Reklama

Nie jestem już tą samą kobietą, która kiedyś szalała na rooftopach w Barcelonie i piła mojito o czwartej nad ranem, a potem wracała do hotelu, śmiejąc się tak głośno, że budziła pół piętra. Teraz śpię, nasłuchując, czy Staś znowu nie wpadnie na pomysł, żeby o drugiej w nocy iść zobaczyć, czy samochody dalej jeżdżą po ulicy. Jestem samotną matką. Z wyboru? Nie, z konsekwencji.

Staś ma sześć lat. Jest najpiękniejszym chłopcem na świecie i czasem czuję się winna, że go urodziłam. Bo nie chciałam, nie planowałam. I nie chodzi o to, że go nie kocham. Kocham do szaleństwa. Ale kiedy patrzę na siebie – z podkrążonymi oczami, w bluzie sprzed trzech lat i z plikiem niezapłaconych rachunków – zastanawiam się: jak do tego doszło?

Zaczęło się od Kamila. Wydawał mi się najstabilniejszym facetem na świecie. Cichy, spokojny, zakochany. Mówił, że będziemy rodziną, że dziecko to klej i będziemy szczęśliwi. Przecież przysięgał. Ja miałam inne plany. Chciałam żyć intensywnie, oddychać pełną piersią, piąć się po szczeblach kariery, podróżować. Macierzyństwo kojarzyło mi się z końcem wolności. Ale uległam, bo go kochałam.

Leżałam w szpitalnym łóżku, wciąż obolała po porodzie, z zawiniątkiem w ramionach. Staś spał. Był taki maleńki, kruchy, a jego skóra miała charakterystyczny, różowawy odcień noworodka. Nie mogłam oderwać od niego wzroku.

Kamil stał przy oknie, plecami do mnie. Przez chwilę myślałam, że zaraz się odwróci i uśmiechnie, że podejdzie do nas, pogłaszcze Stasia po głowie, powie, że jest dumny. Ale nie zrobił tego.

Zostawił nas

Odwrócił się w końcu, ale nie było w nim radości ani wzruszenia. Spojrzał na mnie i od razu wiedziałam, że to nie będzie nic dobrego.

– Przepraszam – powiedział cicho. – Myślałem, że tego chcę. Ale nie dam rady. To nie dla mnie.

Uśmiech, który jeszcze przed chwilą próbował zaistnieć na mojej twarzy, zgasł. Nie zrozumiałam.

– Co? – wyszeptałam.

– Nie potrafię być ojcem. Nie czuję tego. Nie umiem. Myślałem, że dziecko wszystko zmieni, że to będzie naturalne. Ale ja się duszę. Przepraszam. Muszę odejść.

Słyszałam oddech Stasia i swój własny. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Mój mózg nie był w stanie przetworzyć tego, co usłyszałam. Patrzyłam na Kamila, jakby był kimś obcym.

– Ale to nasze dziecko. Kamil… przecież planowaliśmy…

– Ty planowałaś, bo ja cię do tego namówiłem. Wiem. Przepraszam. Ale ja się pomyliłem. Nie chcę udawać.

Nie zdążyłam nic więcej powiedzieć. Kamil wziął swoją torbę, którą zostawił na parapecie, i wyszedł, tak po prostu. Nie pocałował syna, nawet na niego nie spojrzał.

Nie mogłam uwierzyć

Zostałam w sali sama, z dzieckiem, które jeszcze przed chwilą miałam wychowywać z kimś. Nagle musiałam to robić sama. Nikt mnie do tego nie przygotował, nie byłam na to gotowa. Ale nikt mnie nie pytał.

Po jego odejściu nikt nie rozumiał, co się stało. Nie odbierał telefonów, nie odpowiadał na maile, zniknął również z pracy. Z czasem pojawiły się plotki: że się przestraszył, że uciekł od odpowiedzialności. W jego korporacji, w której tak bardzo dba się o wizerunek, to była katastrofa.

Przeszedł do innej firmy, w innym mieście. Nowy start. A ja zostałam w starym życiu, którego nie wybierałam. Nie miał odwagi wrócić, zapytać, jak sobie radzę.

Kilka lat później któregoś dnia wyszłam ze Stasiem na spacer. Przeszliśmy obok nowo otwartego placu zabaw i wtedy zobaczyłam Kamila. Siedział na ławce, obok niego kobieta z burzą ciemnych loków, między nimi wózek i malutkie dziecko.

Staś pobiegł do piaskownicy, nieświadomy niczego, a ja stałam jak wmurowana. Kamil się śmiał. Trzymał butelkę z mlekiem i podawał dziecku. Kobieta coś mówiła, a on kiwał głową. Przesunął kocyk, poprawił czapeczkę. Zrobił wszystko to, czego nie zrobił wtedy dla Stasia.

Nie zauważył mnie. I dobrze. Nie chciałam się odezwać, nie miałam siły. W tej jednej chwili zrozumiałam wszystko. Nie chodziło o to, że nie był gotowy na ojcostwo. On po prostu nie był gotowy na ojcostwo ze mną.

Byłam jak wmurowana

Przez długi czas próbowałam sobie wmawiać, że jego ucieczka miała sens. Że go przerosło, że był zdezorientowany. Ale teraz widziałam go czułego, obecnego. I ten widok bolał bardziej niż wszystko, co powiedział lub czego nie powiedział wtedy. Podeszłam do Stasia, przyklęknęłam obok i wzięłam go za rękę.

– Wracamy już? – zapytał z uśmiechem.

– Tak, wracamy – odpowiedziałam, starając się, by mój głos nie drżał.

Wiedziałam, że ten obraz zostanie ze mną na długo. I że niczego już nie będzie można cofnąć.

Jakiś czas później znów go spotkałam. Tym razem sam szedł chodnikiem, trzymając w ręku torbę z dziecięcego sklepu. Zauważył mnie, gdy byliśmy już zbyt blisko, by udawać, że się nie widzimy. Przystanął. Ja też. Spojrzałam mu prosto w oczy i nagle wszystkie zdania, które przez lata układałam w głowie, stały się ciężarem.

– Cześć – powiedział cicho, jakbyśmy widzieli się wczoraj, a nie sześć lat temu.

– Cześć – odpowiedziałam. – Nie myślałam, że się jeszcze spotkamy.

Nie odpowiedział. Patrzył na mnie z tym swoim dawnym spojrzeniem – zamkniętym, trochę zmieszanym. A ja czułam, że jeśli nie powiem tego teraz, to już nigdy nie znajdę odwagi.

Miał wytłumaczenie

– Dlaczego wtedy nie mogłeś zostać? – zapytałam bez owijania. Głos miałam spokojny, zaskakująco opanowany.

Kamil opuścił wzrok. Milczał. I w tej ciszy zawierało się wszystko, co nas rozdzieliło. A mimo to potrzebowałam odpowiedzi.

– Bałem się – powiedział w końcu. – Nie byłem wtedy dojrzały. Myślałem, że dziecko wszystko naprawi. A ono wszystko urealniło. Zobaczyłem, że nie jestem gotów, że się duszę. Nie potrafiłem... zostać. Wiem, że to było tchórzostwo. Ale wtedy nie umiałem inaczej.

Zacisnęłam usta. Chciałam mu powiedzieć, jak bardzo mnie zranił. Jak zostawił mnie w najtrudniejszym momencie życia. Ale wiedziałam, że to niczego nie zmieni. Słowa nie cofną tamtych lat.

– A teraz? Teraz umiesz? – spojrzałam mu prosto w oczy. – Bo wyglądałeś na całkiem szczęśliwego tatę.

Wzruszył ramionami, jakby sam nie był pewien, co o tym myśleć.

– Teraz jestem innym człowiekiem. Chyba musiałem... zniknąć, żeby zrozumieć, kim jestem.

Zrobiło mi się gorąco. W jednej chwili chciałam go uderzyć, wykrzyczeć wszystko, co bolało. Ale też poczułam ulgę. Nie dlatego, że się tłumaczył. Tylko dlatego, że wiedziałam już, że nie chodziło o mnie. Kamil kiwnął głową, ale nie odezwał się więcej. Odszedł. A ja stałam na środku chodnika z poczuciem, że wreszcie zrzuciłam z siebie ciężar, który nosiłam latami.

Monika, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama