Reklama

Od dziesięciu lat jestem żoną Marka. Mamy dwójkę dzieci – Zosię, lat siedem, i Kubusia, pięcioletniego urwisa. Pracuję w biurze rachunkowym, od dziewiątej do siedemnastej. Do pracy dojeżdżam tramwajem, a wracam zazwyczaj z siatkami zakupów, czasem jeszcze z jednym dzieckiem pod pachą. Wieczory to kolacje, pranie, kąpiele, bajki. Nie powiem, żeby to było jakieś fascynujące życie. Ale zawsze marzyłam, żeby było spokojnie, żeby była rodzina. I żebyśmy przynajmniej raz w roku pojechali nad morze. Tak po prostu. Jak kiedyś z moimi rodzicami.

Marek... Kiedyś był inny. Wesoły, dowcipny, zakochany we mnie po uszy. Teraz jest... zmęczony. Tak mówi. A ja? Ja jestem zmęczona jego zmęczeniem. Oboje pracujemy, oboje się zmagamy z tym wszystkim, ale to ja zwożę dzieci, ogarniam obiady, planuję życie. Marek siedzi z nosem w telefonie, ogląda filmy na YouTube, czyta fora o nowych technologiach. Uwielbia gadżety. Kocha wszystko, co się świeci, drga i reaguje na głos. A mnie coraz częściej traktuje jak element wyposażenia kuchni.

Nie jestem typem marzycielki, ale w tym roku, tak bardzo jak nigdy, zapragnęłam wakacji. Choćby kilku dni nad polskim morzem. Z frytkami na papierowej tackce, goframi z bitą śmietaną, długimi spacerami po plaży. Marzyłam o tym, żeby nie musieć wstawać o szóstej rano, żeby dzieci się cieszyły, żebyśmy w końcu pobyli razem – naprawdę razem, a nie obok siebie.

Pokłóciliśmy się o wakacje

– Marek, a może w tym roku pojedziemy nad morze? – zaczęłam ostrożnie, podsuwając mu ziemniaki i patrząc, jak dzieci z zapałem wciskają sobie do buzi kotlety. – Tylko na kilka dni. Łeba, może Karwia?

– Anka, nie teraz – mruknął, nawet na mnie nie spojrzał.

– Ale... Marek, to nie są Malediwy. Ja nie chcę all inclusive. Tylko plaża, wiaderko, może pensjonat z aneksem kuchennym...

– Anka – przerwał mi, odkładając widelec. – Powiedziałem, że nie teraz. Nie mamy na to kasy. Trzeba zapłacić za raty, prąd, samochód się sypie. A inflacja? Widzisz, co się dzieje w sklepach?

Zosia spojrzała na nas z niepokojem, a ja poczułam, jak w środku coś mi się zaciska.

– Ale ja też pracuję – powiedziałam cicho. – I naprawdę marzę, żeby choć przez kilka dni nie gotować, nie stać w korkach, nie ścierać soku z podłogi...

– To jak chcesz jechać, skoro nie ma za co? – rzucił już nieco ostrzej. – Co mam zrobić, wyciągnąć z kapelusza? Sprzedam może nerkę?

– Nie chodzi mi o nerkę – ucięłam ostro. – Chodzi o to, że nie chcę czuć się jak petentka w swoim własnym małżeństwie. Pytam, a ty robisz z tego farsę.

Zamilkł. Przesunął talerz, wstał i mruknął coś pod nosem. Dzieci już nie jadły, tylko patrzyły, raz na mnie, raz na niego. Poczułam się jak natrętka. Jak dziewczynka prosząca tatusia o zgodę na plac zabaw. Tylko że Marek nie był moim tatą. Miał być moim partnerem.

Byłam wściekła

Tydzień później weszłam do garażu z zamiarem wyciągnięcia starego krzesła na balkon. Zobaczyłam pudełko. Eleganckie, czarne, z błyszczącym logo. Zamarłam.

Zerwałam wieko. W środku leżał dron. Nowiutki, złożony, pachniał jeszcze fabryką. A obok – paragon. Cztery tysiące trzysta pięćdziesiąt dziewięć złotych. Wbiłam wzrok w cyfry, jakby miały zaraz zniknąć. Nie zniknęły.

Weszłam do salonu jak w transie, z pudełkiem w rękach.

– Co to ma być?! – głos mi się załamał, ale nie krzyczałam. Jeszcze nie.

Marek oderwał się od laptopa. W jego oczach – zaskoczenie, może i strach.

– Anka... To... – zaczął.

– Nie stać nas na wakacje, ale stać nas na drona za cztery tysiące?! – głos podskoczył mi o oktawę. – Przecież ja pytałam, błagałam wręcz, żebyśmy pojechali nad morze. A ty... Ty mi powiedziałeś, że nie mamy pieniędzy!

– To nie jest zwykły dron – burknął, odwracając wzrok. – To inwestycja. Można kręcić filmy, zdjęcia, może zacznę coś wrzucać, zarobi się...

– Inwestycja?! – wybuchłam. – A twoja rodzina to nie inwestycja?! Dzieci, które cię prawie nie widzą, bo wieczorami latasz po forach technologicznych?! A ja? Ja nie jestem warta czterech tysięcy?

Milczał. A ja już nie mogłam. Krzyczałam. Płakałam. O wszystko. O każdy wieczór, w którym czułam się jak duch w jego świecie pełnym kabli i recenzji na YouTubie. O każdą noc, w której zasypiał z telefonem przy twarzy, a nie ze mną.

– Ja chciałam tylko kilka dni w Łebie. Nie Dubaj, nie Bali. Gofry, piasek i nasze dzieci. A ty kupujesz sobie zabawkę – powiedziałam.

Nie odpowiedział. Tylko podniósł pudełko i wyszedł z nim do sypialni.

Potrzebowałam porady

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, słysząc zza ściany ciche brzęczenie drona. On go ładował. Głaskał, podziwiał. Jakby to nie był kawał plastiku, tylko nowy członek rodziny.

Następnego dnia wzięłam wolne. Napisałam „źle się czuję” i poszłam do Magdy – mojej przyjaciółki jeszcze z liceum. Magda wiedziała o mnie wszystko. Zawsze mówiła szczerze, nawet kiedy bolało.

– Co się dzieje? – spytała, ledwo przekroczyłam próg. – Masz twarz jak po pogrzebie.

– Bo coś we mnie umarło, Madzia – rzuciłam i rozryczałam się jak dziecko.

W jej kuchni, przy kawie, powiedziałam wszystko. O wakacjach, o dronie, o tej kłótni, w której nie chodziło już o pieniądze, tylko o to, że czuję się niepotrzebna. Niekochana.

Magda milczała dłużej niż zwykle. A potem powiedziała coś, co zabolało bardziej niż cały ten tydzień.

– A może Marek już dawno się od was odciął, tylko ty nie chciałaś tego zobaczyć?

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.

– Co ty mówisz... On... on przecież mieszka z nami, jest ojcem moich dzieci...

– Fizycznie – tak. Ale psychicznie? Anna, on od miesięcy nie uczestniczy w waszym życiu. Ty ciągniesz dom, dzieci, plany. On się z tobą nie kłóci, bo nawet nie zauważa twoich emocji. I teraz ten dron... to nie tylko zakup. To symbol. On sobie odleciał. A ty zostałaś.

Przez chwilę chciałam się obrazić. Ale potem przyszło coś gorszego – zgoda. Bo wiedziałam, że Magda ma rację. Tylko dotąd nie miałam odwagi tego nazwać.

Coś we mnie pękło

Wieczorem siedziałam na kanapie z kubkiem zimnej już herbaty. Dzieci spały, w mieszkaniu panowała cisza. Taka, która dzwoni w uszach. Marek był gdzieś na poddaszu, pewnie z tym swoim dronem. Może montował filmik. Nie miałam siły sprawdzać.

Włączyłam laptopa i zaczęłam przeglądać zdjęcia. Zosia z wiaderkiem w Łebie. Ja z Markiem, jeszcze sprzed dziećmi. Siedzimy na pomoście, śmiejemy się, on trzyma mnie za rękę. Pamiętam ten moment. Miał wtedy taką twarz, która mówiła: „jesteś moim światem”.

Dziś patrzyłam na te zdjęcia i nie mogłam go rozpoznać. Wzięłam album z półki. Otworzyłam na zdjęciu Zosi z pierwszych urodzin. Ja w dresie, bez makijażu, z tortem w dłoniach. Marek dmucha świeczki razem z nią. Wtedy byłam szczęśliwa. Brakowało pieniędzy, byliśmy niewyspani, ale patrzył na mnie. Byłam dla niego kimś. Teraz byłam... dodatkiem do rutyny. Drzwi się uchyliły. Stanął w nich Marek. W rękach trzymał drona, jakby to był dowód niewinności.

– Anka... możemy porozmawiać?

Spojrzałam na niego. Miał podkrążone oczy, koszulkę z plamą po kawie. Ale nie o to chodziło.

– Nie dzisiaj, Marek – powiedziałam cicho. – Może... kiedyś. Jak będziesz gotów słuchać, nie tylko mówić.

Zamknęłam album. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Tylko nagle poczułam, że ta cisza już mnie nie boli. Ona mnie budzi.

Musiałam na trochę uciec

Wstałam o szóstej rano. Nie dlatego, że trzeba było – dzieci miały jeszcze dwie godziny snu. Po prostu nie mogłam dłużej leżeć obok Marka. Spał jak zawsze – na brzuchu, z otwartymi ustami. Jakby nic się nie stało. Jakby wszystko było dobrze.

W kuchni zaparzyłam kawę, usiadłam przy stole i napisałam kartkę. Krótką. Bez emocji. Bez żalu.

„Potrzebuję odpocząć. Ty już dawno odpoczywasz – ode mnie.”

Później spakowałam torby – dwie dla dzieci, jedną dla siebie. Bez pośpiechu. Bez łez. Zosia obudziła się pierwsza.

– Mamusiu, gdzie jedziemy?

– Do cioci Kasi, kochanie. Na kilka dni. Zobaczysz, będzie fajnie.

Zadzwoniłam do Kasi godzinę wcześniej. Była zaskoczona, ale od razu powiedziała: „przyjeżdżaj, ile chcesz, mam dla was pokój i lody w zamrażarce”.

Wyszłam z mieszkania o ósmej. Marek jeszcze spał. Klucze zostawiłam w kuchni, kartkę położyłam obok tostera.

Po południu telefon zadzwonił pierwszy raz. Potem jeszcze siedem razy. Potem przyszły SMS-y. A wieczorem – nagranie na poczcie głosowej. Jego głos – pierwszy raz od dawna bez obojętności.

– Anka... odezwij się, proszę. Nie wiem, co się dzieje. Dzieci z tobą? Zadzwoń. Błagam cię. Chociaż powiedz, czy wszystko w porządku...

Słuchałam nagrania bez reakcji. Siedziałam w fotelu u siostry, z kubkiem herbaty i dziećmi, które rysowały kredkami na podłodze. Pierwszy raz od dawna było... cicho. Ale nie pusto.

Przejrzałam na oczy

Minął tydzień. Marek przysłał mi wiadomość: „Nie kupiłem tego drona, żeby cię zranić. Ale teraz widzę, że od dawna jestem gdzieś indziej niż ty. Jeśli jeszcze chcesz – spróbujmy od nowa.”

Nie odpisałam. Nie dlatego, że nie chciałam. Tylko dlatego, że nie wiedziałam, kim jesteśmy. Patrzyłam na dzieci bawiące się w ogrodzie siostry i czułam coś, czego dawno nie czułam – lekkość. Nikt nie oceniał, nikt nie ignorował. Przestałam być funkcją: matką, kucharką, partnerką od rachunków.

Zaczęłam być Anną. Może jeszcze wrócę. Może nie. Może Marek zrozumie, że związki nie rozpadają się z dnia na dzień, tylko milkną z każdym niewysłuchanym słowem. Może i ja przyznam, że za długo czekałam w ciszy, zamiast krzyczeć.

Anna, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama