„Mąż kpił z mojej pracy zdalnej, ale oczekiwał, że będę dumna z jego awansu. Jako dobra żona miałam bić mu brawo”
„Czy on właśnie tak wyobraża sobie moją pracę? Że przysiądę na godzinkę lub dwie przy komputerze, a resztę dnia mam dla siebie? Że moja praca polega na oglądaniu seriali, spacerach i plotkowaniu z sąsiadkami przy kawie? Czy ten człowiek zupełnie upadł na głowę?”.

- Listy do redakcji
Zawsze myślałam, że jesteśmy z Markiem zespołem. Poznaliśmy się jeszcze na studiach – on marzył o pracy w korporacji, ja o własnej firmie. Wtedy wydawało się, że szanujemy swoje pasje i wspieramy się nawzajem. Wspólnie uczyliśmy się do kolokwiów i egzaminów, pożyczaliśmy sobie książki, marzyliśmy o fajnej pracy i karierze.
Byliśmy obrotni
To właśnie ja znalazłam dla mojego ówczesnego chłopaka pierwszy poważny staż w korporacji. Wcześniej obydwoje zaczepialiśmy się to tu, to tam. Ja w butiku z torebkami w galerii handlowej, saloniku prasowym i niewielkiej księgarni. Marek w dużej pizzerii, punkcie ksero, jako taksówkarz. Dla żadnego z nas nie były to zajęcia z marzeń, ale pozwoliły nam dorabiać do skromnego stypendium i tego, co przelewali na nasze konta rodzice.
– Kasa zawsze się przyda. No i każde doświadczenie w CV się liczy. Dla potencjalnego pracodawcy to zawsze znak, że próbowałaś coś robić, a nie spędziłaś pięciu lat na imprezowaniu – pamiętam, gdy zastanawiałam się nad tym butikiem, a Marek przekonywał mnie, że warto zaczepić się tam na soboty i dwa popołudnia w tygodniu.
O programie specjalnie dla studentów ostatniego roku dowiedziałam się od koleżanki. Mnie nigdy nie marzyła się duża korporacja. Zawsze wolałam pracować może i ciężej, ale we własnym tempie. Manager wciąż stojący mi nad głową, harmonogramy, których trzeba się trzymać i mnóstwo procedur nigdy mnie nie kręciły. Wiedziałam jednak, że mój chłopak ma nieco inne zdanie i dla niego staż w tej znanej firmie z zagranicznym kapitałem może być dużą szansą na sukces. I rzeczywiście. Stał się trampoliną, która pozwoliła mu się wybić. Po stażu dostał swoją pierwszą umowę i tak wszystko się zaczęło.
Przestaliśmy się wspierać
Z czasem wzięliśmy ślub, zamieszkaliśmy razem i założyliśmy rodzinę. Po drodze gdzieś jednak zgubiliśmy coś cenniejszego – wzajemne zrozumienie. Coś wyraźnie się zmieniło. Albo raczej to mój mąż się zmienił. A może to ja przestałam przymykać oczy? Skończyło się wzajemne wspieranie, motywowanie, docenianie i świętowanie drobnych sukcesów.
– Dobrze, że ty masz tyle wolnego w ciągu dnia – rzucił kiedyś Marek, zerkając na mnie znad kubka kawy.
Siedział właśnie w naszym salonie, rozłożony na kanapie z gazetą. Popijając kawę, którą ja zaparzyłam. I sięgając po ciasto z jabłkami, które ja upiekłam. Na kruchym spodnie, ze słodką kruszonką. Dokładnie takie, jakie lubił.
– Wolnego? – autentycznie się zdziwiłam, bo ostatnio miałam naprawdę dużo zleceń i nie wyrabiałam się z terminami.
Nie mówiąc już o tym, że czekały mnie miesięczne rozliczenia, konieczność zapłacenia ZUS-u i wizyta u księgowej, która chciała omówić jakąś pilną zmianę.
– No wolnego, przecież jesteś w domu. Ale to całkiem fajnie, że mam taką żonkę, a nie biegającą z wywieszonym językiem karierowiczkę, która zostaje po godzinach w biurze. Kto wtedy niby upiekłby taką pyszną szarlotkę? – mąż puścił do mnie oko, a mnie niemal krew nie zalała.
Mąż mnie zdenerwował
O czym ten człowiek mówi? Czy on całkowicie oszalał?
– Marek, ja prowadzę własną działalność. Mam mnóstwo klientów, zlecenia do zrobienia, terminy do dotrzymania, faktury do wystawienia, podatki do zapłacenia. Przecież doskonale o tym wiesz.
– Tak, tak. Jasne – machnął lekceważąco ręką. – Ale przecież siedzisz sobie wygodnie w domku. Nie musisz wstawać skoro świt, spędzać czasu w korkach, użerać się z zarządem. Sama ustalasz sobie godziny pracy. Zawsze możesz wyjść na spacer, zjeść coś dobrego, obejrzeć serial na kanapie – trajkotał, a ja robiłam coraz większe oczy.
Oglądać serial w telewizji? Czy on właśnie tak wyobraża sobie moją pracę? Że przysiądę na godzinkę lub dwie przy komputerze, a resztę dnia mam dla siebie? Że moja praca polega na oglądaniu seriali, spacerach i plotkowaniu z sąsiadkami przy kawie? Czy ten człowiek zupełnie upadł na głowę?
Wtedy zbyłam to jednak żartem. Nie chciałam się kłócić, tłumaczyć mu, bo i tak niewiele rozumiał. Ten mój Marek jak coś wbije sobie do głowy, to naprawdę trudno przekonać go, żeby zmienił zdanie. Ale coś we mnie pękło.
Czy moja praca naprawdę się nie liczy?
Prowadzę własną pracownię graficzną i pracuję dla różnych klientów. Tworzę identyfikacje wizualne dla firm, projektuję logo, opakowania, grafiki na strony internetowe, nadruki na firmowe gadżety reklamowe. Zaczynałam z niczym, budując wszystko od zera. Po godzinach, wieczorami, czasem nocami.
Jeszcze wtedy pracowałam dodatkowo na etacie, miałam na głowie dom, dlatego musiałam wyrywać każdą chwilę na rozwój swojej marki. Nie jeden raz wracałam do domu koło 17, ogarniałam obiad, sprzątanie, pranie, prasowanie, dzieci. Do komputera siadałam, gdy maluchy i mąż już dawno spali w łóżkach. Nad projektami siedziałam czasami nawet niemal do świtu. Bywało tak, że spałam po 3-4 godziny na dobę, pracowałam w soboty i niedziele. Ale było warto.
To dzięki temu udało mi się rozkręcić własny biznes i zdobyć pozycję w branży. Dzisiaj mam stałych klientów, zarabiam dobre pieniądze, stać mnie nie tylko na utrzymanie firmy i dokładanie się do domowych wydatków, ale i budowanie poduszki finansowej. Ba, to ja zapłaciłam za samochód, generalny remont kuchni i ostatnie wakacje.
Ale dla Marka… Dla Marka to wciąż nic. Bo nie pracuję w znanej korporacji, nie biegam w kołowrotku według wytycznych szefostwa u góry i nie czekam, aż ktoś zauważy mój trud i da awans.
Mąż zaczął chwalić się awansem
– Wiesz, że od przyszłego miesiąca dostaję awans? – pochwalił się pewnego wieczoru dumny jak paw Marek. – W końcu docenili moje zaangażowanie. Dyrektor działu sprzedaży, brzmi nieźle, co?
Oczy mu błyszczały. Był podekscytowany jak dziecko. Miałam wrażenie, że zaraz zacznie podskakiwać w górę. Zupełnie niczym mały chłopiec, któremu udało się wygrać z kolegą w piłkę.
Szczerze? Byłam z niego naprawdę dumna. Pogratulowałam, zrobiłam jego ulubioną kolację, nawet zamówiłam tort z napisem „Pan Dyrektor”. Ale kiedy zapytałam, czy będzie miał teraz więcej obowiązków, tylko się uśmiechnął:
– Oj, nie wnikaj. Ty się na tym nie znasz. Po prostu ciesz się, że będziesz mieć w domu pana dyrektora – czy mi się tylko wydawało, czy w jego tonie usłyszałam lekceważenie?
A ja? Czy on kiedyś zapytał mnie, nad czym aktualnie pracuję? Czy pochwalił, gdy dostałam duże zlecenie? Czy docenił, że zdobyłam klienta Premium, który naprawdę świetnie płaci? Kiedy ostatni raz powiedział: „Jestem z ciebie dumny”? Nie pamiętam. Zaczęłam to zauważać coraz wyraźniej. Poranne kawy, kiedy Marek mówił tylko o sobie. Wieczory, gdy znikał z telefonem w ręce, a ja jeszcze klepałam poprawki dla klienta.
– Dasz mi chwilkę, deadline za godzinę – prosiłam, gdy wołał mnie, żebym obejrzała z nim jakiś film albo zrobiła mu talerz kanapek.
– Naprawdę? O tej porze? – wzdychał ze zniecierpliwieniem.
Ale najgorsze przyszło podczas rodzinnego obiadu.
– Ola robi jakieś rzeczy na kompie – rzucił Marek do swojego brata. – Wiecie, siedzi i klepie jakieś obrazki. Fajnie mieć hobby, nie?
Hobby. Moja praca, moja pasja, moje źródło utrzymania. Moja firma, moje zarobki, moje pieniądze. A on podsumował to jako hobby.
Wreszcie pękłam
Wróciliśmy do domu. Nie powiedziałam ani słowa, ale się we mnie dosłownie gotowało. Po raz pierwszy od dawna naprawdę poczułam się nieważna.
– Co się stało? – zapytał z nutą rozbawienia, dostrzegając moją zaciętą minę.
– Hobby, tak? – spojrzałam mu w oczy. – Myślisz, że ja bawię się cały dzień?
Marek wyglądał na zbitego z tropu.
– Przecież to nie było złośliwe. Po prostu… No wiesz. Pracujesz w domu. Sama przyznałaś, że lubisz to, co robisz.
– Ty też lubisz swoją pracę. Więc to już nie praca? – rzuciłam. – Marek, ja też mam stres, gonią mnie terminy, płacę składki, faktury, ZUS. Zdobywam klientów. Samo nic się nie robi.
Na drugi dzień wzięłam wolne. Nie zrobiłam śniadania. Nie rozpakowałam zmywarki. Nie zawiozłam rzeczy do paczkomatu. Po prostu usiadłam na kanapie z książką. Marek wrócił i spojrzał zdziwiony.
– Nic dzisiaj nie robiłaś? – zapytał.
– No przecież nie pracuję. Siedzę w domu – odparłam. – No to siedzę – dodałam nieco złośliwie.
Milczał. Potem zapytał niepewnie:
– Ale serio, jak wygląda twój dzień? Tak od rana?
I tak usiedliśmy. Pokazałam mu kalendarz, listę projektów, program z fakturami, maile od klientów i księgowej. Opowiedziałam, ile zarabiam. W końcu zamilkł.
– Ola… Ja nie wiedziałem. Myślałem, że to bardziej taka luźna praca – wydukał.
– Nie wiedziałeś, bo nigdy nie zapytałeś.
To musiało się zmienić
Nie chcę robić z Marka potwora. Po prostu żył w bańce. Chyba naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, że ja też normalnie pracuję i zarabiam na nasz dom. Od tamtej rozmowy wiele się zmieniło. Zaczęło się od drobiazgów – pytania, czy pomóc z kolacją, czy dziś miałam dużo pracy. A potem przyszło coś więcej.
– Ponoć masz nowego klienta z Niemiec? – zapytał któregoś dnia. – To duża rzecz, prawda?
Prawda. I chociaż nie powiedział "jestem z ciebie dumny", w jego oczach pierwszy raz zobaczyłam podziw i dumę.
Zrozumiałam, że to także moja wina – że pozwalałam się spychać w cień. Że bycie wspierającą żoną nie oznacza rezygnacji z własnej wartości. Teraz już wiem, że moja praca też się liczy. I jeśli ktoś tego nie widzi, warto o tym mówić. Bo nawet jeśli pracuję przy własnym biurku, w wygodnym dresie, bez dojazdów i w domowych kapciach, to nie znaczy, że nic nie robię.
Karolina, 35 lat
Czytaj także:
- „Myślałam, że idę na zwykłą kolację z kolegą. Potem wysłał mi SMS-a, którego mój mąż nigdy nie może przeczytać”
- „Mąż przez lata stronił od bliskości. Zażądałam rozwodu, gdy w końcu odkryłam, dlaczego jest taki oziębły”
- „Matka całe życie traktowała mnie jak śmiecia. Zdziwiłam się, że upokorzyła mnie nawet w testamencie”

