Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało. Może wtedy, kiedy Iza przestała kłaść się obok mnie do łóżka, tylko zasypiała na kanapie, niby „dla kręgosłupa”. A może wtedy, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy o czymś innym niż zakupy, rachunki i jej ciśnienie. Chociaż nie – to raczej wtedy, kiedy przestałem na nią czekać z obiadem. Bo wiedziałem, że i tak nie wróci na czas. A jeśli nawet wróci, to zje w milczeniu. Jakby przeżuwanie kolejnej porcji ryżu z warzywami było ważniejsze niż pytanie, jak mi minął dzień.

Wszystko zamarło

Zazwyczaj wracam około siedemnastej. W korytarzu czasem leży jeszcze reklamówka z zakupami, których nikt nie zdążył schować. W kuchni światło zgaszone, a w mikrofali czeka zimny talerz z obiadem i karteczka: Podgrzej sobie, jak wrócisz”. Podpisu nie ma, ale nie musi być. I tak wiem, że to od niej. Iza nie zostawia uśmiechów, tylko notatki.

Jadłem w milczeniu, przy stole, przy którym kiedyś śmialiśmy się do rozpuku. Dziś brakuje mi nawet kłótni – bo i one, jak się okazuje, były jakimś dowodem życia. Teraz nie ma ani śmiechu, ani krzyku. Tylko lodowaty spokój. Kiedyś, gdy wracałem z pracy, czułem w piersi przyjemne oczekiwanie. Teraz czuję tylko ucisk, jakby ktoś ciężarem dłoni przytrzymał mi mostek.

Życie w naszej sypialni zgasło już dawno. Ostatnio nawet nie próbuję udawać, że coś się jeszcze między nami tli. Bo przecież obojętność nie daje się oszukać. Jest jak beton – chłodny, twardy, nie do skruszenia.

Siedzieliśmy przy stole. Zupa już wystygła, ale żadne z nas się tym nie przejęło. Iza nabierała łyżką marchewkę i ziemniaki, z miną jakby właśnie rozwiązywała sudoku. Patrzyłem na nią, na jej spokojną twarz bez wyrazu, i czułem, że jeszcze chwila i coś w środku mnie pęknie.

– Długo dziś byłaś w pracy? – zapytałem, chociaż znałem odpowiedź.

– Normalnie – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku. – Spotkanie się przeciągnęło.

– Aha – rzuciłem i sięgnąłem po chleb. – Wczoraj też było spotkanie?

– Mhm.

Nie rozmawialiśmy

Cisza znowu usiadła z nami przy stole, jak nieproszony gość. Nagle poczułem, że jeśli nie powiem czegoś więcej, to już nigdy nie powiem nic.

– Zastanawiam się – powiedziałem, patrząc jej prosto w oczy – czy w ogóle zauważyłabyś, gdybym pewnego dnia po prostu nie wrócił do domu.

Zamarła na moment, łyżka zawisła w powietrzu. Potem włożyła ją do ust i przeżuła powoli, jakby nie usłyszała tego, co powiedziałem.

– Nie dramatyzuj – mruknęła. – Każdy ma gorszy dzień.

Oparłem się o krzesło i spojrzałem na sufit, jakby tam miałem znaleźć odpowiedź. W głowie miałem szum, który nie był ani złością, ani smutkiem. Raczej czymś pomiędzy, czymś co przypominało zobojętnienie, ale jednak bolało.

Kiedy to się właściwie skończyło? Może wtedy, gdy przestaliśmy się dotykać? A może gdy już nie opowiadaliśmy sobie snów rano? Dawniej leżeliśmy razem, wymienialiśmy się każdą myślą, jakbyśmy nie mogli znieść ciszy. Teraz ta cisza była wszędzie i chyba nam nawet nie przeszkadzała.

Zjadłem resztę zupy w milczeniu. Iza wstała pierwsza, nawet nie czekając aż skończę. Zostałem sam przy stole i przez dłuższą chwilę gapiłem się w pusty talerz. I myślałem, że to chyba właśnie jest definicja końca – kiedy nikt już nie walczy.

Brakowało mi czegoś

Zobaczyłem ją, gdy wychodziłem z klatki. Miała na sobie luźny sweter i rozczochrane włosy. Niosła dwie torby z zakupami, a jedna z nich zaczęła się rozrywać. Rzuciłem swoje śmieci na bok i podszedłem.

– Pomogę – powiedziałem.

– Dzięki, ledwo doszłam do windy – uśmiechnęła się.

Miała ciepły głos. Naturalny. W windzie zapadła cisza, ale nie ta niezręczna. Raczej spokojna.

– Jestem Anka – powiedziała, gdy drzwi się otwierały.

– Tomek.

– To może za pomoc zasługujesz na herbatę? – zapytała z lekkim przekąsem.

Zawahałem się, ale skinąłem głową. W jej mieszkaniu pachniało imbirem i czymś słodkim. Usiadłem przy kuchennym stole, a ona nalała herbaty do dwóch dużych kubków.

– No i co, Tomku z czwartego piętra? Ciężki dzień?

– Taki jak zwykle. Praca, dom, zupa z proszku.

Parsknęła śmiechem, a ja pierwszy raz od dawna też się roześmiałem. I nagle przypomniałem sobie, że kiedyś potrafiłem to robić. Bez wysiłku. Wróciłem do mieszkania z uśmiechem. Ale też z dziwnym ukłuciem w brzuchu. Jakby wyrzutem sumienia.

Nie mogłem się oprzeć

Zaczęło się od jednego spotkania. Potem było kolejne. Mówiłem jej o pracy, o tym, że kiedyś marzyłem, żeby uczyć historii w liceum. Śmiała się, że mam głos jak z radia. Słuchała uważnie. To było coś, czego mi brakowało.

Nie wiem, kiedy minęły trzy godziny. Spojrzałem na zegarek i zerwałem się z krzesła.

– Muszę lecieć. Jeszcze się obrazi.

– Kto? – zapytała z przekorą, chociaż znała odpowiedź.

Wróciłem do mieszkania po dwudziestej. W przedpokoju było ciemno. W kuchni czekała kolacja – schabowy, ziemniaki i mizeria.

– Gdzie byłeś? – zapytała, nie patrząc na mnie.

Pierwszy raz od miesięcy jej głos nie był chłodny, raczej niepewny.

– W pracy – odpowiedziałem i wszedłem do łazienki.

Następnego dnia Iza wstała wcześniej. Ubrała się inaczej. Staranniej. Włosy upięła, pomalowała usta.

– Zrobiłam twoje ulubione – powiedziała, gdy wróciłem.

Popatrzyłem na stół. Schabowy. Taki sam jak wczoraj.

– Dzięki – rzuciłem i ruszyłem do drzwi.

Byłem na skraju

Zeszłem dwa piętra niżej. Anka otworzyła drzwi w szlafroku i z kieliszkiem wina w dłoni.

– Myślałam, że nie przyjdziesz – powiedziała i zrobiła miejsce w progu.

W środku było ciepło. Nie tylko przez kaloryfery. Przez nią.

Usiedliśmy przy stole. Zapytała, jak się trzymam. Opowiedziałem jej o Izie. Nie wszystko, ale tyle, ile mogłem.

– Kiedyś bardzo ją kochałem – powiedziałem cicho. – Tylko to się gdzieś zgubiło.

– To się zdarza – odpowiedziała spokojnie. – Nie wszyscy potrafią kochać całe życie. Niektórzy po prostu zamierają.

Spojrzałem na nią uważnie. Na jej twarz, włosy, sposób, w jaki trzymała kieliszek. I pomyślałem, że ona żyje. Że śmieje się, wzrusza, złości. A ja?

– Ale ty jeszcze żyjesz – dodała po chwili, jakby czytała mi w myślach.

Wziąłem łyk wina. I poczułem, jak miękną mi ramiona. Pierwszy raz od miesięcy naprawdę się rozluźniłem.

Nie zdradzałem Izy. Ale wiedziałem, że coś się zmieniło. Że wybrałem. I nie był to wybór przypadkowy.

Zaniepokoiła się

Iza zatrzymała mnie w przedpokoju.

– Jest ktoś? – zapytała, prawie szeptem, jakby bała się, że jeśli powie to głośniej, wszystko się rozpadnie.

Nie zaprzeczyłem. Nie kłamałem.

– Nie ma nikogo – powiedziałem cicho. – Jest coś, czego nie ma z tobą.

Zrobiła krok w bok, jakby nagle straciła równowagę. Przez chwilę myślałem, że się odwróci i zamknie w łazience. Ale ona została. Spojrzała mi prosto w oczy.

– Jest już za późno?

Milczałem.

Płakała. Cicho, bez krzyków. Jej łzy spływały po policzkach, ale nie próbowała ich wycierać. Patrzyła na mnie z rezygnacją. Może też ze zrozumieniem.

Wtedy zrozumiałem coś ważnego. Że przez te wszystkie lata nie byłem idealnym mężem. Ale nigdy nie przestałem się starać. Tylko że ona przestała pierwsza. Nie wiedziałem, co będzie dalej. Ale byłem pewien jednego – nie chcę już żyć w ciszy.

Tomasz, 42 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama