Reklama

Dawniej weekendy spędzaliśmy wspólnie. Owszem, zdarzały się jakieś nieprzewidziane sytuacje. Dodatkowy projekt w pracy, konieczność odwiedzenia rodziców, pilne wyjście z kimś z rodziny. Ale najczęściej piątkowe wieczory były tylko dla nas. Usypialiśmy dzieciaki i robiliśmy sobie czas tylko dla nas. Wspólnie gotowaliśmy coś pysznego, planowaliśmy kolacje z winem przy świecach, kąpiele z ulubionymi olejkami, wieczory filmowe na kanapie. Czasami udało się nam nawet podrzucić maluchy mojej mamie i wyjść do restauracji, kina, teatru czy na drinka.

Soboty i niedziele to był czas dla rodziny. Wspólne zakupy, domowe porządki, gotowanie. A później wyjścia do zoo lub parku, wyprawy na lody, niedzielne wycieczki rowerowe, wyjazdy za miasto. Ze znajomymi oboje staraliśmy się spotykać w tygodniu. No, chyba że był to jakiś rodzinny grill w ogrodzie. Wtedy pakowaliśmy dzieciaki i wyjeżdżaliśmy.

Nagle jednak wszystko się pozmieniało. Małżeństwem byliśmy już od dłuższego czasu i, nie da się ukryć, że nasze uczucie nieco przygasło. W pewnym momencie pary już nie chcą spędzać każdej chwili razem. Potrzebują zmiany, jakiejś odskoczni. I to jest całkiem normalne. Jednak te piątkowe wieczory nadal pozostawały dla nas świętością.

Mąż zaczął gdzieś znikać

Aż tu, pewnego dnia, Adam zaczął znikać gdzieś właśnie wtedy. I nawet nie starał się jakoś specjalnie z tego tłumaczyć. Jakby to było zupełnie normalne, że bez słowa porzucił nasz dawny rytuał.

– Mam wieczorne spotkania w pracy. Końcówka dużego projektu, szef ciśnie, klient pogania. Sama wiesz, jak to wszystko wygląda. To ważny kontrakt, duże pieniądze. Nic się na to nie poradzi – rzucał na odczepnego, łapiąc za kluczyki do auta i wyjeżdżając z domu.

Na początku chciałam mu wierzyć. Przecież był moim mężem od ponad dziesięciu lat. Zawsze uczciwy, obowiązkowy. Dlaczego niby miałabym mu nie ufać? Starałam się po prostu zagospodarować ten czas bez niego. Czasami zaprosiłam na pizzę przyjaciółkę. Ale, że obie miałyśmy rodziny i dzieciaki na głowie, nie miałyśmy zbyt dużego pola do popisu. Ot, posiedziałyśmy przez chwilę na kanapie w salonie, poplotkowałyśmy, a później Karolina się zbierała. Tym bardziej że jej Monika była jeszcze mała i zupełnie nie znajdywała wspólnego języka z naszymi chłopakami. Dzieciaki nie chciały się wspólnie bawić.

– Daj spokój mamo to dzieciuch. Co my niby mamy z nią robić? Ani nie pogra na konsoli, ani nie ułoży wieży z klocków – złościł się mój Antek.

Tak więc do piątkowego towarzystwa zostały mi własne dzieci. No i seriale . Tymczasem mój mąż zdawał się doskonale bawić. Niby był w pracy, ale wracał podekscytowany i cały w skowronkach. Coś tutaj wyraźnie nie grało i musiałam koniecznie dowiedzieć się, co to jest. Gdzie on tak znika? Bo w ten ich projekt już przestałam wierzyć.

Na pytania o szczegóły odpowiadał wymijająco. Zapomniał, jak się nazywa kolega z „projektu”, mylił nazwy ulic. Do domu wracał rozbawiony, z czerwonymi policzkami – jakby wrócił z imprezy, a nie ze służbowego zebrania.

Czyżby on mnie zdradzał?

Zaczęłam więc podejrzewać coś, co każdej kobiecie na moim miejscu przyszłoby do głowy. Adam najwyraźniej mnie zdradzał. Tak, w grę najpewniej wchodzi kochanka, z którą gdzieś doskonale się bawi. Bo niby co innego mogłoby się dziać? Karolina dodatkowo utwierdziła mnie w moich podejrzeniach, opowiadając kilka historii o swoich znajomych, u których koniec małżeństwa wyglądał podobnie.

– Kamil od Olki też najpierw twierdził, że ma dużo pracy i zaczął coraz później wracać z biura. Potem były delegacje, konferencje, wyjazdowe szkolenia, nawet w weekendy. Aż Ola przyłapała go z kochanką w ich mieszkaniu. Akurat wróciła wcześniej od swojej matki i natknęła się na nich w swojej własnej sypialni. Wyobrażasz to sobie?

Nie wyobrażałam. Ale co miałam niby zrobić? Wynająć w detektywa? Jasne, to jest dobry pomysł. Ale na razie próbowałam wybadać sytuację w nieco inny sposób.

– Może pójdziemy razem do kina w piątek? – zaproponowałam któregoś dnia, próbując zapełnić tę pustkę pomiędzy nami.

– Nie dam rady, kochanie. Znowu projekt, wiesz… – cmoknął mnie w czoło i pognał do samochodu.

Nie dawało mi to spokoju. Nie byłam kobietą zazdrosną. Ale byłam kobietą myślącą. A moje myśli coraz bardziej układały się w jedną całość. On coś przede mną ukrywał. Okazało się, że rzeczywiście tak było. Ale wcale nie to, o co go podejrzewałam. Pomiędzy nami wcale nie stanęła inna kobieta, ale coś zupełnie innego. Co?

Poznałam prawdę

Prawda wyszła na jaw w zupełnie nieoczekiwany sposób. Pewnej soboty koleżanka z pracy wysłała mi link i informację, żebym koniecznie w niego kliknęła.

– Haha, Natalia, on mówi o tobie? – napisała.

O co jej mogło chodzić? Link prowadził do nagrania ze stand-upu w jednym z warszawskich klubów. Zadrżała mi ręka, ale odważnie kliknęłam. I co ukazało się moim oczom? Coś, czego naprawdę nigdy bym się nie spodziewała.

Na scenie stał mój mąż. W jasnej bluzie z kapturem, z mikrofonem w dłoni. Z uśmiechem opowiadał o swojej żonie, która ma obsesję na punkcie ceramicznych kubków. O tym „jak kobiety potrafią się obrazić o ton głosu”, i że „każda kłótnia kończy się słowami: nie chodzi o to, co powiedziałeś, tylko jak”.

Publiczność wpatrywała się w niego. Śmiali się wszyscy. Ludzie klaskali. A ja siedziałam sparaliżowana. Adam nie powiedział mi, że chce być stand-uperem. Nie wspomniał ani słowa, że występuje publicznie. Ale to nie było najgorsze. Nigdy nie byłam miłośniczką tego typu rozrywki. Ba, ja nawet nie lubiłam oglądać kabaretów w telewizji. Zawsze te ich występy wydawały mi się sztuczne, a śmiech publiczności jakiś wymuszony. Jednak doskonale rozumiałam, że innym ludziom rzeczywiście może się to podobać. W końcu nie wszyscy preferujemy taki sam styl rozrywki, prawda?

To tylko żarty, kochanie

Zależy mu na występach na scenie? Niech sobie występuje. Spoko. Tylko że głównym tematem i materiałem do jego żartów byłam ja sama. To ja byłam „żoną z ciągłą migreną, gdy trzeba iść do łóżka”. „Tą, co zamawia trzy dania w restauracji i narzeka, że tyje” i „kobietą, która chce gadać o uczuciach w samym środku ważnego meczu”.

Ludzie zaśmiewali się do łez. Bo wychodziłam na połączenie jakiejś słodkiej idiotki z babą-heterą, która zawsze ma pretensje do męża. Gdyby ktoś mnie nie znał, pomyślałby, że ten Adam ma z tą swoją żoną krzyż pański, który musi dzielnie dźwigać. Czy to miało być śmieszne? Dla mnie zupełnie nie było. Kiedy wieczorem mąż wrócił do domu, już na niego czekałam.

– Możesz mi powiedzieć, co to ma być? – rzuciłam, pokazując mu filmik na telefonie.

Zamarł. Potem zaczął się śmiać.

– No weź, kochanie. Przecież to tylko żarty. Stand-up to tylko taka konwencja. Na tym to polega. Żeby rozśmieszyć ludzi. Wyluzuj.

– A może tak byś wybrał dla siebie konwencję, w której przestaniesz się ze mnie naśmiewać? Wiesz, jak się poczułam?

Wzruszył tylko ramionami.

– Ludzie się śmieją. To znaczy, że działa. Muszę bazować na czymś prawdziwym. Ty jesteś częścią mojego życia, więc... jesteś w materiałach. To komplement dla ciebie i powinnaś się cieszyć.

Komplement?! Poczułam, że ten człowiek w ogóle mnie nie rozumie.

Nie podobało mi się to

Od tamtej rozmowy nic nie było już takie samo. Nie mogłam patrzeć na Adama tak jak wcześniej. Każde jego słowo zdawało się potencjalnym żartem na scenie. Czułam się wystawiona, ośmieszona, zdradzona. Tak, zdradzona. Nie z inną kobietą, ale z publicznością, która klaskała i śmiała się z jego dowcipów o mnie.

– Może przesadzasz? – próbowała mnie pocieszyć Karolina. – On po prostu realizuje swoją pasję. To tylko taka zabawa. Ważne, że cię nie zdradza.

– A ja jestem dla niego tylko materiałem do obśmiania? – nie potrafiłam tego potraktować tak lekko, jak ona.

Nie chciałam być żoną z żartu. Chciałam być jego partnerką. Zaufaną, kochaną, szanowaną. Musiałam nabrać dystansu. Po tygodniach wahania spakowałam walizkę i pojechałam na kilka dni do siostry. Bez zapowiedzi. Bez kłótni. Adam dzwonił. Pisał.

Przesadziłem.
To tylko teksty sceniczne.
Tęsknię.

Ja jednak ignorowałam jego wiadomości. Odpisałam dopiero po dwóch dniach:

Ja też mam swoje życie. I nie będę więcej postacią z twojego kabaretu.

Po powrocie ustaliliśmy jasne zasady. Adam mógł kontynuować swoje występy, ale nie kosztem mnie i naszej prywatności. Jeśli coś mnie dotyczy – muszę to zaakceptować. A jeśli nie – znika to z jego materiałów. Zaczęliśmy też więcej rozmawiać. Nie o żartach. O nas. O tym, kim jesteśmy, czego chcemy, jak bardzo się poraniliśmy, nawet nieświadomie.

Czas zrobił swoje. Już nawet zaczęłam chodzić z nim na występy. Już nie było mnie w jego monologach. Ale byłam na widowni. Z uśmiechem – tym razem szczerym.

Natalia, 40 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama