Reklama

Nigdy nie przepadałem za papierologią, a już zwłaszcza za tą związaną z urzędem skarbowym. Co roku zaklinałem rzeczywistość, żeby jakoś się samo rozliczyło. Ale niestety – nie robiło się samo. Zawsze robiła to Inga. Zresztą, ona robiła wszystko, co wymagało jakiejkolwiek organizacji. Ja byłem od działania, a ona od planowania. I chwała jej za to.

Reklama

W tym roku jednak coś mi nie grało. Nie dlatego, że znowu mieliśmy dopłacić ponad dwa tysiące, chociaż i to było powodem mojej frustracji. Chodziło o coś innego. O jej dziwną determinację, żeby złożyć PIT pod koniec kwietnia.

– Poczekajmy jeszcze chwilę, może się coś zmieni – proponowałem pod koniec marca, zerkając na naszą wspólną deklarację.

– Dobrze. I tak pod koniec kwietnia go składamy – powiedziała stanowczo, prawie teatralnie, jakby znała jakiś sekret, którego ja nie znałem.

– Ale czemu tak dokładnie wtedy? I tak musimy dopłacić...

– Bo wtedy będzie dobry czas. Przestań węszyć tam, gdzie nie trzeba – rzuciła, odwracając wzrok.

Poczułem dziwny chłód w żołądku. Znam Ingę od piętnastu lat. Umie kłamać, ale tylko wtedy, gdy naprawdę musi. A ja właśnie usłyszałem jedno z tych kłamstw.

Zacząłem się zastanawiać

Wszystko zaczęło się kilka dni po naszej „rozmowie” o PIT-ach. Wróciłem z pracy wcześniej niż zwykle, bo mój szef, jakimś cudem, zasłabł podczas zebrania z klientem – dosłownie. Chociaż brzmi to dramatycznie, to dla mnie oznaczało po prostu wolne popołudnie.

Gdy wszedłem do mieszkania, poczułem zapach świeżo parzonej kawy. Inga siedziała przy stole z laptopem i przeglądała jakieś papiery. Obok niej leżała otwarta koperta z logo ZUS-u.

Coś przyszło? – zapytałem, zdejmując kurtkę.

– A, tak, jakieś bzdety z ZUS-u. Pewnie znowu jakieś powiadomienia o zmianach, które nikogo nie obchodzą – rzuciła i... zbyt szybko schowała pismo do segregatora.

Znałem ten gest. Inga miała swoje rytuały. Gdy naprawdę coś było nieistotne – rzucała to na stos „do wyrzucenia”. Gdy natomiast coś miało znaczenie – lądowało w segregatorze. Ale ten segregator, do którego schowała pismo... to był ten niebieski. Ten, do którego wrzucała sprawy „do załatwienia dyskretnie”.

– A co dokładnie piszą? – zapytałem, podchodząc bliżej.

– Szymon, naprawdę to nic ważnego. Zresztą ty i tak nigdy się tym nie zajmujesz, więc po co teraz nagle takie zainteresowanie?

– Bo... zaczynasz mnie niepokoić.

Na moment zamarła. Spojrzała mi w oczy z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie dostała naganę w pracy. Milczała dłużej niż zwykle, a potem wstała, nie zabierając laptopa ani kawy.

– Muszę wyjść. Muszę się przewietrzyć – powiedziała i zamknęła za sobą drzwi.

Zostałem sam z otwartym laptopem, zapachem kawy... i nieodpartym wrażeniem, że właśnie wpakowałem się w coś bardzo brzydkiego.

Coś mi się nie zgadzało

Nie od razu zajrzałem do laptopa. Przez kilka minut tylko stałem i patrzyłem na ten niebieski segregator, jakby miał mi sam powiedzieć, co się dzieje. W końcu usiadłem do stołu, na którym wciąż parowała jej kawa. Przesunąłem filiżankę na bok, tak żeby się nie poparzyć, i zerknąłem na ekran komputera.

Był otwarty arkusz kalkulacyjny – niby nic podejrzanego. Ale po chwili zauważyłem, że w rubrykach coś mi nie gra. Kwoty nie były z naszych PIT-ów. Znałem nasze liczby na pamięć – w końcu już wcześniej się im przyglądałem z grymasem rezygnacji.

Tymczasem tutaj pojawiało się też nazwisko, którego nigdy wcześniej nie widziałem: „Michał G.” przy kilku fakturach. Obok – kwoty, jakich nie zarabiałem nawet w najlepszych miesiącach. A wszystkie ulgi i odliczenia wyglądały na skrupulatnie wprowadzone. Zbyt skrupulatnie.

Nie byłem pewien, co dokładnie oznaczają te dane, ale jedno wiedziałem na pewno – nie dotyczyły nas. Ani naszych dochodów, ani żadnych wspólnych inwestycji, o których miałbym jakieś pojęcie.

Czy ona pomaga komuś innemu? Kto to jest? I dlaczego miałoby to być tak starannie ukrywane?

Usłyszałem dźwięk windy. Szybko zostawiłem laptopa i usiadłem na kanapie, udając, że oglądam telewizję. Po chwili drzwi się otworzyły.

– Już wróciłaś? – zapytałem spokojnie.

– Tak, musiałam przewietrzyć głowę. Przepraszam, że tak wyszłam.

Uśmiechnęła się lekko, ale nie patrzyła mi w oczy. A ja milczałem. Bo wiedziałem już, że czeka mnie o wiele więcej niż tylko rozliczenie podatku.

To było dość podejrzane

Od tamtego wieczoru zacząłem bardziej się przyglądać. Może i brzmiało to jak klasyczna paranoja, ale coś mi mówiło, że mam rację. Inga była zbyt spokojna, zbyt skupiona, zbyt... dokładna. Jakby wszystko, co robiła, miało zostać użyte przeciwko niej w sądzie, więc musiała się perfekcyjnie zabezpieczyć.

Kilka dni później, gdy wyszła do swojej mamy z zupą dyniową (ostatnio gotowała tylko dynię, jakby to był pokarm uspokajający sumienie), wszedłem do naszego biura i zacząłem grzebać w papierach. Czułem się jak obcy we własnym domu.

Znalazłem wydruki deklaracji. Dwie wersje. Jedna – nasza, którą mieliśmy złożyć. Druga – z innym numerem identyfikacyjnym, innym NIP-em, ale... bardzo podobnymi danymi. Te same kwoty dochodu, te same ulgi. Tylko nazwisko inne.

Nazwisko, które coś we mnie poruszyło, ale jeszcze nie wiedziałem, dlaczego. Po co jej był ten drugi PIT? Testowy? Wzór? Przykład? Nie. Ktoś musiał potrzebować rozliczenia. I to takiego, które wygląda jak uczciwe, ale skrojone na miarę, żeby zgadzało się do ostatniego przecinka.

Zadzwoniłem do Jarka, mojego kolegi księgowego. Tak nieoficjalnie.

– Stary, pytanie z czapy – zacząłem. – Można złożyć komuś PIT, udając, że to twój mąż albo żona? W sensie – rozliczyć się wspólnie, bez ślubu?

Jarek zaśmiał się, ale po chwili spoważniał.

– Wiesz, jak się zna numery i dane, to technicznie tak. Ale po co ktoś miałby to robić?

– No właśnie – westchnąłem. – Po co...

Nie powiedziałem mu prawdy. Nie chciałem słuchać tego, co sam już zaczynałem rozumieć. Inga z kimś współpracowała. I to chyba nie tylko finansowo.

Spotkałem ją przypadkiem

Zacząłem jeździć do pracy inną drogą. Nie dlatego, że bałem się rutyny, ale dlatego, że Inga też zmieniła swoje trasy. Rano niby wychodziła do urzędu, gdzie pracowała jako specjalistka do spraw administracyjnych, ale... raz wróciła po godzinie, bo „zapomniała pendrive’a”. Innym razem nie zdążyła na spotkanie z koleżanką, choć niby wyszła z domu o czasie. Jej tłumaczenia zaczęły przypominać kiepską improwizację – i ja ją znałem zbyt dobrze, żeby nie słyszeć fałszu w tonie głosu.

W czwartek miałem dłuższy lunch. Wyszedłem z biura, usiadłem w samochodzie i – choć czułem się jak bohater taniego thrillera – podjechałem pod jej urząd. Nie było tam jej auta. Czekałem. Piętnaście minut. Dwadzieścia. Trzydzieści.

W końcu ruszyłem w stronę centrum, gdzie często robiła zakupy. I wtedy ją zobaczyłem. Stała pod kawiarnią. Nie sama. Z jakimś facetem. Średni wiek, w szarym płaszczu, z aktówką w dłoni. Coś do niej mówił. Ona się śmiała. Tego śmiechu nie słyszałem od dawna.

Zrobiłem zdjęcie telefonem. Nie wiem po co. Może żeby mieć dowód, że nie jestem wariat. Może żeby później spytać: „kto to jest?”. Może, żeby... wreszcie zrozumieć.

Zjechałem z drogi i zaparkowałem w cieniu drzew. Serce waliło mi jak młot pneumatyczny. Siedziałem tam jak idiota i patrzyłem, jak moja żona wkłada rękę do kieszeni tego faceta. Śmiała się nadal. On też.

Wróciłem do domu przed nią. Udawałem, że nic się nie stało. Że wszystko gra. Ale już wtedy wiedziałem – to nie ja jestem głównym bohaterem jej życia.

Miałem już swój plan

Zbliżał się ostateczny termin złożenia deklaracji. Inga chodziła po mieszkaniu spięta, jakby miała zaraz przystępować do egzaminu na prawo do dalszego życia. W kuchni gotowała wodę, ale zapominała o zalaniu herbaty. W łazience myła zęby, ale zostawiała pastę na lustrze. Wszystko to były drobiazgi – ale Inga nigdy nie zostawiała drobiazgów.

W sobotni poranek, trzy dni przed ostatecznym terminem, wróciła z wydrukowaną deklaracją.

Gotowe – oznajmiła, rzucając dokumenty na stół. – W poniedziałek składam.

– Sam zawiozę – rzuciłem, patrząc jej prosto w oczy.

– Nie trzeba. Już wszystko ustalone. Jadę wcześniej z pracy, mam po drodze.

Nie odpuściłem wzroku. Przez chwilę wyglądała, jakby chciała uciec. Ale zaraz znów przywdziała swoją maskę – uśmiech numer 4: „Wiem, co robię, ty nie musisz”. Tyle że ja już wiedziałem. Nie o wszystkim, może nie o każdym szczególe. Ale wystarczająco dużo, by zrozumieć, że w tej rozgrywce jestem tylko figurantem. Jak pesel wpisany z rozpędu, tylko po to, żeby wszystko się zgadzało.

Wieczorem wyjąłem jej PIT z segregatora. Nie otwierałem go. Po prostu wziąłem i schowałem. Następnego dnia pojechałem do skarbówki, jak powiedziałem. Oddałem deklarację. Własną. Bez niej.

Dwa dni później Inga wpadła do domu wściekła.

Co ty zrobiłeś?! Złożyłeś inny PIT!

– Złożyłem nasz – powiedziałem spokojnie. – W naszym imieniu. Tak, jak zawsze.

Patrzyła na mnie długo. Oczy jej błyszczały. Nie gniewem. Strachem.

Ty wszystko już wiesz?

– Wiem tyle, żeby nie chcieć wiedzieć więcej.

Po raz pierwszy od lat, nie odpowiedziała mi nic.

Zabezpieczyłem się na przyszłość

Minęły trzy tygodnie. Inga nie poruszyła już tematu PIT-u. Ani czegokolwiek, co mogłoby mieć związek z prawdą. Zachowywaliśmy się jak para, która wszystko sobie wyjaśniła – tylko, że bez słów. W kuchni podawaliśmy sobie talerze. W salonie oglądaliśmy ten sam serial. W łóżku dzieliła nas cisza, ale już nie zimna – tylko ciężka. Jakby każde z nas wiedziało, że nie ma co się wyrywać z tego, co zbudowaliśmy. Jeszcze nie teraz.

Któregoś dnia znalazłem na stole kartkę. Nie list. Nie dramatyczne „żegnaj” zapisane kobiecą ręką. Po prostu krótka notatka: „Przeniosłam się do siostry. Mam trochę rzeczy u niej. Spokojnie, wrócę. Ale muszę sobie wszystko przeliczyć”. Przeliczyć?

Jakby nasze życie było zestawieniem dochodów i strat. Jakby można było wybrać lepszy wariant, bardziej opłacalny układ. Tylko że my już nie byliśmy układem. Nie byliśmy wspólnym rozliczeniem.

Na wszelki wypadek złożyłem w urzędzie korektę. Oddzielne rozliczenia. Tak na przyszłość.

Wieczorem usiadłem z herbatą, włączyłem komputer i spojrzałem na folder, który wcześniej nosił nazwę „PIT 2024”. Zmieniłem jego nazwę na „Plan awaryjny”. Bo od teraz – to ja go potrzebowałem.

Szymon, 43 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama