Reklama

Zosia nuciła „Pan Jezus już się zbliża”, podskakując co chwilę. Ja siedziałam w kuchni, przyszywając drobne koraliki do jej komunijnej torebki i zastanawiałam się, jakim cudem dzieci potrafią tak się cieszyć duchowością. Nie rozumiała przecież do końca, czym jest Eucharystia.

Nie mogła się doczekać

– Mamo, a jak już będę miała Komunię, to będziemy chodzić razem na mszę co niedziela, prawda? – zapytała.

– Będziemy – odparłam, bo wiedziałam, że to pytanie nie dotyczyło rytuału, tylko naszej relacji, która teraz miała zostać wzmocniona czymś większym.

Nie chodziłam na mszę co tydzień, czasem nawet miesiące mijały, zanim przekroczyłam próg kościoła. Ale wierzyłam po swojemu, bez manifestacji, że jest ktoś większy ode mnie, i że ten ktoś zna moje serce.

Z Michałem jesteśmy razem od niemal piętnastu lat. Nie mamy ślubu kościelnego. Kiedyś go planowaliśmy, ale potem życie nas wciągnęło w codzienność. Urodziła się Zosia i choć nie mieliśmy papieru, żyliśmy jak rodzina, w szacunku, czułości i miłości. Dla mnie to była prawdziwa jedność.

Zosia szykowała się do Komunii z takim zaangażowaniem, że sama zaczęłam się z nią uczyć. Modliła się wieczorem, rysowała w zeszycie anioły i pisała pytania do księdza na katechezę. Szykowała się jakby na święto, nie tylko religijne, ale i życiowe.

Nie mogłam uwierzyć

Któregoś dnia, gdy wróciła ze szkoły, oznajmiła, że ksiądz chce ze mną porozmawiać. Zdziwiłam się, ale następnego dnia poszłam do kancelarii parafialnej. Ksiądz siedział za biurkiem. Na mój widok poprawił koloratkę, spojrzał na mnie przelotnie i wskazał krzesło naprzeciw.

Przez chwilę nie mówił nic, tylko przesuwał palcem po kartce. W końcu westchnął i spojrzał na mnie, jakby dopiero sobie przypomniał, że jestem tu.

– Sprawa jest dość delikatna. Pani córka bardzo ładnie się przygotowuje. Ale… – tu zrobił pauzę – nie możemy dopuścić jej do sakramentu.

– Nie może przystąpić do Komunii? – powtórzyłam cicho.

– Tak. Z przykrością stwierdzam, że brak jest łaski uświęcającej w domu. Pani i jej partner nie mają sakramentu małżeństwa. Dziecko wychowuje się w sytuacji, która dla wielu może być źródłem zgorszenia.

Jego słowa były tak lodowate, że nie wiedziałam, gdzie w nich znaleźć człowieka. Poczułam się nagle nie jak matka zatroskana o duchowy rozwój swojego dziecka, ale jak ktoś, kto przyszedł tu na żebry.

– Ale Zosia wierzy. Codziennie wieczorem się modli.

– Proszę mnie źle nie zrozumieć. My nie wykluczamy dziecka, wykluczona jest sytuacja. Pani życie osobiste, wybory, to one mają znaczenie. Komunia to nie jest tylko rytuał, ale sakrament, który powinien być przyjęty w stanie łaski. A jak można mówić o łasce, skoro rodzice nie żyją w zgodzie z nauką Kościoła?

Nie wiedziałam, co zrobić

Czułam, że płoną mi policzki, ale nie dlatego, że było mi wstyd. Raczej z poczucia niesprawiedliwości, bo nie przyszłam tu się tłumaczyć z miłości do mężczyzny, z którym dzielę życie.

– Rozumiem – powiedziałam po chwili. – Co powinnam w tej sytuacji zrobić?

– Wycofać córkę z przygotowań. Dokumenty może pani zabrać dziś, żeby nie robić zamieszania.

Nie dyskutowałam. Nie chciałam, żeby moja córka słyszała kiedyś, że jej mama podniosła głos na księdza. Podziękowałam chłodno, choć bez złości, wzięłam teczkę z papierami i wyszłam.

Czułam się zawstydzona tym, że ktoś, kto miał być przewodnikiem w wierze, mówił o moim dziecku jak o problemie do rozwiązania. Uznałam, że nie mogę tego tak zostawić, nie mogę zawieść mojej córki. Postanowiłam interweniować w kurii u biskupa.

Duchowny, z którym mnie umówiono, przyjął mnie uprzejmie, ale z dystansem. Opowiedziałam mu, co usłyszałam w kancelarii parafialnej. Nie przerywał, słuchał uważnie.

– Rozumiem, że sytuacja była dla pani bolesna – powiedział po chwili. – Ale ksiądz proboszcz działał zgodnie z wytycznymi.

– Czy nie ważniejsze jest to, że dziecko wierzy i pragnie sakramentu?

Zawahał się. Uśmiechnął się smutno.

– Czasem najlepiej szukać wspólnoty tam, gdzie serce znajdzie pokój. Może warto spróbować w innej parafii?

Nie ustąpiłam

Nie powiedział wprost „zmieńcie kościół”, ale dokładnie to miał na myśli. Wyszłam z poczuciem, że nie chcę wojny, chcę tylko dla Zosi miejsca, gdzie nikt nie będzie patrzył, czy jej rodzice przysięgali przed ołtarzem, czy nie.

Tamten kościół był mniejszy i skromniejszy. Proboszcz przyjął mnie po porannej mszy. Opowiedziałam mu naszą historię – o Zosi, o przygotowaniach, o kancelarii parafialnej, o decyzji.

– Czy Zosia wie, czym jest Komunia Święta? – zapytał, kiedy skończyłam.

– Tak. Wierzy, modli się, naprawdę czeka na ten dzień.

Skinął głową.

– To wystarczy.

Patrzyłam na niego chwilę w milczeniu. Chciałam zapytać: „A dokumenty? A status rodziców? A wytyczne?”. Ale nie musiałam, niczego nie potrzebował więcej. Zosia została przyjęta bez sprawdzania, czy nasza rodzina mieści się w rubrykach.

Wyszłam z kancelarii i usiadłam na ławce przed kościołem. Nie czułam, że coś wygrałam, poczułam tylko ulgę i spokój, bo wreszcie ktoś potraktował moją córkę jak dziecko Boga, nie jak rubrykę do odhaczenia.

Kinga, 40 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama