Reklama

Wstawanie o 6:00 rano. Dzieci jeszcze śpią, ale ja już w kuchni – kawa, śniadanie, kanapki do szkoły. Potem biegiem do łazienki, szybki prysznic i do pracy. O ósmej siedzę już za biurkiem. Kiedyś myślałam, że to wszystko, co mam, to szczęście. Dziś to raczej systematyczna rezygnacja z siebie. Mam 35 lat i od dziesięciu lat jestem żoną Jacka. Matką od ośmiu. Kobietą – to gdzieś się zgubiło po drodze. Jacek... kiedyś rozmawialiśmy godzinami, śmialiśmy się z tych samych głupot. Teraz ustalamy tylko, kto odbierze dzieci i czy mamy mleko w lodówce. On – „zadaniowy”, jak sam się lubi określać. Ja – „zmęczona”, jak określają mnie inni.

Od kilku tygodni myślałam o naszej rocznicy. Niby nic szczególnego, ale dla mnie to był symbol. Może pretekst, by choć na chwilę przestać być tylko „mamą” i „żoną”. Chciałam być Marysią. Chciałam, żeby ktoś zapytał, czy nadal słucham tej artystki, co zawsze ryczałam przy jej piosenkach. Marzyłam, że może Jacek to dostrzeże. Zrobi coś innego niż zwykle. Może spacer? Książka, o której mówiłam od miesięcy? Albo ciepłe „pamiętam”.

Powiedziałam mu parę razy, że chciałabym czegoś niepraktycznego. Chociaż raz. Nie zestawu do sprzątania, nie nowej patelni. Może bilety do teatru? Choćby świece na wieczór? Ale on jakby mnie nie słyszał. Jakbym mówiła do ściany. W dzień rocznicy Jacek przyszedł z uśmiechem. Trzymał coś w torbie. Pomyślałam: „Może... może jednak”.

Nietrafiony prezent

Rano dzieci wybiegły do szkoły z niedojedzonymi tostami w ręku. Zmywałam po nich naczynia, kiedy Jacek wszedł do kuchni. Trzymał reklamówkę z marketu. Na jego twarzy malował się ten uśmiech, który przypominał mi, jak wyglądał, gdy się oświadczał. Przez ułamek sekundy poczułam ukłucie nadziei.

– Wiem, że mówiłaś, że coś praktycznego by się przydało – powiedział z zadowoleniem, stawiając torbę na stole. – Zobacz, ma pięć trybów i funkcję smoothie!

Wyciągnęłam blender. Biały, błyszczący, jeszcze pachniał plastikiem. Spojrzałam na niego, potem na Jacka.

– Dzięki... Na pewno się przyda – odparłam spokojnie, starając się nie zdradzić, jak bardzo się pomyliłam w swoich oczekiwaniach.

– No właśnie. Przecież to się przyda – powiedział z miną człowieka, który właśnie załatwił sprawę.

Nie zauważył, że się nie ucieszyłam. Może nie chciał zauważyć. Poszedł do pokoju, nawet nie pytając, czy świętujemy dziś jakoś razem. Blender został na stole. Stałam chwilę, nie ruszając się z miejsca. Przypomniały mi się poprzednie prezenty: odkurzacz, zestaw garnków, mop z obrotową końcówką. Wszystkie czekały w szafce, lśniące i... zbędne. Marzyłam o czymś zupełnie innym. Chciałam czuć się kochana, a nie potrzebna tylko do zadań specjalnych.

Wzięłam blender i bez słowa schowałam go do szafki obok tamtych rzeczy. Po cichu, jakby to była jakaś porażka, którą należało ukryć. W środku zrobiło mi się dziwnie pusto. Jakby ktoś zamknął drzwi i zaryglował je od środka.

Musiałam się wygadać

Po pracy pojechałam do Agnieszki. Nie zapowiadałam się wcześniej, ale wiedziałam, że mnie przyjmie, nawet jeśli będzie miała na głowie suszarkę albo maseczkę z glinki. Otworzyła drzwi w legginsach i z kubkiem zielonej herbaty w ręku.

– No hej, co ty tak bez zapowiedzi? – zapytała, robiąc mi miejsce, żebym mogła wejść.

Zamiast odpowiedzieć, podałam jej torbę. W środku leżało to, co jeszcze rano wywołało na twarzy Jacka dumę.

Oddaję ci prezent rocznicowy. Ty zrobisz z niego lepszy użytek – powiedziałam.

Agnieszka spojrzała do środka, zmarszczyła brwi.

– Blender? Serio?

– Jacek mówił, że się przyda – odpowiedziałam z lekkim wzruszeniem ramion.

– A czego ty byś chciała? – zapytała, stawiając torbę na szafce.

Nie odpowiedziałam od razu. Usiadłam na kanapie, zapatrzona w szarą firankę kołyszącą się w oknie. Wreszcie westchnęłam.

– Nie wiem... Może żeby ktoś mnie posłuchał.

Agnieszka usiadła obok. Zawsze mówiła to, co myśli, bez owijania.

– Maryś, ale ty wciąż czekasz, aż ktoś się domyśli. On się nie domyśli. Nie dlatego, że cię nie kocha, ale dlatego, że jemu to wygodne. Ty ogarniasz wszystko. On po prostu żyje obok.

– On nie jest zły – powiedziałam cicho, jakby sama przed sobą się tłumacząc.

– Nie mówiłam, że jest zły. Ale ty też nie jesteś służącą.

Zapadła cisza. Taka, w której słowa siostry odbijają się echem przez długie godziny.

Jeszcze tego samego wieczoru siedziałam przy komputerze. Otworzyłam przeglądarkę i wpisałam nazwisko artystki, której kiedyś słuchałam non stop. Wyskoczył koncert. Warszawa, za dwa tygodnie. Jeden bilet. Kliknęłam „kup”. Zapłaciłam. Przyszedł mail z potwierdzeniem. Nie powiedziałam nikomu.

Coś tylko dla mnie

Dwa dni później Jacek znalazł potwierdzenie zakupu na stole w kuchni. Musiałam je tam zostawić przez nieuwagę, wśród rachunków i rysunków dzieci. Kiedy weszłam do domu, stał oparty o blat, trzymając kartkę w ręku.

– Kupiłaś bilet? – zapytał bez przywitania. – A co z dziećmi? Czemu jeden?

Zaczęłam zdejmować płaszcz. Nie patrzyłam na niego.

– Bo pierwszy raz od lat chcę świętować coś dla siebie – odpowiedziałam spokojnie.

– Ale przecież mamy rocznicę... – powiedział tonem, jakby właśnie odkrył, że to jednak coś znaczyło.

– Wiem. I właśnie dlatego nie mogę już dłużej udawać – odpowiedziałam. Nie podniosłam głosu. Nie uniosłam się. Nie było we mnie furii, tylko zmęczenie.

Stał w ciszy. Patrzył na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby próbował coś zrozumieć, ale nie miał żadnych narzędzi, żeby to zrobić. Jakby ta informacja była w obcym języku. Nie odezwał się więcej. Po chwili po prostu wyszedł z kuchni. Zostałam sama. Wzięłam bilet z szafki i trzymałam go chwilę w dłoni. Kartka była zwyczajna, biały papier z kodem kreskowym. A jednak coś w niej było. Może nie radość. Ale ulga. Czułam, że zrobiłam coś ważnego. Może pierwszy raz od bardzo dawna.

Mój moment

W dniu koncertu wzięłam wolne. Powiedziałam w pracy, że mam sprawę prywatną. Spakowałam torebkę, włożyłam dżinsy i sweter, ten trochę znoszony, ale mój ulubiony. Nie malowałam się. Nie robiłam z tego wielkiego wydarzenia, choć serce biło mi mocniej niż zwykle. W autobusie siedziałam przy oknie. Przez szybę widać było migające światła miasta, które znałam na pamięć, ale dziś wydawały się inne. Jakby bardziej moje. Kiedy wysiadłam, ludzi było coraz więcej. Szli w jednym kierunku, śmiali się, rozmawiali. Nikt mnie nie znał. Nikt niczego ode mnie nie chciał.

Weszłam na salę i od razu poczułam zapach starego drewna i kadzideł. Ludzie powoli zajmowali miejsca. Usiadłam w trzecim rzędzie od końca. Pochyliłam się do przodu i oparłam łokcie na kolanach. Gdy zgasły światła, zapadła cisza. Artystka weszła na scenę i zagrała pierwsze dźwięki. A potem zaczęła śpiewać. Pierwszy wers znałam na pamięć. W drugim już płakałam.

Nie ze smutku. To było coś innego. Jakby wszystko, co we mnie siedziało od lat – wszystkie zawiedzione nadzieje, niepowiedziane słowa, przemilczane potrzeby – nagle miało prawo wyjść. I wyszło. Cicho, spokojnie. Płakałam, a potem przestałam. I słuchałam. Siedziałam tam przez półtorej godziny z tą kobietą na scenie, z sobą sprzed lat i z tą, którą dopiero próbowałam sobie przypomnieć. Kiedy wyszłam, miasto było już ciche. Przeszłam pieszo dwa przystanki, zanim wsiadłam w nocny autobus. Nie chciałam, żeby ten wieczór się kończył. Wiedziałam jedno – nie musiałam się tym z nikim dzielić. Ten moment był tylko mój.

Cisza w domu

Wróciłam przed południem. Klucz zgrzytnął w zamku jakby głośniej niż zwykle. W mieszkaniu panowała cisza. Dzieci były u babci, jak wcześniej ustaliliśmy. Jacek siedział przy stole w kuchni, z kubkiem herbaty przed sobą. Nie podniósł wzroku, kiedy weszłam. Zdjęłam buty, powiesiłam kurtkę. Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Przez chwilę patrzyłam na jego dłonie, które trzymały kubek. Zawsze miał ciepłe ręce. Ale dziś wyglądały na obce.

– Długo będziesz się gniewać? – zapytał cicho.

– To nie gniew. To przebudzenie – odpowiedziałam po chwili.

Nie było we mnie złości. Raczej coś w rodzaju jasności. Jakby ktoś włączył światło w miejscu, które przez lata tonęło w półmroku. Nie wiedziałam, co dalej. Nie miałam planu. Nie wiedziałam, czy to koniec naszego małżeństwa, czy może dopiero początek czegoś nowego. Ale wiedziałam jedno – nie chcę już żyć tylko dla innych. Nie chcę, żeby całe moje życie było podporządkowane czyimś oczekiwaniom. Chcę się zmieścić w nim też ja sama.

Spojrzałam przez okno. Deszcz zostawiał smugi na szybie. Pomyślałam o kolejnym koncercie tej artystki. Za miesiąc miała wystąpić w Krakowie. Może wtedy kupię dwa bilety. A może znowu tylko jeden.

Odnalazłam siebie na nowo

Nie wiedziałam, czy nasze małżeństwo przetrwa. Nie miałam w sobie tej pewności, która kiedyś przychodziła łatwo. Ale nie bałam się tego. Nie planowałam wszystkiego od nowa. Nie szukałam rewolucji. Raczej przestrzeni. Miejsca na oddech. Na siebie. Kiedyś myślałam, że miłość to trwanie. Dziś wiem, że czasem miłość do siebie wymaga odejścia. Albo przynajmniej zatrzymania się i zapytania: gdzie jestem w tym wszystkim ja?

Jacek był obok. Nadal z tym samym rytmem dnia. Śniadanie, praca, cisza. Nie pytał więcej o koncert, o bilet. Jakby zrozumiał, że nie o to chodziło. Albo wcale nie zrozumiał, tylko po prostu uznał, że lepiej nie drążyć. W weekend odwiedziłam Agnieszkę. W kuchni, obok ekspresu do kawy, stał mój dawny prezent. Blender. Pachniał jeszcze nowością.

– Używasz go? – zapytałam, wskazując na niego.

– Czasem. Głównie do koktajli. Ale wiesz... chyba bardziej jako przypomnienie.

– Czego?

– Że nie warto dawać sobie wmówić, że potrzeby są luksusem – odpowiedziała spokojnie.

Uśmiechnęłam się. Wiedziałam, o czym mówi.

Wracając do domu, myślałam o tym, co zyskałam. Nie chodziło o koncert. Ani o bilet. Chodziło o decyzję. Że jestem ważna. Że moje „chcę” i „nie chcę” znaczą coś więcej niż tylko tło dla cudzych spraw. Zyskałam coś, co dawno zagubiłam. Siebie.

Maria, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama