Reklama

Gdyby ktoś mnie zapytał, czy jestem szczęśliwa, pewnie wzruszyłabym ramionami. Bo co to właściwie znaczy – szczęście? Że mam dach nad głową? Mam. Że jestem zdrowa? No jako tako. Że mam kogoś bliskiego? To zależy. Bo jeśli liczy się tylko to, czy ktoś cię kocha, to tak, mam chrześniaka – Antka. Kocham go jak własne dziecko, choć przecież nie jestem jego matką, tylko siostrą jego mamy.

Mieszkam sama, w starej kawalerce na trzecim piętrze bez windy. Pracuję dorywczo – raz pomagam w osiedlowym warzywniaku, raz sprzątam komuś mieszkanie. Staram się, jak mogę, ale czasem po prostu brakuje. Brakuje na lepsze jedzenie, na buty, które nie przemakają, na rachunki... Brakuje też poczucia, że jeszcze cokolwiek od życia mogę dostać.

Kiedy dostałam zaproszenie na Komunię Antka, pierwszą moją reakcją było wzruszenie. On zawsze był dla mnie najważniejszy. Od maleńkości ciągałam go na spacery, śpiewałam mu kołysanki, uczyłam mówić. A teraz miał iść do Komunii, taki już duży... A zaraz po wzruszeniu przyszło coś, co dusiło mnie w gardle. Strach.

Nie mam na prezent. Nie mam w co się ubrać. Nie mam pojęcia, jak wygląda taka uroczystość w dzisiejszych czasach, ale wiem jedno – nie będzie to kawa i sernik w salonie, jak za moich czasów. To będzie wystawne przyjęcie. Moja siostra ma męża z pieniędzmi, wszystko zawsze musi być z rozmachem. A ja? Jak mam tam pójść?

Nie musisz się przejmować prezentem, naprawdę – powiedziała mi przez telefon Asia, moja siostra. – Antek będzie się cieszył, że będziesz.

– Ale wiesz, głupio tak przyjść z pustymi rękami...

– Nie przychodzisz z pustymi rękami, tylko z sercem. On cię kocha. Jesteś dla niego ważna, wiesz o tym?

Tylko że co z tego, że mnie kocha? Czy jego koledzy też będą mnie kochać, kiedy zobaczą mnie w starej sukience i kurtce z zeszłej zimy?

W nocy nie mogłam spać. Leżałam i patrzyłam w sufit. Bo niby to „tylko” Komunia, ale czułam się, jakby miała się tam odbyć jakaś ceremonia z innego świata. I ja – uboga, zmęczona, niewidzialna – miałam w tym świecie postawić stopę.

Nie pasowałam tam

Przez cały tydzień przetrząsałam szafę. W końcu wyciągnęłam jedyną sukienkę, którą dało się jeszcze założyć na coś bardziej eleganckiego. Granatowa, trochę już sprana, ale nie poplamiona. Włożyłam ją na próbę – leżała jak zawsze, czyli nijak. Ale lepszej nie miałam. Buty? Czarne baleriny, których podeszwa już się odklejała. Podkleiłam. I tak nikt się nie przygląda butom, prawda?

W dniu Komunii padał deszcz. Stałam w deszczu na przystanku, z paczuszką pod pachą – mała książeczka o świętych, przewiązana wstążką. Tylko na tyle mnie było stać. Obok mnie stał mężczyzna w garniturze, patrzył w telefon.

Te przyjęcia komunijne to teraz jak wesela – powiedział nagle, chyba bardziej do siebie niż do mnie.

Tylko skinęłam głową. Wysiadłam pod lokalem – białe balony, czerwony dywan, szyld „Złota Róża”. Ścisnęło mnie w gardle. Czułam się jak intruz. Weszłam, bo musiałam. Antek czekał. Ale czułam każdy wzrok, każde spojrzenie. Wiedziałam, że nie pasuję. I wiedziałam, że każdy to widzi.

Komunia była jak z bajki

W środku było jak w filmie. Sala jak z bajki – śnieżnobiałe obrusy, złote serwetki, świece, żywe kwiaty w wysokich wazonach. W rogu stała fotobudka, dzieci przebrane za księżniczki i superbohaterów. Przy drzwiach przywitała mnie kelnerka z kieliszkiem szampana. Odruchowo chciałam odmówić, ale wzięłam. Trzymałam ten kieliszek przez godzinę, nie upiłam ani łyka.

Asia biegała od stolika do stolika, witała gości, śmiała się, jakby była gospodynią pałacu. Ja usiadłam w kącie, przy stole „dla dalszej rodziny”. Nikt mnie nie znał. Starsza pani po mojej prawej poprawiała bez przerwy swój naszyjnik z pereł. Po lewej siedziała kobieta w sukni, którą mogłam kupić chyba tylko za dwie moje wypłaty. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się uprzejmie.

– A pani to...? – zapytała.

– Ciocia Antka. Chrzestna – odpowiedziałam cicho.

– Och! – uniosła brwi. – A co pani przyniosła chłopcu?

Zawstydziłam się tak, że poczułam gorąco na twarzy.

– Książkę. O świętych – wyszeptałam.

Kobieta nie skomentowała. Skinęła tylko głową. Ale już wiedziałam, co sobie myśli. W tej chwili miałam ochotę uciec. Ale wtedy spojrzałam w stronę Antka. Siedział z kolegami, w białej koszuli, z uśmiechem. I pomachał mi. Tak po prostu. Tylko mnie zobaczył – i pomachał. Zostałam. Dla niego.

Antek miał coś dla mnie

Zaczęło się rozdawanie prezentów. Obserwowałam to z oddali – rowery, zegarki, koperty, tablety... Wszystko jak na wystawie w galerii handlowej. Chłopcy komentowali, porównywali. Antek wciąż się uśmiechał, ale coś w jego spojrzeniu... nie pasowało do całego tego cyrku. Nie był zachłanny. Był spokojny. Jakby czekał. W pewnym momencie podszedł do mnie. Sam. Bez zachęty, bez przymusu.

– Ciociu – powiedział i spojrzał na mnie poważnie. – Mam coś dla ciebie.

Wyciągnął rulonik papieru, przewiązany sznureczkiem. Ręce mu lekko drżały. Rozwinęłam. Na kartce był rysunek – ja i on, trzymamy się za ręce. Obok podpis dziecinnymi literami: „Dziękuję, że jesteś”. Serce mi stanęło. Dosłownie. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Łzy napłynęły mi do oczu, ale nie mogłam się rozpłakać przy nim, nie chciałam. Przytuliłam go mocno.

– Kochanie... To najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostałam – szepnęłam.

– Bo ty jesteś najlepsza – powiedział i uśmiechnął się, jak tylko on potrafi.

W tamtej chwili wszystko się zmieniło. Zniknęły balony, drogie suknie, sześć dań do wyboru i wyczyszczone podłogi. Został tylko on – mój chrześniak. Mój mały chłopiec, który przypomniał mi, że „być” naprawdę znaczy więcej niż „mieć”. I nie czułam się już obca.

Pieniądze nie są najważniejsze

Wracałam późnym wieczorem autobusem. W ręku ściskałam rysunek od Antka, jakby to był najcenniejszy dokument na świecie. Nie chciałam go schować do torebki – bałam się, że się zagnie, zniszczy, że zniknie magia tego dnia.

Za szybą ciemność. Krople deszczu spływały jak łzy. I wtedy się popłakałam. Łzy spadały na sukienkę, ale ja nawet ich nie wycierałam. Bo nie były to łzy rozpaczy. To były łzy ulgi, wzruszenia, jakiejś dziwnej formy szczęścia, którą do tej pory chyba myliłam z czymś zupełnie innym.

W domu było cicho i zimno. Usiadłam na kanapie i wpatrywałam się w rysunek, który postawiłam przed sobą. Przypomniałam sobie dzieciństwo – jak mama mówiła, że jak nie będę miała pieniędzy, nikt mnie nie będzie szanował. Jak tata wiecznie powtarzał, że bieda to wstyd. A tymczasem... mały chłopiec dał mi dziś coś, czego żaden dorosły nie byłby w stanie kupić ani sprzedać. Poczucie, że jestem potrzebna. Że moje istnienie ma sens.

Telefon zadzwonił. To była sąsiadka z parteru, pani Halina.

No i jak było na tej komunii, kochana?

– Dziwnie. Pięknie. Trochę boli. Ale... dobrze. Naprawdę dobrze – odpowiedziałam.

– To najważniejsze – mruknęła. – Bo czasem serce daje więcej niż portfel.

I pierwszy raz od dawna się uśmiechnęłam.

Liczą się relacje

Minęło kilka dni. Rysunek Antka powiesiłam nad łóżkiem, w starej ramce po zdjęciu z wakacji sprzed lat. Codziennie na niego patrzę. Codziennie przypomina mi, że nie jestem przezroczysta. Że moje istnienie – choć skromne, ciche i niepozorne – ma znaczenie. Dla niego jestem kimś.

Nie jestem w stanie zmienić całego życia. Nadal liczę każdą złotówkę, nadal nie wiem, czy starczy mi do końca miesiąca. Ale coś się we mnie zmieniło. Nie chcę już się porównywać. Nie chcę czuć się mniej warta, bo nie mam na drogie perfumy czy nowe buty. Zrozumiałam, że mam coś, czego nie da się kupić – relację. Uczucie. Więź. To, co się buduje latami, co powstaje z małych gestów, wspólnych chwil, rozmów szeptem i śmiechu przy herbacie.

Wczoraj odwiedziłam Antka. Asia była w pracy, więc siedzieliśmy sami, jedliśmy naleśniki. On gadał bez przerwy – o szkole, o kolegach, o planszówkach. A ja słuchałam z uśmiechem.

Na koniec zapytał:

– Ciociu, a przyjdziesz też na moje bierzmowanie? Albo wesele?

Zaśmiałam się przez łzy.

Jak mnie zaprosisz, to będę. Zawsze. Gdziekolwiek.

Gdy wracałam do domu, powiedziałam cicho do siebie, pierwszy raz od dawna z pewnością:

– Może nie jestem z tego świata. Ale w jego oczach – jestem kimś.

Michalina, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama