Reklama

Nie chcę brzmieć jak potwór, bo naprawdę staram się być dobrą synową. Gotuję, sprzątam, pamiętam o imieninach i nigdy nie odmawiam pomocy. Ale są granice. I są ludzie, którzy te granice testują dzień w dzień. Mój teść to właśnie taki przypadek. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam go w dobrym humorze. Zawsze coś nie tak. A to kawa za gorąca, a to telewizor za głośny, a to pies sąsiada szczeka za długo. Nawet jak mu się coś podoba, to i tak znajdzie „ale”. Czuję się przy nim jak na wiecznej odprawie wojskowej – tylko zamiast stopnia, ocenia mi wszystko: od gotowania po wychowanie dzieci. Nawet mój sposób parkowania samochodu nie ujdzie jego „czujnemu” oku.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że teść uważa się za wzór rozsądku, tradycji i dobrego smaku. A ja? Czuję się po prostu wyczerpana. Bo rozmowa z nim to jak gaszenie pożaru benzyną – próbujesz załagodzić, a robi się tylko gorzej. Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam.

Uśmiechnęłam się przez zęby

– Wiesz, że ziemniaki nie powinny być tak długo w wodzie? – usłyszałam zza pleców, ledwo zdążyłam odłożyć łyżkę.

– Tato, to tylko pięć minut, musiałam odcedzić makaron dla dzieci... – odpowiedziałam spokojnie, choć już we mnie buzowało.

– A no właśnie. Makaron... Do rosołu? Za moich czasów to się kluski robiło. A teraz to tylko gotowce, paczki, saszetki...

Westchnęłam. I uśmiechnęłam się przez zęby, żeby nie wyszło, że mnie to rusza.

Rosołu też się czepiasz? Przecież sama gotowałam.

– Ale mięso było z marketu, prawda? Od razu to czuję. Swojska ma zupełnie inny zapach.

W tym momencie wszedł mój mąż, niosąc szklankę kompotu.

– Tato, Klara się napracowała – próbował załagodzić sytuację.

– Ja tylko mówię, jak jest! Po co się od razu obrażać? Ja mam język w gębie i nie będę udawał, że coś mi smakuje, jak nie smakuje.

– To może następnym razem sam ugotujesz? – wyrwało mi się, zanim zdążyłam się ugryźć w język.

Zapadła cisza. Nawet dzieci przestały bawić się przy stole. Teść spojrzał na mnie z wyrzutem.

– A no, jak tak zaczynacie, to ja może nie będę tu więcej przychodził.

– Tato... – westchnął mój mąż. – Nie rób scen.

Wzruszyłam ramionami i nalałam sobie zupy.

Zaskoczył mnie

Była środa, godzina 17:40. Właśnie skończyłam ogarniać kuchnię po całym dniu, dzieci bawiły się w salonie, a ja marzyłam o gorącej herbacie i dziesięciu minutach ciszy. Usłyszałam dzwonek do drzwi. Nie musiałam zgadywać, kto to.

– Ooo, tato, nie mówiłeś, że będziesz – powiedziałam z wymuszonym uśmiechem, otwierając drzwi.

– A co, trzeba mieć zaproszenie do syna? – mruknął, wchodząc bez czekania.

– Nie, tylko... trochę się nie spodziewałam.

– No, widzę – rozejrzał się po mieszkaniu z miną celnika. – Syf jak na dworcu. Te zabawki to muszą być wszędzie?

Zacisnęłam zęby.

Dzieci się bawią, tato. Zaraz zbiorę.

– Zaraz, zaraz. U was zawsze wszystko zaraz. A potem się depcze po jakimś plastiku i nogę można skręcić.

Może herbaty? – zaproponowałam, już zrezygnowana.

– Jak nie ma kawy, to może być. Tylko nie tej rozpuszczalnej trucizny. Masz mieloną?

– Mam... – westchnęłam. – Z ekspresu będzie.

To nie to samo. Kiedyś to człowiek miał młynek, sam mielił, zapach w domu się niósł...

W tym momencie wszedł mój mąż.

– Cześć tato! Co cię przywiało?

A co, nie można przyjść? – odpowiedział, jakby to pytanie było atakiem.

– Można, można – rzuciłam cicho pod nosem.

– Co mówiłaś? – spojrzał na mnie podejrzliwie.

– Że kawa już się robi – skłamałam.

A miałam taką nadzieję na spokojny wieczór...

Miałam go dość

W piątek po południu dzieciaki rysowały przy stole, a ja zabrałam się za ciasto – miałam plan upiec drożdżowe z kruszonką. Ulubione ciasto mojego męża. Odprężające zajęcie. Przynajmniej tak myślałam… dopóki w drzwiach kuchni nie stanął on.

– Co tu pieczesz? – zapytał teść z miną inspektora sanepidu.

– Ciasto drożdżowe – odpowiedziałam bez entuzjazmu, zagniatając ciasto.

– Oho, drożdżowe… I co, z paczki? – nachylił się nad miską.

– Z mąki, mleka, drożdży... Jak zawsze. – Pokazałam mu paczuszkę świeżych drożdży.

– Eee, te sklepowe drożdże to nie to samo, co kiedyś. Kiedyś się brało od piekarza, świeże, pachnące. A teraz to wszystko jakieś podejrzane.

– Tato, to są świeże drożdże – powiedziałam, ale już czułam, że tracę resztki cierpliwości.

– A mąka jaka? Tortowa? A no właśnie. To nie na drożdżowe.

– Robię wszystko zgodnie z przepisem. I zawsze wychodzi – mruknęłam.

– Rób, jak chcesz. Tylko potem nie mów, że nie ostrzegałem.

Dzieci spojrzały na mnie spod stołu, wyczuwając atmosferę. Teść usiadł przy stole, rozparł się i westchnął głośno.

– Dziś znowu sąsiad grilluje. I znowu śmierdzi dymem. Jak można tak ludzi truć?

To chyba nie nasz problem, prawda? – odezwał się mój mąż, który właśnie wszedł do kuchni.

– A właśnie, że nasz. Bo potem to wpada przez okno.

Zacisnęłam dłonie na drewnianej łyżce. Gdyby słowa miały zapach, ten dom pachniałby... zrzędzeniem.

Próbowałam zachować spokój

W sobotę po południu szykowałam się z dziećmi do wyjścia na plac zabaw. Plecak z wodą, chusteczki, czapki, krem z filtrem. Byłam na dobrej drodze, żeby wyrwać się z domu na kilka spokojnych godzin, ale wtedy zadzwonił telefon.

– Jesteście w domu? Bo właśnie przechodziłem i wpadnę na chwilę – usłyszałam głos teścia. I już wiedziałam, że ten plan się posypał.

– Tato, ale my się właśnie zbieramy z dziećmi na plac zabaw...

– To tylko na moment. Przecież nie będę przeszkadzał.

Oczywiście, że będzie. Kilka minut później siedział już w naszym salonie z herbatą, komentując wszystko, co zobaczył.

– Aha, czyli dzieci bez szalików? No nie wiem, nie wiem. Zawieje, przewieje i potem będzie katar.

– Tato, jest 19 stopni na plusie... – powiedziałam z wymuszonym spokojem.

– A i tak mogą się przeziębić. Jak ja byłem mały, to matka zawsze mi dawała podwójny szalik. I co? Żyję do dziś!

– Tato, mogę cię prosić, żebyś... po prostu nam zaufał? – wtrącił się mój mąż.

– A co, nie wolno mi się odezwać? Że się troszczę, to źle? Lepiej, żeby ktoś się nie interesował?

Dzieci patrzyły na nas zdezorientowane.

– Tato, naprawdę doceniamy troskę. Tylko trochę mniej instrukcji by się przydało – dodałam łagodnie.

– No dobra, dobra. Już nic nie mówię. Idźcie. Tylko nie wracajcie z gilami do kolan.

I właśnie tak wyglądała każda nasza sobota.

Nie chciałam się tłumaczyć

– A ta torba przy drzwiach to co? – zapytał teść, ledwo przekroczył próg. Jak zwykle nie powiedział „cześć”, tylko od razu w trybie kontrola jakości.

Torba do przedszkola, dla Julki. Zostawiłam ją, bo jutro rano trzeba będzie tylko chwycić i wyjść – odpowiedziałam, wyjmując kubki ze zmywarki.

– A jakby był pożar, to się ktoś potknie i gotowe. No, ale co ja się będę odzywał...

– I tak się odzywasz, tato – rzuciłam już zupełnie szczerze, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

– A bo mnie to boli, że wy nie macie żadnego porządku. Wszędzie coś leży, wszędzie coś stoi. Jakby burza przeszła.

W tym momencie wpadła Julka, cała zapłakana.

Nie ma mojej maskotki! Tej żółtej ryby! – krzyknęła, zanosząc się płaczem.

–Zaraz znajdziemy... Może jest w tej torbie? – powiedziałam, sięgając po bagaż spod drzwi.

Nie było. Ani w torbie, ani pod kanapą, ani w pokoju.

– Bo trzeba było mieć porządek – mruknął teść, kiwając głową. – U mnie, jak coś miało miejsce, to się tego trzymało. Nie było „wrzucania gdzie popadnie”.

– Tato, to nie jest odpowiedni moment... – warknął mój mąż.

– A jaki ma być moment na mówienie prawdy?

– Może taki, kiedy dziecko nie ryczy? – nie wytrzymałam.

Zapadła cisza. Julka pociągała nosem. Po chwili znalazłam rybkę – była w pralni, przy suszarce.

– Mamo! – przytuliła się do mnie. – Znalazłaś!

– No, to dobrze – mruknął teść. – Ale mówię: porządek musi być.

Oparłam się o framugę i spojrzałam w sufit. Czy ja naprawdę muszę się tłumaczyć z każdej torby w domu?

Stanął po mojej stronie

W niedzielę nie zaprosiliśmy taty na obiad. Nie zadzwoniliśmy też, by zaprosić na kawę. Po prostu chcieliśmy spokoju. Takiego zwykłego, bez ocen, bez zrzędzenia, bez uwag o rybach, torbach i zupach. Było cicho, spokojnie. Nikt nie wzdychał, nie kręcił głową, nie komentował, że dzieci za głośno śmieją się do słońca.

– Wiesz, że jakbyś kiedyś powiedziała „dość”, to ja bym się nie zdziwił?– odezwał się mój mąż po chwili ciszy.

Myślałam, że już to zrobiłam jakieś sto razy – uśmiechnęłam się smutno.

– Naprawdę nie chcesz, żeby tu przychodził?

– A jeśli tak, to co byś zrobił?

– Powiedziałbym mu, że ma dać ci odetchnąć. Że cię rani. I że jak ma tylko krytykować, to niech lepiej nie przychodzi wcale.

Spojrzałam na niego z zaskoczeniem. Przez chwilę miałam wrażenie, że pierwszy raz naprawdę mnie zauważył.

– Dzięki – powiedziałam tylko.

– Wiesz... on taki był zawsze – dodał. – Nie zna innego sposobu bycia.

– Tylko że ja nie muszę się do niego dostosowywać.

– Nie. Już nie.

I wtedy poczułam, że coś się zmieniło. We mnie. I to wystarczy, żeby zacząć oddychać.

Klara, 27 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama