„Miałam dość wiecznie leniwego faceta i dałam mu ultimatum na miesiąc. Już po 2 tygodniach śmieci wyniosły się same”
„Przez pierwsze miesiące związku wierzyłam, że to tylko faza. Że on się ogarnie, dorośnie, złapie rytm. Próbowałam mu pomagać, tłumaczyć. Ale z czasem coraz częściej miałam wrażenie, że w tym związku to ja jestem matką i wszystkim innym”.

- Redakcja
Mateusz znowu przypalił jajecznicę. Stałam w kuchni z kubkiem herbaty w ręku, patrząc, jak z patelni unosi się dym. W powietrzu pojawił się zapach spalenizny, jak zawsze, gdy to on „robi śniadanie”. Nie ruszyłam się, nic nie ratowałam. Już dawno przestałam się łudzić, że będzie inaczej.
– Przecież tylko na chwilę się odwróciłem – tłumaczył się bez większego przejęcia, zrzucając czarne resztki do zlewu, zamiast do kosza.
– Ile razy mam ci mówić, żebyś nie włączał największego palnika? – jęknęłam, już bez złości, raczej z rezygnacją.
Usiadł przy blacie w dresie, z rozczochranymi włosami. Pił herbatę, jakby nic się nie stało.
– Ten czajnik się chyba psuje – mruknął. – I ta kosiarka z piwnicy. Zacięła się wczoraj, to ją kopnąłem. Ale nic nie ruszyło.
Patrzyłam na niego chwilę w milczeniu. A potem wybuchnęłam śmiechem. Takim gorzkim, zmęczonym. Kosiarka „sama się zacięła”. Samochód „sam cofnął w słupek”. Blender „musiał być felerny”. Wszystko w naszym życiu psuło się samo. Albo... miało pecha spotkać Mateusza.
Przez pierwsze miesiące związku wierzyłam, że to tylko faza. Że on się ogarnie, dorośnie, złapie rytm. Próbowałam mu pomagać, tłumaczyć. Ale z czasem coraz częściej miałam wrażenie, że w tym związku to ja jestem matką. I hydraulikiem. I księgową. I psycholożką. Mateusz był chłopcem, który gubił się w świecie dorosłych. I coraz mniej mnie to bawiło.
Ciągle miał wiatr w oczy
Znalazłam go w salonie. Leżał pod kocem, z laptopem na brzuchu, ale ekran był zgaszony.
– Czemu nie działa? – zapytałam, nachylając się.
– No bo... chyba się przegrzał – odparł zrezygnowanym tonem.
Zerknęłam na niego. Komputer był owinięty w pled, jakby miał grypę.
– Ty go... przykryłeś? – zapytałam powoli, próbując nie krzyczeć.
– Było mi zimno. Położyłem koc i się zapomniałem. Ale wcześniej działał, serio.
– Mateusz, to jest elektronika, nie kot! To się wreszcie przegrzeje. Każdy to wie.
To nie był pierwszy raz, tylko trzeci laptop w ciągu półtora roku. Poprzedni zalał sokiem, jeszcze wcześniejszy „sam” zsunął się z biurka.
Tego samego dnia dostał też maila: „Niestety, jesteśmy zmuszeni zakończyć Pańskie uczestnictwo w kursie”. Trzeci zawalony kurs w tym roku. Tym razem miał być monterem klimatyzacji. Wcześniej spawaczem i elektrykiem. Żaden nie przetrwał dłużej niż miesiąc.
– Nie pasowało mi – powiedział tylko, jakby mówił o zupie.
Wieczorem nie wytrzymałam.
– Dlaczego nic nie potrafisz zrobić jak trzeba?
– Bo mi nie wychodzi, no! – rzucił, niemal z ulgą. – Nie każdy nadaje się do takich rzeczy, Ola.
– Do jakich „takich rzeczy”? Do życia?
Nie odpowiedział. Tylko spojrzał na mnie wzrokiem, który znałam aż za dobrze – pustym, zrezygnowanym. Jakby to nie była jego wina. Jakby świat po prostu się na niego uwziął. Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie jestem jego kolejnym „kursem”, którego nie skończy.
Dałam mu jasne ultimatum
Czekałam do soboty. Do momentu, kiedy oboje byliśmy w domu, bez wymówek, bez telefonów, bez przekładania na „potem”. W kuchni panowała cisza. Słońce wpadało przez rolety, oświetlając blat, na którym leżał stos rachunków i wydruk z kosztorysem naprawy samochodu za 4 200 zł. A laptop? Niecałe dwa tysiące. Razem – więcej niż wynosiła jego roczna pensja z ostatniej „pracy”.
Mateusz siedział przy stole, jadł płatki z mlekiem, jakby miał trzynaście lat i czekał, aż ktoś za niego podejmie decyzję.
– Masz miesiąc – powiedziałam cicho, ale stanowczo. – Albo znajdziesz pracę, zapłacisz za szkody, albo się pakujesz i wynosisz.
Spojrzał na mnie. Nie z oburzeniem. Z jakimś dziwnym spokojem. Jakby się tego spodziewał.
– Dobra, dobra. Znajdę coś… Ale nie obiecuję cudów.
– Ja nie chcę cudów, Mateusz. Ja chcę... dorosłego faceta. Takiego, który potrafi zająć się czymś więcej niż pilotem od telewizora. Który nie psuje rzeczy tylko dlatego, że nie chce mu się przeczytać instrukcji.
Westchnął i odsunął miskę. Wstał, jakby właśnie skończyliśmy przyjemną rozmowę o pogodzie.
– Postaram się, okej? – rzucił przez ramię. – Coś ogarnę.
Zostałam sama w kuchni. Miesiąc. Dawałam mu miesiąc. Chciałam wierzyć, że to coś zmieni. Że to go ruszy. Ale w środku już czułam – on nie chce się zmieniać. On tylko próbuje przetrwać jeszcze trochę, zanim znowu coś się rozpadnie.
Prawie dałam się nabrać
Pierwsze dni po ultimatum wyglądały... obiecująco. Mateusz wstał przed dziesiątą, nawet się ogolił. Usiedliśmy przy stole, wypił kawę, włączył laptopa – tego, który po przegrzaniu jakoś cudem odżył – i zaczął wysyłać CV. Przez chwilę uwierzyłam, że to ma sens. Przysięgam, dałam się nabrać na jego skupiony wzrok, na notatki na kartce i hasło „dobra, dziś uderzam w branżę logistyczną”.
Ale po trzech dniach laptop znowu leżał nieużywany. Za to joystick do konsoli – jak nowy. Odkurzył nawet stare gry.
W piątek wróciłam z pracy i zastałam go na kanapie, owiniętego w ten sam koc, z pilotem w ręce.
– I co z tymi ofertami? – zapytałam, zdejmując buty.
– Już wysłałem, czekam. Ale... kto mnie zatrudni? Przecież i tak nic nie potrafię.
Nie skomentowałam. Usiadłam na krześle i patrzyłam na niego długo, bez słowa. W środku we mnie coś się przesunęło. Jakaś cegła, którą do tej pory trzymałam w miejscu siłą nadziei, zniknęła. To nie był zły człowiek. Tylko kompletnie bezradny. Przez chwilę miałam ochotę go przytulić jak małego chłopca. A potem... ta ochota zniknęła. Ile razy można przytulać dorosłego mężczyznę, który nie chce wstać z kanapy?
Każdego dnia widziałam, że coraz mniej walczy. Że po prostu czeka. Może aż ja się rozmyślę, odpuszczę. Ale ja też już nie walczyłam. Już tylko patrzyłam i uczyłam się odcinać od marzeń, że da się go naprawić.
Mocno mnie zaskoczył
Wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. Cicho przekręciłam klucz w zamku, licząc, że go zaskoczę – może w końcu w akcji, może chociaż przy telefonie, umawiającego się na rozmowę kwalifikacyjną. Ale w przedpokoju stały torby. Dwie sportowe, stara walizka i ten plecak, co zwykle służył mu „na wszelki wypadek”. Wszystko spakowane, równo, bez pośpiechu. Jakby zbierał się do sanatorium, a nie do zmiany życia.
Wyszedł z pokoju z jakimś swetrem w rękach. Na mój widok zamarł.
– Już jesteś? – zapytał.
– Mati, co to ma być?
– Wyprowadzam się – odparł spokojnie, jakby mówił o wynoszeniu śmieci. – Wracam do rodziców.
– Teraz?
– Tak. Został jeszcze ponad tydzień, wiem. Ale… chyba oboje wiemy, że nie dam rady.
Patrzyłam na niego. Ani słowa o miłości, o walce, o „jeszcze spróbujmy”. Tylko ten jego zmęczony głos, jakby w końcu sam wierzył, że to nie dla niego.
– Chciałem, naprawdę. Ale… dorosłość to nie moja bajka, Ola.
– Może nie. I może dobrze, że już to wiemy – odpowiedziałam cicho.
Podałam mu ostatnią torbę. Nie przytulił mnie. Nie poprosił, żebym zmieniła zdanie. Wyszedł bez słowa, bez teatralnych gestów. Tylko drzwi za nim zamknęły się wyjątkowo cicho. Poczułam wtedy coś, czego się nie spodziewałam. Nie smutek. Nie ulgę. Pustkę. I jakąś cichą wdzięczność, że to nie ja musiałam go wyrzucać.
Wybrałam swoje życie
Tydzień po jego wyprowadzce przestawiłam kanapę. Nie żebym musiała. Po prostu chciałam zmienić coś w przestrzeni, którą przez dwa lata dzieliłam z Mateuszem. Potem wyniosłam jego kubek do śmietnika – ten z odłamanym uchem. Zajrzałam do szuflady, w której trzymał ładowarki, kable, śrubki od nie wiadomo czego. Też poszły do śmieci. Powoli usuwałam z mieszkania jego obecność. I z siebie. Czasem łapałam się na tym, że otwieram usta, żeby coś mu powiedzieć – z przyzwyczajenia. Ale nikt już nie siedział na kanapie z pilotem w ręce. I nikt nie przepraszał za przypalone mleko.
W pracy zaczęłam zostawać dłużej, ale nie z samotności, tylko z wyboru. Raczej z poczucia, że wracam do życia, które należy wyłącznie do mnie. Bez balastu. Zrozumiałam, że nie byłam z nim z miłości. Byłam z poczucia obowiązku. Jakby ktoś zostawił mi na ganku ranne zwierzę i powiedział: „Zaopiekuj się”. Próbowałam. Naprawdę próbowałam. Ale ludzie to nie zwierzęta. Nie każdy daje się wyleczyć. I nie każdy chce.
Kiedyś myślałam, że każdy zasługuje na drugą szansę. Dziś wiem, że niektórzy dostają ich za dużo. Nie żałuję, że Mateusz odszedł. Żałuję tylko, że tak długo nie widziałam, jak bardzo się zatracam, próbując uratować kogoś, kto nawet nie umiał podać ręki. Nie każdy zasługuje na drugą szansę. Niektórzy nie potrafią jej przyjąć. I nie moja wina, że on był jednym z nich.
Aleksandra, 28 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zamieszkałam z córką i zostałam służącą na pełen etat. Robiłam za sprzątaczkę, kucharkę i służącą w jednym”
- „Byłam zakochana w Miłoszu i nie chciałam widzieć prawdy. Gdy spadły mi klapki z oczu, rozwód był tylko kwestią czasu”
- „Za 5 lat lenistwa, nerwów i upokorzeń dostałam bukiet czerwonych róż. Ale nie wszystko da się załatwić wiązką badyli”

