Reklama

Zawsze marzyłam o ślubie jak z bajki. Ale nie z pałacowym przepychem – o nie. Ogromna sala w czterogwiazdkowym hotelu, piętrowy tort, kelnerzy ubrani w smokingi i serwujący wyszukane dania z owocami morza na czele? Nie, to nie dla mnie.

Ja chciałam czegoś bardziej swojskiego. Drewniana stodoła, wiejskie klimaty, światełka jak z Pinteresta, delikatne koronki, polne kwiaty ułożone w misterne bukieciki. Przyjęcie ślubne w stylistyce boho miało opowiadać naszą historię. Nas, czyli ludzi zwyczajnych. Przeciętnych, ale bardzo szczęśliwych. Uwielbiających drobne przyjemności, zakochanych w naturze i sobie nawzajem.

Kiedy Filip mi się oświadczył, zaczęłam planować z wypiekami na twarzy nasze wesele. Rustykalne wesele – to brzmiało dokładnie tak, jak chciałam. Już wiedziałam, że szykowny welon zastąpię wiankiem uplecionym z prawdziwych kwiatów, a suknię w stylu księżniczki z mnóstwem falban, bufek i błyszczących kryształków – powiewną kreacją odcinaną pod biustem.

Wszystko szło naprawdę doskonale. Już mieliśmy wybranych świadków podzielających nasze poglądy, zaplanowane ślubne stroje, zamówione proste obrączki, które staną się symbolem łączącego nas uczucia, ułożone menu, zarezerwowane miejsce na imprezę. Aż do dnia, gdy przyszła teściowa zapytała:

– Jakie będą kolory przewodnie? No bo wiesz, chcę dopasować się do klimatu i ubrać odpowiednio na wielki dzień mojego syna – uśmiechnęła się przebiegle.

Ja, jakże naiwna, ten jej przebiegły uśmiech, wzięłam za radość z naszego szczęścia. Ba, nawet ucieszyłam się, że szanuje nasze zdanie i stara się dopasować kreację.

Beże, pastele, złamane biele – zaczęłam wyliczać.

Nawet nie spodziewałam się, że to niewinne pytanie było początkiem końca mojego ślubnego spokoju.

Mówiła, że się dopasuje

Teściową znałam od kilku lat. Matka Filipa zrobiła na mnie dość dobre wrażenie. Przynajmniej na początku tak mi się wydawało. Od swojej siostry i starszych koleżanek nasłuchałam się dużo o wrednych teściowych, dlatego byłam przygotowana na wiele. A to, że nienawidzą narzeczonych swoich synów dla zasady. A to, że wciąż rzucają jakieś kąśliwe uwagi. A to, że potrafią zrobić aferę z niczego. Krystyna wydała mi się całkiem w porządku. Jeszcze dość młoda, energiczna, pełna werwy, uśmiechnięta, potrafiąca zażartować. Dopiero z czasem zauważyłam, że jest nie tylko bardziej otwarta i głośniejsza niż moja własna matka, ale i wyjątkowo bezkompromisowa.

– Wiesz, Krysia od zawsze lubiła robić wszystko po swojemu. Tak już ma, że ostatnie słowo musi należeć do niej – kiedyś po cichu powiedziała mi pani Zosia, rodzona siostra mojej przyszłej teściowej. – Ale nie przejmuj się dziecko, serce to ona ma dobre – dodała, widząc moją minę.

Skąd ta uwaga? Otóż podczas rodzinnego przyjęcia z okazji imienin Filipa Krystyna skrytykowała sałatkę, którą przyniosłam, bo ponoć „jak świat światem nikt do niej nie dodawał pora”. I nie chciała przyjąć do wiadomości, że u mnie w domu tego pora do tej sałatki akurat dodajemy od zawsze. Ale machnęłam ręką. Ot, taki zwyczajny drobiazg. A o drobiazgi przecież nie warto się kłócić, prawda?

Zaczęłam jednak zauważać, że ta kobieta nigdy nie okazuje mi ciepła. Może i nie zachowuje się wrogo, ale przy każdej okazji lubi wbić drobną szpileczkę. I to tak, żeby naprawdę zabolało. Doszłam jednak do wniosku, że to z Filipem biorę ślub, a nie z jego matką. Nie musimy się w końcu kochać. Wystarczy, że będziemy sobie okazywać szacunek i tolerować swoją obecność przy ważnych okazjach, nieprawdaż?

Wesele jednak planowaliśmy sami. Myślałam, że jej udział ograniczy się do obecności podczas uroczystości i tyle. Jednak, gdy wręczyliśmy jej zaproszenie, zaczęła rzucać uwagi:

– No skoro wesele będzie w stodole, to nie będę się przecież stroić jak na bal u króla – powiedziała to takim tonem, jakby chciała przekonać wszystkich, że mój pomysł na przyjęcie w stylu rustykalnym jest co najmniej dziwny.

Uśmiechnęłam się uprzejmie i odparłam:

– Nie, oczywiście, chodzi o prostotę, ale elegancką. Od nikogo nie wymagamy balowych sukni.

– Spokojnie, kochanieńka. Ja się dopasuję – zaśmiała się, a ja w jej głosie wyłapałam jakąś dziwną nutkę.

Cóż, nie zrozumiała mojej wizji. Miała prawo. W końcu ona była bardziej tradycyjna i zasadnicza. I zdaje się, że marzyło się jej klasyczne przyjęcie w sali weselnej. Ale nie sądziłam, że weźmie to wszystko aż tak dosłownie.

Ubrana jak na western

Kiedy nadszedł dzień ślubu, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Ja – w delikatnej sukni boho, druhny – w pastelowych spódnicach. Filip – w lnianym garniturze z muszką. Ślub pod drzewem, wesele w ozdobionej pięknie stodole. Światełka, koronki i mnóstwo żywych kwiatów. Jak dla mnie – po prostu bajka. To właśnie o takim ślubie od dawna marzyłam. Już nie mogłam doczekać się, widoku pamiątkowych zdjęć z sesji w plenerze, naszego pierwszego tańca i momentu życzeń składanych nam przez gości.

A potem... pojawiła się ona. Teściowa. Słychać było stukot obcasów. I chichoty gości, które, z minuty na minutę, stawały się coraz głośniejsze. Odwróciłam się. Co tam się u licha dzieje? Krystyna przyszła ubrana w sukienkę w zieloną kratę, sięgającą tuż za kolano. Do tego miała na sobie glany i ogromny kowbojski kapelusz jak z rodeo. I narzutkę przyozdobioną frędzlami. Tak, frędzlami. Wyglądała jak aktorka z planu filmowego westernu. Tego klasy B.

Goście wskazywali sobie ją z rozbawieniem, trącali się ramionami, coraz głośniej szeptali. Jedna z moich ciotek mruknęła:

– To chyba jest jakiś żart? Ona nie tak na poważnie?

Druga odpowiedziała:

– Może była zaproszona na inną imprezę i coś się jej pomyliło.

Tak wygląda styl wiejski

Na widok teściowej nie potrafiłam wydusić z siebie słowa. Filip popatrzył na mnie z przerażeniem w oczach, potem zerknął na swoją matkę i zapytał:

Mamo, co ty masz na sobie? Dlaczego ty się tak ubrałaś? – wyraźnie nie rozumiał, co się dzieje.

Dlaczego jego matka robi cyrk z wesela swojego własnego dziecka? Dlaczego wszystko psuje? Jemu to po prostu nie mieściło się w głowie. Ona jednak jedynie wzruszyła ramionami i z pełnym przekonaniem powiedziała:

– A co? Nie podoba się? Przecież miało być rustykalnie. To ja się dostosowałam. To wasza wizja. Wesele w stodole, to i ubiór w tym klimacie. Nie podoba się? Myślałam, że właśnie o coś takiego wam chodzi.

Stojący w pobliżu wujek starał się stłumić śmiech, ale niezbyt mu to wychodziło. W końcu parsknął, zwracając na siebie uwagę innych. Ciotka starała się go uspokoić, wymownie łapiąc go za ramiona. Filip patrzył z przerażaniem, a ja sama miałam ochotę się rozpłakać.

Nie, nie chodziło nawet o estetykę. Chociaż moja teściowa wyglądała po prostu karykaturalnie. Całość robiła wrażenie taniego kostiumu wypożyczonego na szybko przed karnawałowym balem przebierańców. Jej wygląd naprawdę aż kłuł w oczy. Najgorszy był jednak nie kompletny brak wyczucia stylu, ale taktu. To był mój ślub. Najważniejszy dzień w moim życiu. Jedyny. Taki, który się nie powtórzy i który wspomina się z sentymentem przez całe życie. A ona zachowywała się, jakby była główną atrakcją imprezy. I nie czuła z tego powodu żadnego wstydu.

Czułam się jak w cyrku

Podczas pierwszego tańca ledwie mogłam się skupić. Wciąż czułam jej obecność za plecami. Na zdjęciach – czerwony kapelusz w rogu kadru. Na parkiecie – glany, które tupały do rytmu jak na kowbojskim rodeo. Przy stole – powiewające z narzutki frędzle.

Może powinnaś cieszyć się, że w ogóle przyszła? – szepnęła mi moja starsza druhna. – Matka Pawła w ogóle nie przyszła. Wyobrażasz sobie, co czuła moja siostra?

Ale to wcale mnie nie pocieszyło. Czułam w sercu zadrę. Bo chociaż ślub był piękny, chociaż mój mąż trzymał mnie za rękę, a goście się bawili – coś mi ten dzień ukradło. A raczej ktoś. Moja przebrana za kowbojkę teściowa. Po ślubie długo nie rozmawiałyśmy. Filip próbował nas pogodzić, ale ja nie mogłam odpuścić.

– Dlaczego to zrobiłaś? – zapytałam ją po dwóch tygodniach.

– Bo miałam dosyć tego udawania. To nie mój klimat. A poza tym... trochę śmiesznie wyszło, co nie?

Nie, nie było śmiesznie. Ale teraz, po czasie, uczę się odpuszczać. Wiem, że ona się nie zmieni. Ale wiem też, że ja nie pozwolę już nikomu przyćmić moich chwil. Jeśli kiedyś będziesz planować swoje wymarzone wesele – pamiętaj: możesz kontrolować dekoracje, menu, fotografa, nawet księdza. Ale nie teściową. Ona i tak najpewniej zrobi to, co uzna za słuszne. I możesz skończyć z czerwonym kowbojskim kapeluszem zajmującym pierwszy plan w twoim ślubnym albumie.

Edyta, 29 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama