Reklama

Kiedy umarł mój mąż Stefan, każdy klepał mnie po plecach i powtarzał, żebym trzymała się dzielnie. Ja tylko kiwnęłam głową, bo pierwszy raz od czterdziestu lat poczułam spokój. Stefana nie dało się nie lubić. Ale ja byłam zmęczona tą przewidywalnością. Całe życie musiałam się dostosowywać. W dzieciństwie mama mówiła, żebym nie chodziła z dziewczynami na plażę, bo to źle wygląda. Stefan też miał swoje teorie, takie jak ta, że kobiecie nie wypada pracować, zamiast zajmować się domem.

Reklama

Któregoś dnia poszłam do sąsiadki z trzeciego piętra na imieniny. Niby nic szczególnego, kawa, ciasto, parę butelek wina. Poszłam z ciekawości i żeby nie siedzieć kolejny wieczór sama. Nie szykowałam się jakoś specjalnie. Pomyślałam, że to i tak nikogo nie obchodzi.

Kobiety rozsiadły się w półkolu na kanapie, jedna przez drugą opowiadały o wnukach, lekach, sąsiadach. Słuchałam jednym uchem, popijając czerwone wino, które od razu rozgrzało mi policzki. Wtedy usiadł koło mnie jakiś mężczyzna. Był nowy w naszym bloku. Zapytał, czy podać mi coś do jedzenia, a potem zaczęliśmy rozmawiać.

– Często tu odbywają się takie spotkania?

– Szczerze mówiąc nie wiem. Ostatni raz byłam chyba z pięć lat temu, jeszcze z mężem – powiedziałam i zdziwiłam się, że go wspominam.

Chciałam odmiany

Później Janina puściła jakąś starą piosenkę Ireny Santor i zanim się zorientowałam, Marian trzymał mnie za dłoń, a jego druga ręka spoczywała na moich plecach. Pachniał wodą kolońską, trochę za mocną, ale ten zapach przypominał mi młodość.

– Masz bardzo ładny uśmiech – powiedział nagle.

– Proszę cię, mam zmarszczki jak mapa Mazowsza.

– Ale jakie ciekawe to Mazowsze – odpowiedział i mrugnął do mnie.

Wracałam do domu rozkojarzona. Nogi miałam lekkie, serce też. Kiedy zamknęłam za sobą drzwi, poczułam jednak wyrzuty sumienia. Jak mogłam się tak dobrze bawić, skoro niedawno pochowałam męża? Położyłam się spać w ubraniu i długo wpatrywałam się w sufit. Może jednak samotność to nie kara, ale nowy początek?

Zaczęłam robić rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiłam. Kupiłam sobie czerwone adidasy, a potem zainstalowałam aplikację randkową. Zapisałam się też do klubu seniora, bo chciałam tańczyć, ruszać się, być wśród ludzi.

W klubie poznałam Mieczysława, który nosił w kieszeni tomiki wierszy i cytował Norwida przy kawie. Mówił, że kobieta po sześćdziesiątce ma więcej uroku niż dwudziestka w szpilkach. Był też Józek – buzia mu się nie zamykała, opowiadał o wszystkim. I Jacek, o jakieś dziesięć lat młodszy, bezczelny i czarujący. Często mi dogryzał, a ja udawałam, że się obrażam.

Plotki się rozeszły

Ludzie zaczęli patrzeć inaczej. Sąsiadka na klatce kiedyś zapytała szeptem:

– Pani Heleno, z tym młodym to tak serio?

– A dlaczego nie? – odpowiedziałam.

Nie dodałam, że już nawet nie wiem, co to znaczy „na serio”. W domu długo myślałam o tym pytaniu. Nie było życzliwe, raczej wścibskie, jakbym w tym wieku nie miała prawa do zabawy, flirtu, czerwonych butów. Ale mimo to nie przestałam.

Wiedziałam, że kiedyś moje dzieci zauważą, że coś się we mnie zmieniło. Córka zaproponowała rodzinny obiad. Usiadłam z nimi przy stole. W końcu padło to pytanie:

– Mamo, co ty wyprawiasz?

Udawałam, że nie rozumiem.

– Jak to co? Jem ziemniaki.

– Nie żartuj. Wiem, że na twoim osiedlu wszyscy o tobie mówią.

– Co mają mówić? Jak już jestem emerytką, to powinnam siedzieć cicho w fotelu i szydełkować?

Syn westchnął i spojrzał na mnie z wyraźnym wyrzutem.

– Mamo, ty masz ponad sześćdziesiąt lat, a zachowujesz się jak zbuntowana nastolatka.

– A kiedy ja miałam być szczęśliwa?! Jak smażyłam schabowe ojcu?! – wrzasnęłam i sama się przestraszyłam.

Nie rozumieli mnie

Chyba zrobiło im się trochę głupio. Córka spuściła wzrok, syn odłożył widelec.

– My się martwimy, mamo. Po prostu się martwimy.

Nie odpowiedziałam, bo wiedziałam, że to nie tylko troska, ale przede wszystkim wstyd, że ich matka robi coś, co w ich oczach uchodzi za niewłaściwe. Coś, co nie pasuje do wyobrażenia statecznej emerytki.

Tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, a przez głowę przewijały mi się twarze – Mieczysława, który powtarzał, że moje oczy mają kolor nieba po deszczu, Jacka, który wziął mnie za rękę na spacerze i udawał, że nie widzi spojrzeń przechodniów, i siebie, która pierwszy raz w życiu sama zamówiła lampkę wina w barze.

Przypomniało mi się, jak kiedyś powiedziałam do koleżanki z pracy, że jeszcze się w życiu wyszaleję. Ona roześmiała się, poklepała mnie po ramieniu i powiedziała: „Helka, ty się do szaleństw nie nadajesz”. A teraz, kiedy naprawdę zaczęłam żyć, nikt się już nie śmieje, za to wszyscy mnie oceniają.

Spróbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ktoś powiedział do mnie coś, co nie było prośbą, wyrzutem albo żartem, kiedy ktoś zapytał: co czujesz? A ja czuję żal, że przez całe życie myślałam, że mi czegoś nie wolno, że nie wypada. Zmarnowałam tyle lat życia na dostosowywanie się do głupich zasad.

Helena, 61 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama