Reklama

Kiedy po raz pierwszy stanęłam w progu tego domu, przez chwilę miałam wrażenie, że popełniłam błąd. Wielki błąd. Ściany były wilgotne, z sufitu zwisały pajęczyny, a w kącie kuchni coś przebiegło z cichym skrzypnięciem. Serce zabiło mi szybciej, ale nie z ekscytacji – z przerażenia. Zamiast nowego początku, zobaczyłam zgliszcza, w których raczej można umrzeć z samotności niż się odrodzić.

– A mówiłam pani, że to ruina – zaśmiała się sąsiadka, która stała obok z koszem świeżo zebranych jajek. Miała siwe włosy, spięte w ciasny kok, i twarz jak z bajki – surową, ale z jakimś dziwnym ciepłem w oczach. – Basia jestem. Tu obok mieszkam. Znałam poprzednich właścicieli. Głupi byli, że to zostawili.

– Klara – przedstawiłam się, ściskając jej dłoń. – Nie wiem, co mnie tu przywiało. Może... jakaś desperacja.

– Albo nadzieja. Czasem jedno i drugie wygląda tak samo – Basia wzruszyła ramionami.

Przez pierwsze dni żyłam na konserwach, przy świeczkach i z grzejnikiem olejowym, który ledwo zipał. Myszy były odważniejsze ode mnie. Chodziły, jakby to one tu mieszkały, a ja byłam tylko intruzem. Spałam w kurtce, owinięta kocem, a i tak budziłam się w środku nocy zmarznięta do kości. Basia czasem przynosiła mi jajka, czasem zupę w słoiku. Zasiadała na moim zapadniętym krześle i zaczynała opowieści.

– Ten dom kiedyś żył. Młoda dziewczyna tu mieszkała, z mężem. Wesele mieli takie, że cała wieś śpiewała. Potem on zginął, a ona się stąd wyniosła. Od tamtej pory to już tylko wiatr i echo. Ale pani… pani ma w oczach coś znajomego. Jakby pani miała tu umrzeć albo się narodzić.

Zamilkłam. To było dokładnie to, co czułam, choć nie potrafiłam ubrać tego w słowa. Nie wiedziałam jeszcze, że Basia będzie moją kotwicą, gdy wszystko zacznie się chwiać.

Zaskakujące spotkanie

Niebo nad Bieszczadami potrafi być złowieszcze nawet w pogodny dzień. Ale tamtego wieczoru niebo nie miało nic do rzeczy – to jego widok sprawił, że zrobiło mi się duszno. Stał oparty o maskę swojego samochodu, jakby nigdy się stąd nie wyprowadził. W skórzanej kurtce, z tą samą nonszalancką fryzurą, która dawniej wydawała mi się urocza, a dziś – po prostu irytująca.

– Klara... – powiedział miękko, jakby moje imię miało jeszcze jakąkolwiek moc.

– Co ty tu robisz, Tomek?

– Musiałem... musiałem cię zobaczyć. Usłyszałem, że kupiłaś ten dom. Musiałem to zobaczyć na własne oczy.

– No to widzisz. Gratuluję. Spełniłam swój plan „jak umrzeć z klasą w ruinie”.

Uśmiechnął się smutno, jakby próbował rozbroić mnie wspomnieniem. Nie działało.

– Klara, ja... nie wiem, jak wtedy to wszystko się potoczyło. Wiem, że cię zraniłem. Bardzo.

– Zraniłeś mnie tak bardzo, że przez pół roku nie potrafiłam wyjąć obrusu z szuflady, bo kojarzył mi się z tym cholernym niedoszłym weselem. Myślałam, że będziemy rodziną, że z tobą zbuduję coś trwałego. A ty... ty się po prostu ulotniłeś. Bez słowa.

– Nie bez słowa. Napisałem list.

– O, list. Czyli byłeś tchórzem z klasą – parsknęłam gorzko. – Znasz to uczucie, kiedy ktoś rozcina cię od środka i jeszcze zostawia bilecik z napisem „wybacz”?

– Klara...

– Po co tu jesteś? Chcesz się upewnić, że znowu stoczyłam się na dno?

– Nie. Chciałem się upewnić, że żyjesz. Że nie jesteś sama.

Zachwiałam się, jakby ktoś uderzył mnie w splot słoneczny. Spojrzał na dom, na stary fotel wystający zza drzwi, na stertę drewna, której nie miałam siły jeszcze porąbać.

– Widzę, że próbujesz to wszystko ogarnąć. Nieźle ci idzie.

– Nie potrzebuję litości, Tomek.

– Może nie, ale... może chcesz kogoś, kto chociaż chwilę pomoże?

Prychnęłam.

– Dziękuję, radzę sobie. A teraz idź już. Ten dom nie lubi duchów przeszłości.

Nie odpowiedział. Wsiadł do samochodu i odjechał. Zostawił po sobie tylko kurz i powracające pytanie, które dźwięczało mi w głowie jeszcze długo po jego zniknięciu: Czy ja naprawdę go już nie kocham?

Tajemniczy nieznajomy

Zaczęło się od stukania. Cichego, rytmicznego – jakby ktoś pukał, ale nie do drzwi. Podeszłam do okna. W oddali, na skraju lasu, stał mężczyzna z siekierą. Pracował przy starym płocie, uderzając młotkiem w zmurszałe belki. Patrzyłam na niego przez kilka minut, zanim zrozumiałam, że to nie jest przywidzenie.

– Hej! – krzyknęłam, wychodząc na ganek. – Halo! Co pan tam robi?

Mężczyzna odłożył narzędzia i wolnym krokiem ruszył w moją stronę. Był wysoki, barczysty, z twarzą opaloną od słońca i szorstką jak papier ścierny. Miał na sobie roboczą koszulę, porządnie znoszoną, i spojrzenie, które wytrzymało każde moje pytanie, zanim jeszcze je zadałam.

– Płot się wali. Jak tak zostanie, to dziki pani wejdą – rzucił, wskazując głową na moją posesję. – Olek jestem. Tam mieszkam – kiwnął w stronę domku schowanego za ścianą drzew.

Nie prosiłam o pomoc – odpowiedziałam chłodno.

– I dobrze. Bo nie robię tego, bo ktoś prosił. Tylko nie lubię, jak codziennie widzę, że płot tak leży. Wkurza mnie to.

Nie wiedziałam, czy mam się roześmiać, czy obrazić.

– Jest pan zawsze taki… miły?

– Nie. Tylko jak ktoś mnie zaskoczy w środku dnia, krzycząc z werandy.

Poczułam, jak kącik moich ust lekko drgnął.

– Klara – przedstawiłam się.

– Wiem. Basia mówiła. Że nowa się tu sprowadziła. Z miasta. Z połamanym sercem i z domem jak z horroru. – Spojrzał na mnie z ukosa. – Pasujesz tu.

– To miał być komplement?

– Nie wiem. Ale nie uciekłaś po pierwszej nocy. To już coś.

Od tamtego dnia zaczął się pojawiać regularnie. Czasem tylko naprawiał coś przy płocie, czasem przynosił kawałek drewna na rozpałkę. Nie był rozmowny, ale gdy już mówił, jego słowa brzmiały... prawdziwie. Bez owijania w bawełnę, bez udawania.

– A ty co robiłaś, zanim się tu sprowadziłaś? – zapytał raz, podając mi młotek.

– Organizowałam śluby. Wesela. Dekoracje, bukiety, białe gołębie. Cała ta magia.

– A teraz?

– Teraz próbuję zbudować coś z niczego. Może... magiczne miejsce w ruinie.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się – pierwszy raz.

– Dobre drewno. Choć mokre, to jak się dobrze suszy, to jeszcze długo posłuży. Może ten dom też taki jest.

Zaniemówiłam. Bo pierwszy raz od miesięcy pomyślałam, że może jednak warto spróbować.

Świetnie! Oto kolejna część:

Pierwszy taniec czas zacząć

Deszcz lunął w dniu, w którym miałam wszystko pod kontrolą. Biała altana, udekorowana ręcznie malowanymi lampionami, zaczęła przeciekać jeszcze przed południem. Przedłużacze od nagłośnienia zalane, DJ w panice owijał sprzęt workami na śmieci. Panna młoda miała atak histerii, bo fryzura kosztująca pół pensji wyglądała jak stóg siana. A ja... stałam na środku tej burzy – dosłownie i w przenośni – z telefonem, który przestał działać, i sukienką przylepioną do ciała. Czułam, jak zaciska mi się gardło.

– Klara! Co robimy?! – krzyknęła Basia, trzymając nad sobą parasol, który już dawno przestał pełnić jakąkolwiek funkcję.

– Nie wiem... – wydusiłam. – Nie wiem, Basia.

I wtedy pojawił się Olek. Bez słowa. W mokrej koszuli, z przedłużaczem w jednej ręce i skrzynką narzędzi w drugiej.

– Zróbcie im ślub w stodole – rzucił tylko. – Dach nie przecieka. Wystarczy trochę światła, świec, może kwiaty. I będzie romantyczniej niż w altanie.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– W stodole?

– Ludzie brali śluby w okopach, na tratwach, pod drzewem. Nie miejsce się liczy, tylko to, czy ktoś naprawdę kocha.

Nie czekając na moją zgodę, poszedł do stodoły. Po godzinie była nie do poznania – rozwieszone lampki, obrusy z płótna, prowizoryczny parkiet. Pomogli mu sąsiedzi, ktoś przyniósł jeszcze kwiaty z ogrodu, dzieci zrobiły napis „Miłość nie boi się deszczu”. Kiedy młoda para weszła do środka, zaniemówili. Dziewczyna się rozpłakała. Z wzruszenia. A ja? Stałam z boku, patrząc na Olka, który właśnie odpalał kolejne lampki na sznurze i uśmiechał się do mnie, nieśmiało, jakby zrobił coś zupełnie zwyczajnego.

– To twoje dzieło – powiedziałam, podchodząc.

– Nie. Ja tylko mam młotek. Ty masz serce.

Zabrzmiało to kiczowato. Ale wtedy – tak bardzo prawdziwie. Po raz pierwszy od lat, po całym tym burzowym chaosie, miałam poczucie, że ktoś naprawdę... jest ze mną.

Życie na nowo

Czerwcowe słońce rozlało się po dolinie jak miód. Tego dnia wszystko było inne – spokojniejsze, cieplejsze, jakby świat wiedział, że zasłużyłam na coś pięknego. Druga para młoda – zakochani z Warszawy, zafascynowani ideą „ślubu w ruinie” – miała świętować właśnie tutaj. I to nie był przypadek. Ktoś im o mnie opowiedział. Ktoś, kto widział tamto deszczowe wesele. Zjawiła się też dziennikarka. Młoda, energiczna, z notatnikiem w ręku i uśmiechem pełnym ciekawości.

– Klara, pani historia robi furorę. Wie pani, ile teraz ludzi chce uciec z miasta i zacząć od nowa? Ale nie każdemu się udaje. A pani... pani to zrobiła.

– Nie wiem, czy „zrobiłam”. Ja po prostu... przestałam uciekać – odpowiedziałam, stawiając przed nią szklankę z lemoniadą. – Ten dom mnie przyjął. Z dziurami w ścianach, z duchami przeszłości. I pozwolił mi zbudować coś nowego.

– To prawda, że była pani organizatorką ślubów w mieście?

– Tak. A potem... potem mój własny ślub się nie odbył. I wszystko straciło sens.

– I co go przywróciło?

Spojrzałam w stronę Olka. Stał przy jednym z drewnianych stołów i rozmawiał z kimś.

– Spotkałam człowieka, który nie mówi wiele, ale jego obecność to najcenniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek miałam. I zrozumiałam, że dom to nie cegły. To ludzie, którzy w nim są.

Dziennikarka zanotowała coś szybko, a potem spojrzała na mnie uważnie.

– Czy mogę pani zrobić zdjęcie?

– Nie. Ale może pani sfotografować to miejsce. Ono ma w sobie więcej prawdy niż ja.

I wtedy poczułam jego dłoń na swojej. Olek podszedł cicho, bez słowa, i po prostu... był. Ujął moją rękę z taką pewnością, jakby znał ją od zawsze.

– Wszystko gotowe – powiedział tylko.

– I ja też – szepnęłam. – Po raz pierwszy w życiu, naprawdę jestem.

Klara, 45 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama