Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie przestałam być dla Marka kimś więcej niż tylko elementem krajobrazu. Może wtedy, gdy po pracy coraz częściej wolał siedzieć nad książką niż rozmawiać ze mną. Może wtedy, gdy zaczęłam sama zasypiać, bo on zasypiał już przed wiadomościami. A może dopiero teraz, tutaj, w środku tego lasu, zdałam sobie z tego sprawę.

– Będzie super – mówił Marek, pakując plecaki na majówkowy wyjazd. – Las, cisza, ognisko. Sam na sam z naturą, bez żadnych rozpraszaczy.

A ja naiwnie myślałam, że chodziło mu też o mnie. O nas.

W głowie miałam obraz wieczorów przy ognisku, rozmów pod kocem, długich spacerów z rękami splecionymi w uścisku. Marzyłam o tym, że znowu będę czuła jego bliskość, jak kiedyś, gdy wystarczył jeden dotyk, by przypomniał mi, że jestem jego całym światem. Ale już pierwszego dnia wszystko się posypało.

Mąż mnie ignorował

Marek rozstawił namiot, wbił śledzie w ziemię z takim skupieniem, jakby od tego zależało jego życie, a potem... wyciągnął książkę. Usiadł pod drzewem i zniknął dla mnie, pogrążony w świecie, do którego nie miałam dostępu.

– Może pójdziemy nad jezioro? – zapytałam po godzinie niezręcznego siedzenia na kocu.

– Później – mruknął, nie odrywając wzroku od kartek.

Słońce powoli zachodziło, a ja czułam, jak moje serce kurczy się w środku. Byłam tuż obok niego, a czułam się dalej niż kiedykolwiek.

„Może to zmęczenie", tłumaczyłam sobie. „Może potrzebuje chwili spokoju." Ale prawda była prostsza i brutalniejsza: Marek nie potrzebował mnie. Potrzebował tylko ciszy. I swojej samotności.

Tylko że ja potrzebowałam kogoś, kto mnie zobaczy. Naprawdę zobaczy.

Chciałam spędzać czas razem

– Marek, może wreszcie ruszymy się gdzieś razem? – zapytałam kilka godzin później z lekkim wyrzutem, siedząc na kocu i zerkając na męża pochłoniętego książką.

Mruknął coś pod nosem. Nawet nie spojrzał.

– Wiesz, tu jest jezioro, jakieś szlaki... Moglibyśmy... – ciągnęłam, ale sama czułam, jak gaśnie mi głos.

Idź sama, jeśli chcesz – rzucił. – Ja naprawdę chciałem odpocząć.

– Odpocząć ode mnie? – wypaliłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

Wreszcie podniósł głowę. Jego spojrzenie było zmęczone, nieobecne. Jakby mnie naprawdę nie widział.

– Nie przesadzaj – powiedział tylko. – Mamy cały weekend.

– Tak? A ile z tego weekendu planujesz mnie zauważać? – syknęłam.

Marek westchnął, zamknął książkę i odłożył ją na bok.

– Julia, ja po prostu potrzebuję ciszy. Nie wszystkiego na siłę, nie... planowania co do minuty.

Po co w ogóle mnie tu zabrałeś? Żebym cię podziwiała z oddali?! – głos mi zadrżał, ale starałam się nie rozpłakać.

Marek wzruszył ramionami. Ten jego gest... jakby mówił: „Twoje uczucia mnie nie obchodzą.” Poczułam, jak coś we mnie pęka.

– Wiesz co? – wstałam z koca i strzepałam z siebie kilka liści. – Rób, co chcesz. Ja nie będę tu siedzieć jak jakaś dekoracja.

Odwróciłam się i ruszyłam w stronę lasu, nie oglądając się za siebie. Nie wiedziałam, dokąd idę. Po prostu musiałam iść. Byle dalej od tego chłodu. W głowie dudniły mi własne myśli: „Zasługuję na coś więcej. Na kogoś, kto mnie chce. Kto mnie widzi.” I chyba wtedy właśnie zaczęło się coś, czego nie dało się już zatrzymać.

Spotkałam mężczyznę

Słońce zaczynało powoli chylić się ku zachodowi, gdy dotarłam nad niewielkie jezioro, schowane wśród drzew. Woda była spokojna, tylko od czasu do czasu przeleciała jakaś ważka, muskając jej taflę. Usiadłam na trawie, przyciągnęłam kolana do brody i pozwoliłam sobie przez chwilę... po prostu być.

Ładne miejsce na samotne rozmyślania – usłyszałam nagle za plecami.

Odwróciłam się gwałtownie. Stał tam mężczyzna, może kilka lat starszy ode mnie, z plecakiem przewieszonym przez ramię i uśmiechem, który od razu złamał we mnie jakąś barierę.

– Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać – dodał szybko, unosząc ręce w obronnym geście.

– Nie przeszkadzasz – powiedziałam cicho, sama zdziwiona, jak bardzo cieszy mnie jego obecność.

Podszedł bliżej i usiadł w pewnej odległości, jakby chciał dać mi przestrzeń.

– Adam jestem – powiedział i wyciągnął rękę.

– Julia – odpowiedziałam, czując jak ciepło jego dłoni zostaje na mojej skórze odrobinę za długo.

– Zgubiłem szlak – uśmiechnął się szeroko. – Ale chyba znalazłem coś lepszego.

Parsknęłam śmiechem. Pierwszy raz od wielu godzin.

Szukasz drzew do przytulania tak jak ja? – zapytałam zaczepnie.

– Wolę przytulać ludzi – odpowiedział bez wahania, a jego oczy błysnęły wesoło.

Patrzyłam na niego chwilę, czując, jak coś we mnie topnieje. Adam był zupełnie inny niż Marek. Otwarty. Ciepły. Obecny. I jakimś cudem... sprawił, że na moment zapomniałam, jak bardzo byłam dziś samotna.

Nie spędzałam czasu z mężem

Kolejnego dnia spacerowaliśmy wzdłuż jeziora, zupełnie jakbyśmy znali się od lat. Adam opowiadał zabawne historie o swoich podróżach, a ja śmiałam się tak szczerze, że aż bolały mnie policzki.

– Byłem kiedyś na survivalu – opowiadał, unosząc brwi teatralnie. – Trzy dni w lesie, bez telefonu, bez jedzenia. Myślałem, że umrę po pierwszej godzinie bez kawy.

– No to podziwiam, ja bym padła po pół dnia – zaśmiałam się, poprawiając kaptur, bo wiatr zerwał się nad jeziorem.

Adam przystanął.

– Wiesz, myślę, że jesteś silniejsza, niż ci się wydaje – powiedział poważniej, patrząc na mnie uważnie.

Poczułam, jak serce robi mi dziwny fikołek. Bo dawno nikt tak na mnie nie patrzył. Jakbym była ważna. Jakbym była widzialna.

– Nie znamy się – odparłam cicho, spuszczając wzrok.

– Ale to widać – uśmiechnął się łagodnie. – Niektóre rzeczy człowiek czuje od razu.

Przeszliśmy jeszcze kawałek w ciszy. Między nami wibrowało jakieś napięcie, jakby słowa były już zbędne. Adam zerwał małą gałązkę z sosny i podał mi ją.

– Na szczęście – mruknął.

– Na co? – zapytałam rozbawiona.

– Na wszystko, co przed tobą – odpowiedział, a jego głos był dziwnie ciepły.

Schowałam gałązkę do kieszeni kurtki, czując, że robię coś więcej niż tylko przyjmuję niewinny gest. Pozwalam sobie na chwilę zapomnienia. Na bycie ważną. Na bycie widzianą. I choć gdzieś w głowie krzyczały ostrzeżenia, serce wzięło górę. Chciałam jeszcze trochę pobyć w tej bańce, zanim wrócę do pustki, która czekała na mnie pod naszym namiotem.

Potrzebowałam takiej czułości

Siedzieliśmy na wąskim pomoście, nogi zwisały nam nad wodą. Wieczorne światło tańczyło na tafli jeziora, a cisza wokół wydawała się gęsta, niemal namacalna. W pewnym momencie Adam lekko musnął moją rękę. Tak, jakby przypadkiem. Tak, jakby sprawdzał, czy się odsunę. Nie odsunęłam się. Wręcz przeciwnie – po chwili nasza skóra zetknęła się całkowicie. I choć był to ledwie dotyk palców, moje serce zaczęło bić jak szalone.

– Julia... – szepnął cicho.

Odwróciłam głowę. Nasze twarze dzieliło kilka centymetrów. Patrzyłam w jego oczy i wiedziałam, że to nie jest już tylko rozmowa dwóch przypadkowych ludzi nad jeziorem. To było coś więcej. Adam ostrożnie chwycił moją dłoń. Jego palce były ciepłe, pewne. Poczułam, jak przez moje ciało przebiega dreszcz. Nie protestowałam. Nie cofnęłam się. Chciałam tej chwili, nawet jeśli wiedziałam, że to błąd. Pochylił się lekko i przytulił mnie do siebie. Bez gwałtowności, bez pośpiechu. Po prostu objął mnie ramieniem, a ja wtuliłam się w niego, jakbyśmy robili to od zawsze.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, słuchając bicia własnych serc.

– Zasługujesz na kogoś, kto będzie cię widział... naprawdę widział – wyszeptał Adam wprost do mojego ucha.

Zacisnęłam powieki. Ten jeden szept trafił prosto w najczulsze miejsce mojego serca. Nie odpowiedziałam.Nie musiałam. Milczenie między nami było pełne wszystkiego, czego nie potrafiliśmy – albo nie chcieliśmy – ubrać w słowa.

Byłam zmęczona

Wracałam powoli, plącząc się wśród ścieżek, jakbym chciała odwlec moment konfrontacji z rzeczywistością. Słońce niemal zniknęło za linią drzew. Wieczór pachniał wilgotną ziemią i chłodem wody. Kiedy dotarłam do namiotu, Marek siedział dokładnie tam, gdzie go znów zostawiłam – pod drzewem, z książką na kolanach. Nawet nie zauważył, że mnie nie było przez kilka godzin.

Gdzieś łaziłaś? – zapytał, nie odrywając wzroku od kartek.

– Spacerowałam – odpowiedziałam sucho, zdejmując buty.

Ani jednego pytania. Ani krzty zaniepokojenia. Jakby moja nieobecność była czymś tak naturalnym, jak szelest liści. Rozłożyłam się na kocu, patrząc w niebo. Czułam pustkę. Beznadziejną, ciężką pustkę, której nie potrafiłam już zagłuszyć żadnym „może” ani „przecież się stara”.

Julia, nie obrażaj się, dobrze? – mruknął Marek po chwili.

– Nie obrażam się – powiedziałam. – Po prostu... jestem zmęczona.

Zmęczona byciem niewidzialną. Zmęczona udawaniem, że wszystko jest dobrze. Zmęczona sobą. Marek zamknął książkę i położył się obok, z rękami założonymi pod głowę. Nawet mnie nie dotknął. Nawet nie próbował. A ja leżałam obok niego, kilka centymetrów dalej, a jednak czułam, że dzieli nas cała galaktyka. W głowie miałam tylko jedno pytanie: Czy można być jeszcze bardziej samotnym niż wtedy, gdy leży się tuż obok osoby, którą się kochało? Chyba nie.

Miałam mętlik w głowie

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Leżałam w śpiworze, wpatrując się w sufit namiotu, słuchając oddechu Marka, spokojnego, miarowego... zupełnie obcego. W głowie krążyło mi jedno pytanie: co dalej? Czy to już zdrada, jeśli pozwoliłam sobie marzyć o kimś innym? O kimś, kto mnie widzi? Czy jeszcze mam prawo walczyć o siebie? O resztki własnego szczęścia?

Wsunęłam rękę do kieszeni bluzy i poczułam gałązkę, którą dał mi Adam. Mały, suchy symbol chwili, w której przypomniałam sobie, że zasługuję na coś więcej niż bycie tylko tłem w czyimś życiu. Nie podjęłam decyzji tej nocy. Ani następnej. Wiedziałam tylko jedno – wracając do miasta, nie mogę już udawać, że wszystko jest w porządku.

Julia, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama