Reklama

Wiele razy wyobrażałam sobie, jak będzie wyglądać nasza rodzina. Widziałam nas na spacerach, jak uczymy dziecko jazdy na rowerze, jak wspólnie układamy klocki na podłodze. I choć nie oczekiwałam, że wszystko będzie jak z obrazka, nie przypuszczałam, że zostanę sama, mając obok siebie człowieka, który w ogóle nie rozumie, czym jest ojcostwo. Patrząc dziś na niego, widzę chłopca, który nigdy nie dorósł. Nie do związku, nie do odpowiedzialności, nie do życia.

Niewinne złego początki

Poznaliśmy się na imprezie u znajomych. Stał z piwem w ręku i opowiadał żarty, które bawiły wszystkich, a mnie jakoś najbardziej. Miał w sobie coś z dziecka – lekkość, beztroskę, której mi wtedy brakowało. Byłam zmęczona dorosłością, więc jego śmiech działał na mnie jak środek przeciwbólowy. Wydawało mi się, że może właśnie tego potrzebuję – kogoś, kto weźmie mnie za rękę i powie, że nie wszystko musi być takie poważne.

Zaczęliśmy się spotykać. W kinie zawsze wybierał kreskówki, a na wakacje zabierał mnie pod namiot, twierdząc, że tylko tak można poczuć prawdziwą wolność. Kiedyś pomyślałam, że przy nim jestem znowu dziewczynką. To miało swój urok. Tyle że z czasem zrozumiałam, że on sam z tej chłopięcej roli nigdy nie wyszedł.

– A gdybyśmy mieli dziecko? – zapytałam kiedyś, gdy leżeliśmy na trawie w środku nocy.

– Serio? Teraz? – roześmiał się. – Daj spokój, przecież dopiero co nauczyłem się składać pranie.

Wzięłam to za żart. Dziś wiem, że on mówił wtedy zupełnie serio. Zaszłam w ciążę niespodziewanie. Ucieszyłam się. W przeciwieństwie do niego.

– O kurde… No to ładnie – powiedział, wpatrując się w test. – A jesteś pewna, że to moje?

To był pierwszy raz, kiedy poczułam, że jestem w tym sama. Ale nie ostatni.

Dziecko było pretekstem

Na początku próbował się starać. Chodził ze mną do lekarza, raz nawet przyniósł mi zupę do łóżka, jak rano miałam mdłości. Ale to były pojedyncze gesty, coś w rodzaju „odhaczone – zaliczone”. W głębi serca czułam, że to nie wypływało z troski, tylko z poczucia, że tak wypada. A on nie lubił robić rzeczy, które wypadało. Z każdym miesiącem ciąży jego zainteresowanie malało. Gdy rozmawiałam o wyprawce, przewracał oczami.

– Przecież to tylko dziecko, nie kosmita. Po co ci pięćdziesiąt body?

– Bo dzieci się brudzą, sikają, ulewa im się – tłumaczyłam spokojnie.

– Ja tam w jednym t-shircie potrafię tydzień przechodzić.

I wtedy do mnie dotarło, że ten człowiek nie ma pojęcia, na co się porywamy. Nie czytał żadnych poradników, nie chciał rozmawiać o porodzie. Jego ulubionym tematem stało się: „a może byśmy jeszcze gdzieś wyjechali, zanim się zacznie hardcore”.

– Wiesz, jeszcze możemy to rozmyślić – powiedział pewnego dnia beznamiętnie. – Nie jest za późno, prawda?

Poczułam, jakby ktoś mnie uderzył w brzuch.

– Za późno na cokolwiek. To moje dziecko, z tobą albo bez ciebie.

– No dobra, przecież tylko mówię – burknął i wyszedł z mieszkania.

Od tego dnia przestałam mówić do niego „my”. Zostaliśmy ja i dziecko. I on – jako cień, który przewijał się w tle.

Tata z przypadku, nie z wyboru

Poród trwał osiemnaście godzin. On był obecny tylko przez dwie – przyszedł, bo jego matka kazała. Siedział z telefonem, ziewając i przewijając TikToka. Kiedy położna zapytała, czy chce przeciąć pępowinę, skrzywił się.

– Ja? Nie, dzięki. To obrzydliwe.

Na zdjęciach z tamtego dnia jestem sama. Zawinięta w koc, spocona, z noworodkiem przy piersi i pustym krzesłem obok łóżka.

– Jest piękna – powiedział mi lekarz. – A tatuś gdzie?

– Tatuś... musiał wyjść – skłamałam.

Wrócił dopiero wieczorem. Z paczką chipsów i coli.

– No i co? Jak tam? Już po wszystkim?

Nie patrzył na córkę. Zjadł połowę paczki, posiedział dziesięć minut i wyszedł, mówiąc, że „wpadnie jutro, może”.

A potem było tylko gorzej. Nie przewinął jej ani razu. Nie wstawał w nocy, nie podawał butelki, nie nosił, gdy płakała. Twierdził, że się boi ją dotknąć. Albo że jest zmęczony po pracy. A najczęściej: że ma spotkanie ze znajomymi, które „już dawno było umówione”.

– A ja? – zapytałam kiedyś. – Kiedy ja mam się spotkać ze znajomymi?

Ty jesteś matką, to co innego – odpowiedział bez mrugnięcia okiem.

I wtedy uświadomiłam sobie, że dla niego ojcostwo to nie była decyzja. To był przypadek. Wypadek przy pracy. Obowiązek, którego nigdy nie chciał, nie rozumiał i nie planował.

Miłość stała się ciężarem

Nie wiem, kiedy dokładnie przestałam go kochać. To nie był jeden moment, żadna wielka kłótnia czy zdrada. To się działo po cichu, z dnia na dzień, między jednym karmieniem a kolejnym zignorowanym płaczem. Patrzyłam, jak z dziecka robi się człowiek, a z niego… właściwie nic się nie robiło. Był, ale nieobecny. Jak mebel, który od lat stoi w kącie, bo szkoda go wyrzucić, ale nikt już nie pamięta, po co tam właściwie jest.

– Może byś ją chociaż raz zabrał na spacer? – poprosiłam, gdy miała sześć miesięcy.

– A po co? Przecież i tak nic nie pamięta – wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od konsoli.

– A ja? Ja już też nie pamiętam, kiedy spałam dłużej niż dwie godziny.

– No ale to przecież dziecko, to normalne.

– Tak samo jak normalne jest to, że masz z nią jakiś kontakt. Choćby spojrzał, przytulił. Jakkolwiek.

Spojrzał na mnie jak na histeryczkę. Zrobiłam się w jego oczach złą matką, bo śmiałam oczekiwać czegoś więcej niż samego faktu, że płaci rachunki. Miłość do niego zamieniła się w irytację, potem w smutek, a potem… w zobojętnienie. Czułam się bardziej samotna niż przed związkiem. Przynajmniej wtedy nikt nie udawał, że jest obok. Zaczęłam myśleć, że to nie dziecko nas oddaliło. Tylko dziecko w nim, które nigdy nie chciało dorosnąć.

Samotna matka z mężem w tle

Kiedy nasza córka skończyła rok, przestałam się łudzić. Miałam w domu nie męża, a współlokatora. Kogoś, kto zjadał obiad, zostawiał brudne skarpetki pod łóżkiem i czasem pytał, czy mamy jeszcze piwo w lodówce. Z córką nie nawiązał żadnej więzi. Nawet jej imienia nie wypowiadał z czułością – raczej jak nazwę jakiejś aplikacji, która go nie interesuje, ale musi ją mieć.

– Znowu trzeba zmienić pieluchę – mówił, jakby to była kara za grzechy, które ktoś inny popełnił.

Nie miałam siły walczyć. Przestałam go prosić, przestałam tłumaczyć. Wszystko robiłam sama – od zakupów po szczepienia. On wychodził z domu rano, wracał wieczorem, a potem zamykał się w swoim świecie. Gra, telefon, serial. My z córką istniałyśmy gdzieś obok.

– Wiesz, może nie jestem najlepszym ojcem, ale nie jestem też złym – rzucił któregoś dnia, jakby chciał mnie przekonać, że jego nijakość to forma cnoty.

Nie odpowiedziałam. Nie miałam już energii. Przez kolejne miesiące żyliśmy w milczeniu. Bez kłótni, bez dotyku, bez bliskości. Tylko dziecko było dla mnie czymś prawdziwym. Jej śmiech, pierwsze słowa, jej rączki oplatające moją szyję – to była moja rodzina. A on? On po prostu tam był. Ciało w kanapie, oddech za drzwiami łazienki. Nie ojciec. Nawet nie partner. Czułam, że to koniec. I że nie będzie żadnej wojny. Po prostu wyprowadzę się w ciszy. Z dzieckiem. Bez tłumaczeń.

Decyzja, nie przypadek

Zamknęłam drzwi za sobą o szóstej rano. Córka spała wtulona w moją szyję, nieświadoma, że zaczyna się dla nas nowe życie. W torbie miałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy – ubranka, dokumenty, smoczek, książeczkę zdrowia. Nie zostawiłam mu żadnych wyjaśnień. Bo on i tak nie pytał. Gdybym zapytała go, co córka je na śniadanie, kiedy ząbkowała, jakie ma ulubione bajki – nie wiedziałby. A skoro nie znał jej jako człowieka, jak miałby zrozumieć, że nie chcę, by nosiła jego nazwisko?

W urzędzie, gdy pani podała mi formularz i wskazała rubrykę „ojciec”, zawahałam się tylko przez chwilę. Serce ścisnęło mnie mocniej, ale ręka nie zadrżała.

Autor nieznany – powiedziałam cicho.

Spojrzała na mnie pytająco, a potem po prostu skinęła głową i wpisała. To było jak symboliczne przecięcie pępowiny. Ale nie tej między nim a dzieckiem – bo takiej nigdy nie było. Tylko tej między mną a złudzeniami. Nie wiem, czy kiedyś go spotkam. Może minie mnie na ulicy i nie poznamy się. A może kiedyś zapyta, czy może zobaczyć córkę. Ale wtedy ja zadam pytanie: czy potrafisz być ojcem, a nie tylko nim zostać? Bo tamtego dnia, wpisując „autor nieznany”, wiedziałam jedno. To była moja decyzja. Świadoma. I słuszna.

Julia, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama