Reklama

Dom na obrzeżach miasta był naszym wielkim marzeniem od wielu lat – w końcu udało się je spełnić. Wizja posiadania własnego ogrodu była niezwykle kusząca. Wyobrażaliśmy sobie spokojne letnie wieczory pod chmurką w otoczeniu zieleni. Tymczasem rzeczywistość okazała się zupełnie inna – na początku była daleka od ideału.

Kupiliśmy piękny dom. Na szczęście nie wymagał poważnego remontu. Wystarczyło kilka drobnych prac, które wykonaliśmy w swoim zakresie. Cieszyłam się bardzo, ponieważ wreszcie mogliśmy powiększyć rodzinę – na wynajmowanym ciężko w ogóle myśleć o dzieciach.

Niezaprzeczalną gwiazdą naszego gniazdka był ogród. Odkąd pamiętam, zawsze chciałam mieć dom z dużym ogrodem. Nie mogłam uwierzyć, że pragnienie stało się jak najbardziej realne. Jednakże moje wyobrażenia rozjechały się ze stanem faktycznym, ponieważ mąż urządził sobie w ogrodzie swoje królestwo – a ja nie miałam do niego prawa wstępu, o ile nie przyniosłam jedzenia czy nie podawałam piwa. Jak to się stało?

Mąż czuł się w ogrodzie niczym król

Ogród bardzo szybko stał się ulubionym miejscem Mariusza. Przychodził z pracy, otwierał piwo i rozsiadał się na leżaku. Czekał, aż przyniosę mu obiad i tak spędzał czas do wieczora. Prędko doszły do tego piątkowe i sobotnie nasiadówki z kumplami, które z czasem przerodziły się w większe imprezy. Mąż ochoczo zapraszał sąsiadów na grilla i brylował w towarzystwie, opowiadając w kółko te same dowcipy. Znałam je na pamięć i przyznaję, że od ich słuchania uszy mi już więdły. Początkowo nic nie mówiłam, bo uznałam, że skoro mąż ciężko pracuje, to należy mu się odrobina relaksu. Niemniej tak naprawdę oszukiwałam samą siebie. Wkurzało mnie to, że mąż traktował ogród i to, co się w nim działo jako odskocznię od domowych obowiązków – a tych było całkiem sporo. Ja również pracowałam zawodowo i byłam zmęczona, ale Mariusza to nie interesowało.

Ty lubisz gotować, a ja jestem świetny w zabawianiu gości – twierdził niby żartobliwie. – To chyba sprawiedliwy podział.

Może i dla niego, bo na pewno nie dla mnie. Uwijałam się przy garach i sprzątałam cały bajzel pozostawiany przez znajomych małżonka. Miałam wrażenie, że to niekończąca się historia. Ledwo zdążyłam ogarnąć stertę brudnych naczyń, jak w zlewie lądowały kolejne. I tak w koło Macieju.

Po cichu liczyłam na to, że Mariusz się opamięta i że mu się to znudzi – ale gdzie tam, wcale się na to nie zanosiło. Ja zasuwałam z mopem, a on się świetnie bawił – bo przecież ma prawo się zresetować po ciężkim tygodniu. Tylko gdzie w tym wszystkim byłam ja? Raz usłyszałam, jak koledzy chwalili go, że ma taką wspaniałą żonę, która się nie czepia. Cała się w środku zagotowałam.

Moja irytacja przybierała na sile, ale w dalszym ciągu milczałam i cierpliwie znosiłam ten cyrk. Na dłuższą metę jednak nie dało się tak funkcjonować. Nadszedł dzień, kiedy coś we mnie się przełamało. Zrozumiałam, że nie mogę dłużej czekać, aż Mariusz zmieni cokolwiek w swoim postępowaniu. Jemu było wygodnie, bo o nic nie musiał się martwić. Miał darmową służącą, więc problemu nie widział.

Zmiana nie przypadła mu do gustu

Na myśl o weekendzie robiło mi się słabo, bo wiedziałam, co to oznacza. Kolejny piątek, kolejna impreza w ogrodzie, ale tym razem sobotni poranek wyglądał inaczej niż dotychczas. Kuchnia przypominała pobojowisko. Mąż smacznie spał, a mnie w udziale przypadło sprzątanie. Już miałam zabrać się za porządki, ale powiedziałam: „dość”. Zaparzyłam herbatę, wzięłam pod pachę książkę, której nie mogłam skończyć od kilku tygodni, i zalegam na leżaku w ogrodzie. Mariusz przeżył szok, kiedy wstał. Spodziewał się, że będzie jak zwykle, czyli czyściutko.

– Co jest, nie sprzątałaś? – zapytał lekko zachrypniętym głosem.

– Od dzisiaj zamieniamy się rolami. Ja sobie odpoczywam, a ty zajmujesz się resztą. Od teraz ogród należy do mnie – te słowa, jak się później okazało, zapoczątkowały zmiany w dobrym kierunku.

Powiedziałam to takim tonem, że nie odważył się zaprotestować. Poza tym miał kaca. Oczywiście nic nie zrobił i poszedł dalej spać, ale w tym czasie bałagan magicznie nie zniknął. Pod wieczór, klnąc pod nosem, zabrał się za sprzątanie. Wydawało mu się, że żartuję, ale kiedy przez kolejne trzy dni nie dostał pod nos obiadu, zaczął się wściekać.

– Myślisz, że tylko ty pracujesz? Ja też potrzebuję chwili wytchnienia i czegoś do jedzenia – narzekał, usiłując wpędzić mnie w poczucie winy.

– No widzisz – uśmiechnęłam się – to jest nas dwoje.

Miałam świadomość tego, że teraz nie mogę się poddać. Nie mogę ustąpić, bo w przeciwnym razie wszystko wróci do „normy”. Upłynęły prawie dwa tygodnie, zanim Mariusz pojął, o co w tym chodzi i że jego zachowanie było bardzo egoistyczne. I tak oszczędzałam mu sporo roboty, ponieważ nie urządzałam żadnych imprez. Chciałam mieć święty spokój w weekend, ciszę i przestrzeń do podładowania baterii.

Wreszcie coś zrozumiał

– Przepraszam – najpierw zobaczyłam bukiet róż, a potem jego twarz.

Wzruszył mnie tym gestem, przyjęłam przeprosiny. Długo rozmawialiśmy. Wyraźnie mu powiedziałam, że nie ma mojej zgody na traktowanie mnie w kategoriach sprzątaczki, praczki czy kucharki. To, że akurat lubię i potrafię gotować, nie jest równoznaczne z przerzucaniem na mnie całej odpowiedzialności za dom. Ja także pracuję zawodowo i oczekuję partnerstwa.

– Masz rację – przytaknął. – To nie było w porządku.

Dziś funkcjonujemy już na innych zasadach. Zapraszamy gości, ale nie w każdy weekend, bo wolimy spędzać czas tylko we dwoje. Jeśli jednak planujemy spotkanie towarzyskie, to organizujemy je razem i razem sprzątamy.

Do Mariusza dotarło, że nic się samo nie robi, i że nie tylko on ma prawo być zmęczony czy w nie najlepszym nastroju. Czasami po prostu zamawiamy jedzenie albo umawiamy się, że po pracy zjemy coś na mieście. Ja nauczyłam się tego, że nie można wyręczać we wszystkim drugiej osoby, bo to nigdy nie kończy się dobrze. My, kobiety, mamy do siebie to, że chcemy naszym facetom nieba przychylić, ale finał jest zazwyczaj taki sam – wpędzamy się w maliny i jesteśmy przez to sfrustrowane.

Magdalena, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama