„Marynowane grzyby znikały z mojej spiżarni, a ja podejrzewałam męża. Miał chrapkę nie tylko na podgrzybki w zalewie”
„Coś tu nie grało. Niby tylko zwykłe słoiki, a jednak miałam wrażenie, że niosą ze sobą tajemnicę, której jeszcze nie potrafiłam nazwać. Kolejny tydzień. Spiżarnia znowu uboższa o dwa słoiki. Już nie mogłam udawać, że tego nie widzę”.

- Redakcja
Jesień zawsze miała dla mnie zapach octu, liści i grzybów. Od dziecka spędzałam godziny w kuchni, pomagając mamie przy przetworach – to był nasz rytuał. Najpierw zbieranie w lesie, potem czyszczenie, gotowanie, przyprawianie. Słoiki ustawione równo na półkach spiżarni wydawały się skarbem większym niż złoto.
Gdy wyszłam za Dariusza, przejęłam tę tradycję – z roku na rok zapełniałam piwnicę własnoręcznie przygotowanymi marynowanymi grzybami, ogórkami i powidłami. Dla mnie to był symbol domu, ciągłości, czegoś pewnego.
Darek zawsze twierdził, że grzybów nie znosi. Na sam zapach kręcił nosem, a gdy podsuwałam mu talerz z zupą grzybową czy pierogami, wzdychał teatralnie:
– Kochanie, wiesz, że ja tego nie przełknę.
Śmiałam się wtedy, że mam w domu „grzybowego heretyka”. Czasem opowiadałam koleżankom, że mój mąż jest jedynym facetem w Polsce, który nie zje ani jednego podgrzybka – i wydawało mi się to zabawne.
Dlatego kiedy pewnego dnia zauważyłam, że z półek w spiżarni znikają słoiki z marynowanymi grzybami, nie wiedziałam, co o tym myśleć. Jeszcze bardziej zdziwiło mnie, gdy zobaczyłam Dariusza pakującego dwa słoje do swojej torby, jakby wynosił je ukradkiem. Zatrzymałam się w progu, serce zabiło mi szybciej. On? Ten sam, który tyle lat zarzekał się, że nie znosi grzybów?
Nagle poczułam dziwne ukłucie – ciekawości, ale i niepokoju. W mojej spiżarni, między etykietkami „2019” a „2020”, zaczęła się historia, której nigdy nie spodziewałabym się przeżyć.
Karmił mnie wymówkami
Stałam w kuchni, a zapach smażonej cebuli unosił się z patelni. Dariusz wychodził z torbą przewieszoną przez ramię i już z daleka zauważyłam charakterystyczne wybrzuszenie. Nie wytrzymałam.
– Darek, przecież ty nie jesz grzybów. Po co bierzesz te słoiki? – zapytałam, starając się, by mój głos brzmiał lekko, choć w środku coś mnie ścisnęło.
Mąż spuścił wzrok i odchrząknął.
– Wiesz… spróbowałem ostatnio i chyba jednak mi zasmakowały – rzucił, jakby mówił o pogodzie.
Patrzyłam na niego zdumiona. Od dziesięciu lat z uśmiechem odsuwał każdy talerz, na którym pojawiały się grzyby. Kiedyś, jeszcze na początku małżeństwa, zrobiłam zapiekankę z kurkami. Wystarczyło jedno spojrzenie na jego skrzywioną minę i wiedziałam, że nie ma sensu go namawiać. A teraz nagle… „zasmakowały”?
– Po tylu latach? – mruknęłam bardziej do siebie niż do niego.
Dariusz wzruszył ramionami i próbował się uśmiechnąć, ale ten uśmiech wyglądał jak nienaturalnie przyklejony.
– No tak bywa, smaki się zmieniają – powiedział, odwracając się w stronę drzwi. – Zjem potem coś w pracy, nie czekaj na mnie.
Zostałam sama, a w mojej głowie kłębiły się wspomnienia: święta u mamy, gdy odmawiał spróbowania kapusty z grzybami, wspólne obiady, kiedy kręcił nosem na farsz z pieczarek. Wtedy było to dla mnie tylko drobną niedogodnością, teraz jednak wydawało się dziwne, wręcz podejrzane.
Coś tu nie grało. Niby zwykłe słoiki, a jednak miałam wrażenie, że niosą ze sobą tajemnicę, której jeszcze nie potrafiłam nazwać.
Nie przekonywały mnie te tłumaczenia
Kolejny tydzień. Spiżarnia znowu uboższa o dwa słoiki. Już nie mogłam udawać, że tego nie widzę. Weszłam do kuchni, gdzie Dariusz krzątał się przy czajniku.
– Zauważyłam, że co tydzień znikają słoiki z grzybami – zaczęłam spokojnie, ale głos mi zadrżał. – Ty sam je zjadasz?
Mąż podniósł głowę gwałtownie, jak złapany na gorącym uczynku.
– No… w pracy chłopaki też je polubili. Częstuję ich czasem – odpowiedział zbyt szybko, zbyt nerwowo.
Zmrużyłam oczy.
– Dziwne, że nagle cała twoja firma zakochała się w moich grzybach – rzuciłam ironicznie, krzyżując ręce na piersi.
– A co w tym takiego dziwnego? – bronił się, bębniąc palcami o blat. – Powiedziałem im, że robisz świetne przetwory. No i tyle.
Chciałam mu uwierzyć, ale coś w jego tonie nie dawało mi spokoju. Odwracał wzrok, mówił urywanymi zdaniami. Znałam go zbyt dobrze, by nie wyczuć, że coś kręci.
Usiadłam przy stole i spojrzałam mu prosto w oczy.
– Darek, przecież ja się cieszę, jeśli komuś smakują. Ale powiedz prawdę: naprawdę chodzi tylko o kolegów z pracy?
Westchnął ciężko, jakby pytałam go o rzecz najbanalniejszą na świecie.
– Justyna, nie doszukuj się problemu tam, gdzie go nie ma – uciął. – To tylko słoiki z grzybami.
Ale właśnie w tej chwili poczułam, że nie chodzi o „tylko”. Coś ukrywał. Nagle zwykłe przetwory, które dotąd były dla mnie symbolem ciepła i bezpieczeństwa, zaczęły przypominać mi dowody na to, że w naszym małżeństwie pojawiła się rysa.
Wieczorem siedziałam sama w spiżarni, wpatrując się w równe rzędy słoików. Każdy brakujący stał się dla mnie pytaniem bez odpowiedzi.
Usłyszałam coś wstrząsającego
Tego dnia wróciłam wcześniej z pracy. Deszcz siąpił, więc po cichu weszłam do domu, nie zapalając światła w korytarzu. Torbę rzuciłam na krzesło i już miałam wejść do kuchni, gdy usłyszałam znajomy głos. Dariusz mówił szeptem, jakby bał się, że ktoś usłyszy.
– Tak, mam dla ciebie jeszcze dwa słoiczki… – brzmiał cicho, ale wyraźnie. – Wiem, że uwielbiasz. Jutro ci przyniosę.
Serce podskoczyło mi do gardła. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Stałam bez ruchu, trzymając się framugi drzwi, żeby nie upaść. Nie musiałam słuchać dalej – odpowiedzi kobiety nie słyszałam, ale wystarczyło mi to jedno zdanie.
„Uwielbiasz”. To nie „kolega”, nie „chłopaki z pracy”. To była ona. Ktoś inny.
Nagle wszystkie puzzle ułożyły się w jedną całość: jego nagłe upodobanie do grzybów, słoiki znikające w tajemniczy sposób, nerwowe tłumaczenia. To nie koleżeńska przysługa. To prezent. Intymny, domowy, wypełniony moim czasem i sercem.
Czułam, jak narasta we mnie gniew pomieszany z rozpaczą. Każdy słoik, który trzymałam kiedyś w dłoniach, był dla mnie symbolem troski o nasz dom. Teraz stawał się dowodem na to, że ktoś inny korzystał z tej troski, ktoś, kto nie miał do niej prawa.
Dariusz zakończył rozmowę, chowając telefon do kieszeni. Wbiegłam wtedy do łazienki i przekręciłam zamek, udając, że dopiero co wróciłam. Ale w lustrze zobaczyłam swoją twarz – bladą, ściągniętą, oczy pełne łez. Nie było już odwrotu. Zrozumiałam, że żyję w cieniu kłamstwa, które pachniało octem i pieprzem.
Wszystko już wiedziałam
Wieczór był cichy, aż za bardzo. Siedziałam przy stole w kuchni, dłonią bawiłam się zakrętką od słoika, obracając ją w kółko, jakby miała mi dać odpowiedź. Dariusz wszedł, zdjął marynarkę i spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Coś się stało? – zapytał, starając się zabrzmieć naturalnie.
Nie czekałam ani sekundy.
– Powiedz prawdę. Dla kogo są te słoiki? – wyrzuciłam z siebie, głos drżał, ale brzmiał twardo.
Zmieszał się, usiadł naprzeciwko mnie.
– Mówiłem ci. Justyna, przesadzasz, naprawdę… – zaczął, lecz widziałam, jak jego oczy uciekają na bok.
– Nie przesadzam! – krzyknęłam, uderzając dłonią w stół. – Podsłuchałam cię. To dla niej, prawda?!
Zapadła cisza. Dariusz milczał, jakby ważył każde słowo, aż w końcu westchnął i spuścił głowę.
– Nazywa się Magda… – wyszeptał. – To… koleżanka z pracy.
Serce rozpadło mi się na kawałki.
– Koleżanka? – powtórzyłam, śmiejąc się przez łzy. – Od kiedy częstujesz „koleżanki” moimi grzybami i mówisz im, że uwielbiają?!
– Justyna, ja… – próbował tłumaczyć – ona przechodzi trudny czas, chciałem jej sprawić przyjemność.
– A mnie? – przerwałam mu ostro. – Mnie choć raz sprawiłeś przyjemność w taki sposób? To, co dla mnie było symbolem domu, ciepła, naszej rodziny… oddałeś obcej kobiecie!
Nie potrafił odpowiedzieć. Widziałam, że chciał zaprzeczyć, odwrócić kota ogonem, ale prawda była zbyt oczywista. Poczułam, jak zalewa mnie fala wściekłości, pomieszana z poczuciem zdrady i upokorzenia.
Tamtej nocy nie zasnęłam. Leżałam obok niego, słysząc jego spokojny, miarowy oddech, a w głowie dudniło mi jedno pytanie: jak długo trwało to kłamstwo?
Musiałam to powiedzieć
Nie mogłam dłużej żyć tylko domysłami. Potrzebowałam spojrzeć jej w oczy – tej kobiecie, która zjadała moje grzyby i razem z nimi po kawałku zabierała mi męża.
Umówiłam się z tamtą Magdą w kawiarni niedaleko ich biura. Przyszła punktualnie, młodsza, uśmiechnięta, zbyt pewna siebie. Gdy tylko usiadła naprzeciwko mnie, poczułam, jak coś we mnie pęka.
– Smakowały ci moje grzyby? – zaczęłam zimnym tonem, patrząc jej prosto w oczy. – Może następnym razem dołączę etykietkę: „Zdrada w zalewie octowej”.
Kobieta pobladła.
– Proszę… On sam mi przynosił. Ja nie prosiłam – zaczęła się tłumaczyć, plącząc ręce.
– Nie prosiłaś, ale jadłaś. Wiesz, co to dla mnie znaczyło? Każdy słoik to było moje serce włożone w dom. A on podarował je tobie.
– On… mówił, że macie problemy – wyrzuciła nagle, spuszczając wzrok. – Że czuje się samotny, niezrozumiany. Ja… chciałam tylko być obok, wesprzeć go.
Słuchałam jej, a każde słowo wbijało mi się w skórę jak cierń. „Problemy”, „Samotny”. Nigdy nie mówił mi o tym, a przed nią otwierał się jak na spowiedzi.
– Wiesz, co jest najgorsze? – zapytałam. – Że nie straciłam tylko męża. Straciłam też to, co kochałam najbardziej – mój dom, moje symbole. Nawet spiżarnia przestała być moja.
Kobieta milczała. Widziałam, że jest spłoszona, może nawet trochę żałowała. Ale to już nie miało znaczenia. Zdrada stała się faktem, a ja zostałam z poczuciem, że nawet moje marynowane grzyby obróciły się przeciwko mnie. Wyszłam z kawiarni, zostawiając ją z filiżanką nietkniętej kawy.
Grzyby straciły swój smak
Kiedy wróciłam do domu, było cicho jak nigdy wcześniej. Dariusz siedział w salonie, ale nie odezwałam się do niego ani słowem. Minęłam go obojętnie i weszłam do spiżarni.
Na półkach równo stały słoiki, dziesiątki szklanych świadków mojego poświęcenia. Jeszcze niedawno widziałam w nich ciepło i ciągłość rodzinnych tradycji. Teraz każdy wyglądał jak zamknięty dowód kłamstwa. Przesuwałam palcami po zimnym szkle, a w głowie dudniła jedna myśl: jak mam teraz otworzyć którykolwiek z nich, nie czując goryczy?
Usiadłam na małym stołku, tym samym, na którym dawniej przesiadywałam z mamą, czekając, aż zagotuje się zalewa. Wtedy czułam dumę. Teraz czułam pustkę. Wszystko, co budowałam przez lata – zwyczaje, rytuały, małżeństwo – rozsypało się przez kilka słoików, które powędrowały w nie swoje ręce.
Dariusz zapukał nieśmiało w drzwi spiżarni.
– Justyna… możemy porozmawiać? – spytał.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam tylko na szkło, które odbijało moje zniekształcone oblicze. Nie wiedziałam, czy chcę jeszcze słuchać, czy mam siłę ratować coś, co zostało podeptane.
Jedno było pewne: nasze małżeństwo nigdy już nie będzie takie samo. Mogłam zostać, mogłam odejść – decyzja wisiała gdzieś w przyszłości. Ale tego wieczoru wiedziałam jedno: słoiki, które kiedyś były dla mnie symbolem miłości, stały się słoikami kłamstw. Cokolwiek postanowię, tego smaku zdrady nie uda się już wyparzyć z pamięci.
Justyna, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Grzybobranie z teściową to był najgorszy weekend w moim życiu. Przypadkiem poznałem jej brudny sekret”
- „Mąż twierdził, że jestem nikim bez jego pieniędzy. No cóż, zdziwi się kiedyś, ile mu podebrałam”
- „Przyniosłem do domu koszyk pełen borowików. Potem nazwano mnie złodziejem w internecie, a ja przecież nic nie ukradłem”

