Reklama

Dzieci są ważne. Należy wspierać ich pasje i rozwój. To truizmy, z którymi mamy do czynienia przez całe życie, gdy wychowujemy nasze pociechy. Chcemy zapewnić im wszystko, co najlepsze, pomóc spełniać marzenia. Jednakże po tym, co przytrafiło się mojej rodzinie, mam wątpliwości, czy to zawsze, aby dobry pomysł. Z drugiej strony – nie można zbudować złotej klatki i trzymać w niej dziecka. A może jednak powinniśmy…?

Urodziłam Olka osiemnastego lutego – dwadzieścia trzy lat temu. Przyszedł na świat jak w zegarku. Dokładnie w dniu, który przewidziany był podczas badania USG. To było moje, czy też powinnam powiedzieć: nasze, drugie dziecko. Pięć lat wcześniej na świat przyszła Martynka. Zawsze z Robertem chcieliśmy mieć dwójkę dzieci i to było spełnienie naszych marzeń.

Oluś od początku był tak zwanym „żywym srebrem”. Od maleńkości nie usiedział w spokoju. Ciągle był ciekawy świata i chętny do zabawy. Był wesołym i pogodnym dzieckiem, które nie zrażało się, nawet gdy w szkole trafiały się dzieci, które mu dokuczały. Potrafił jakoś żartem rozluźnić atmosferę. Dzięki temu był lubianym dzieckiem i przez rówieśników, i przez nauczycieli. Zawsze otaczał go wianuszek przyjaciół.

Niestety nie miał smykałki do nauki. W szkole szło mu jak po grudzie. Widać było, że się stara, ale jakoś przedmioty szkolne nie szły w parze z jego naturą. Niewiele też dawały korepetycje, a które nie szczędziliśmy pieniędzy.

Odziedziczył zamiłowanie do sportu

Przejawiał jednak ogromne zainteresowanie sportami i w tym był naprawdę dobry. Miał to po ojcu. Załapał się do szkolnej drużyny koszykarskiej, jeździł dużo na rowerze, lubił chodzić na siłownię. Generalnie najszczęśliwszy był, gdy prawie czołgał się ze zmęczenia po różnych ćwiczeniach. Kochał też pływać. Brał udział w różnych sportowych rywalizacjach i zawsze stawał na podium. Miał nawet całkiem pokaźną kolekcję medali.

Oboje naszych dzieci zapisaliśmy też na kurs nauki pływania. Uważam, że to jedna z podstawowych umiejętności, bo nie uniknie się przebywania nad wodą, a wypadki przy akwenach wodnych są przecież jednymi z najczęstszych. Martyna chodziła, bo musiała. Woda zdecydowanie nie była jej żywiołem. Olek natomiast zakochał się w wodzie bez pamięci. Dlatego też zaczęły się kolejne pomysły na sporty wodne, a my nie hamowaliśmy tej pasji.

I tak płynęły kolejne lata. Gdy skończył dwadzieścia lat, postanowił zrobić kurs ratownika wodnego. Byliśmy dumni z osiągnięć naszego syna.

– Mamo, naprawdę kocham pływać. Taki kurs da mi też możliwość dorobienia paru złotych na wakacjach – no i tak nas przekonał.

Tam los podsunął mu Agatę – jego przyszłą dziewczynę. Oboje skończyli taki kurs i dwukrotnie pojechali nad morze, gdzie dorabiali jako ratownicy. Wrócili bardzo zadowoleni z kolekcją wspomnień i zdjęć.

Inaczej się zachowywali

Po powrocie z tego drugiego wyjazdu wkroczyli do nas do domu dziwnie uśmiechnięci i podekscytowani. Popatrzyliśmy na nich z Robertem zaciekawieni, ale czekaliśmy na ich reakcję. Przedłużająca się cisza, która przerywana była tylko krótkimi relacjami z wyjazdu, sprawiła, że ja nie wytrzymałam i zapytałam:

Co to za dziwne uśmieszki? Zachowujecie się jakoś podejrzanie, jak odurzeni – powiedziałam i puściłam oczko do dzieciaków. Tak, byli dorośli, ale dla mnie to zawsze dzieci.

– Bo w pewnym sensie tak jest, mamo – powiedział ze śmiechem Olek. – Wczoraj wieczorem poprosiłem Agatę o rękę i się zgodziła! Od tego czasu nie możemy przestać się uśmiechać.

W moim sercu, ale myślę, że u większości rodziców byłoby podobnie, pojawiła się radość, ale i lęk. Dziwny i bezsensowny, ale przeszył mnie dreszcz i uczucie straty. Tak, wiem… nie tracę, a zyskuję córkę, ale jednak…

Dla jasności: oboje z mężem lubiliśmy tę jego dziewczynę. Ruda, długowłosa, szczupła, mądra i subtelna – tak bym ją chyba opisała. Zdecydowanie pasowali do siebie charakterami, a łączyła ich także wspólna pasja.

– Super, oboje z mamą cieszymy się waszym szczęściem, ale czy aby nie za wcześnie na takie decyzje? Jesteście bardzo młodzi – odezwał się Robert i wyraził część moich obaw. Zawsze rozumieliśmy się bez słów.

– Tato… przecież w moim wieku mama była już w ciąży z Martyną – powiedział z uśmiechem.

To były inne czasy.

– Jasne. Zawsze są inne czasy – odpowiedział, a Agata pokiwała głową. Cóż… mieli rację.

Zaczęło się planowanie ślubu i wesela

Na początek uzgodniliśmy wspólną kolację z rodzicami Agaty. Wszyscy mieliśmy się wszak stać jedną, wielką rodziną, to i plany powinny być wspólne – przynajmniej te ogólne. To przede wszystkim uroczystość dla młodych i ich święto.

Tydzień później spotkaliśmy się więc u rodziców narzeczonej naszego syna. Było miło i przyjemnie.

– Natomiast co do terminu, to chcielibyśmy wrzesień w przyszłym roku, bo w wakacje planujemy zrobić jeszcze kurs żeglarski na Mazurach. Chcemy połączyć nasze ostatnie, przedślubne wakacje z czymś pożytecznym – opowiadała Agata z podekscytowaniem.

– Ale po co wam taki kurs? – zapytała mama Agaty. Widocznie nie tylko my mieliśmy obawy, gdy usłyszeliśmy o planach naszych dzieci.

– Kochamy wodę, lubimy pracować jako ratownicy wodni i tak pomyśleliśmy, że można by jeszcze zrobić coś, co pozwoli nam trochę więcej podróżować, a przy okazji może właśnie w okresie wakacji coś dorabiać – odpowiedziała dziewczyna, a mój syn ochoczo kiwał głową. Jak zwykle byli zgodni.

Jak powiedzieli, tak zrobili

W zeszłym roku w lipcu pojechali na Mazury. Dzwonili do nas na komunikator i mogliśmy na kamerze oglądać piękne krajobrazy, których nie można było uświadczyć w Łodzi. Dzwonili codziennie albo co drugi dzień.

Aż któregoś dnia zadzwoniła sama zapłakana Agata.

Nie ma go! – wykrzyczała rozpaczliwie do słuchawki, gdy odebrałam. Moje serce zamarło.

– Agata, uspokój się i powiedz, co się stało. Nic nie rozumiem.

– Pływaliśmy łodzią, Olek stał przy burcie i nagle się zachwiał i wypadł do jeziora. Już godzinę szukają go nurkowie.

– Jak to wypadł? Jak to szukają? – mój mózg odmawiał przyjęcia do świadomości tej podanej wprost, a jednocześnie zawoalowanej informacji.

Nie wypłynął! – szlochała.

– Jak to nie wypłynął? Przecież jest ratownikiem wodnym, umie pływać!

– Wiem!

Nie wiem i nigdy nie zrozumiem, jak to w ogóle możliwe, że zwłoki syna znaleziono dopiero kilka dni później. To nie rzeka ani morze, a jednak nie było łatwo. Zgodnie z tym, co powiedziała nam policja, musiał uderzyć się w głowę podczas upadku, stracił przytomność i utonął. Co za bezsensowna śmierć takiego młodego człowieka!

Serce mi pękło, a w piersi zabrakło tchu

Niedługo minie rok od tego zdarzenia, a ja nie cierpię ani trochę mniej. Nie wiem, czy ten ból kiedykolwiek zelżeje. Podobno czas leczy rany. To taki okolicznościowy frazes, który słyszymy przy różnych okazjach. Wątpię jednak, by miał zastosowanie do śmierci dziecka. Co więcej – czuję lęk przed nadciągającymi wakacjami.

Po co wam to opowiadam? Sama nie wiem. Chyba musiałam to z siebie wyrzucić przed kimś, kto mnie nie zna. Piszę to wszystko i płaczę. Od kilku miesięcy leczę się na depresję, bo nie potrafię sobie poradzić z bólem. Jest wszechobecny.

A wiecie, jakie zdanie, które usłyszałam, było jednym z tych, które zraniły mnie najbardziej? „Nie smuć się, masz przecież jeszcze jedno dziecko”. I co z tego? Tamto było mniej ważne? Czy dzieci są na wymianę? Jak można powiedzieć coś takiego matce w żałobie?

Nie wiem, czy można ustrzec się przed taką tragedią, jak nasza. Racjonalnie rzecz ujmując: nie. Wszak był to nieszczęśliwy wypadek. Mój syn był ratownikiem, kochał wodę i świetnie pływał. Wystarczyła jednak chwila nieuwagi, a wszystko skończyło się tragicznie i żadne kursy nic mu nie pomogły. Żałuję, że nie przeciwstawiłam się temu wyjazdowi. Z drugiej strony – czy miałabym siłę przebicia? Wątpię…

Trochę też mam nadzieję, że listem tym uczczę śmierć syna. Był cudownym dzieckiem. Zawsze będę go kochała i nigdy nie przestanie mi go brakować. Dzięki temu, jaki był, wniósł też wiele światła w życie innych osób. Mam nadzieję, że jeszcze długo będzie żywy we wspomnieniach swoich znajomych.

Wiem, że piszę trochę chaotycznie, że gubię myśli… Mam jednak nadzieję, że mi wybaczycie. Tak trudno jest znieść śmierć dziecka, że zebranie myśli czasem po prostu jest niemożliwe.

Izabela, 51 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama