajomym nazwiskiem: Irena W. – moja teściowa.

Nie mogłam uwierzyć w to, co czytałam. W jednym wpisie bezlitośnie obgadywała sąsiadkę, w innym sugerowała, że ksiądz z naszej parafii „miesza się nie tam, gdzie trzeba”. Ale najgorsze były komentarze o mnie. O „leniwej synowej z tłustymi włosami”, „co się mężowi pod nogami plącze i do dzieci się nie nadaje”. Wszystko napisane z takim jadem, jakiego nie potrafiłaby przebić żadna kłótnia w cztery oczy.

– To niemożliwe… – Maciek powtarzał w kółko, trzymając kartki w ręku. – Moja mama? Przecież ona…

– Nie potrafiłaby? – przerwałam mu. – A pamiętasz, jak nazwała moją zupę „karmą dla psa”? Jak mówiła, że powinnam ćwiczyć, bo za chwilę nie zmieszczę się w drzwi?

Milczał. Wiedział, że nie przesadzam. Wieczorem postanowiłam ją skonfrontować. Poszliśmy razem. Otworzyła drzwi jak zawsze z teatralnym uśmiechem.

– O, dzieci przyszły!

– Nie po rosół – powiedział Maciek i wręczył jej kopertę.

Twarz jej stężała, ale ani przez chwilę nie próbowała zaprzeczyć.

Każdy ma prawo do swojego zdania – powiedziała lodowato.

– Ale nie każdy ma prawo niszczyć innych dla własnej satysfakcji – odpowiedziałam. – To koniec. Nie chcemy mieć z tobą kontaktu.

Odeszliśmy. Pierwszy raz bez lęku. Pierwszy raz naprawdę wolni.

Pora skończyć tę farsę

Nie było łatwo. Odcinając się od Ireny, wiedzieliśmy, że nie tylko tracimy kontakt z nią, ale też z całą tą udawaną rodziną, z rytuałami, niedzielnymi obiadami, świętami pod kontrolą. Z dnia na dzień przestaliśmy istnieć dla połowy krewnych Maćka. Zaczęły się szepty, spojrzenia na ulicy, docinki od dalszych ciotek. Ale ja oddychałam. Wreszcie.

Maciek długo miał wyrzuty sumienia. Wieczorami pytał:

– Może przesadziliśmy? Może trzeba było jej dać jeszcze jedną szansę?

Tłumaczyłam mu, że to nie była jedna sytuacja, nie dwa nieporozumienia. To były lata manipulacji, upokorzeń, kontroli. I kiedy tylko próbowałam się postawić, stawałam się dla wszystkich „tą trudną”. Prawda była taka, że Irena nosiła maskę przez całe życie. Nauczyła się grać rolę idealnej matki, sąsiadki, parafianki. A pod spodem była zwykłą, zgorzkniałą kobietą, która nie umiała pogodzić się z tym, że jej syn ma własne życie. Że nie jest już jej „Maciusiem”, którego można kontrolować i rozstawiać po kątach.

Nie przyszła na nasze urodziny, nie zadzwoniła, kiedy urodziło się nasze dziecko. Ale to już nie bolało. Może to właśnie było największe zwycięstwo – że jej obecność przestała być potrzebna. Że już nie czekałam na jej aprobatę, na „dobre słowo”, na uśmiech, który i tak nigdy nie był szczery. Na Boże Ciało poszliśmy sami. Stanęliśmy z tyłu, wśród zwykłych ludzi. Nie było różańców pokazanych na pokaz, nie było sztucznej pokory. Tylko my i cicha modlitwa o spokój.

Justyna, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama