„Kłótnię o spadek przerwało nam odkrycie z dna kredensu. Matka nie zostawiła nam złamanego grosza”
„Serce mi przyspieszyło. Rozerwałam kopertę i wyciągnęłam ręcznie napisany testament. Głos mi zadrżał, kiedy przeczytałam na głos: Cały majątek, łącznie z domem i ziemią, przekazuję Henrykowi Płochowi. Zamarłam. Henryk? Ten sąsiad? Czemu jemu?”.

Wracałam na wieś po latach, z ciężkim sercem i jeszcze cięższym bagażem wspomnień. Mama zmarła nagle – zawał, jak powiedziała Beata. Zostawiła po sobie gospodarstwo, które Andrzej od lat prowadził sam. Ja uciekłam do miasta zaraz po studiach, Beata wcześniej – za mężem, do Wrocławia. Od lat między nami wisiało coś trudnego: niedopowiedzenia, żale, rozczarowania. Mama była surowa, rzadko mówiła „kocham”, częściej „trzeba”. Ojca straciłyśmy w pożarze stodoły, gdy miałam dziesięć lat. Wybuchł w nocy. Sąsiad Henryk wyniósł go nieprzytomnego, ale zmarł kilka dni później. Zawsze czułam, że to nie cała historia. Wracałam do niej teraz, jakby mama mogła jeszcze coś wyjaśnić.
Spór przy stole
Kuchnia w domu mamy zawsze pachniała zupą, nawet kiedy nikt jej nie gotował. Może to przez te grube kafle na piecu, które pamiętały każdy rosół, każdą pomidorową. Usiedliśmy przy stole w trójkę: ja, Beata i Andrzej. Każdy z filiżanką niedopitej kawy i oczami, które nie chciały się spotkać.
– Gdzie byłyście, kiedy mama potrzebowała pomocy? Ja tu byłem, ja się wszystkim zajmowałem! – rzucił Andrzej, a jego głos odbił się od ścian jak kamień.
– A myślisz, że życie w mieście to urlop? – Beata nie czekała. – Każdy miał swoje problemy. Ty wybrałeś, żeby tu zostać, nikt cię nie zmuszał.
– Wybrałem? Bo ktoś musiał! Bo nikt inny się nie nadawał, tak?! – uderzył pięścią w stół. Kawa chlusnęła na biały obrus mamy.
– Może powinniśmy po prostu wszystko sprzedać? – wtrąciłam spokojniej. – Podzielić się uczciwie, zanim się pozabijamy o każdą deskę w stodole.
Zapadła cisza, ale nie była to zgoda. Andrzej zerknął na mnie z czymś na pograniczu pogardy i żalu.
– Mama mówiła, że gospodarstwo zostawia mnie. Że tak będzie najlepiej.
– A gdzie ten testament? – Beata wbiła w niego wzrok.
– Nie wiem. Gdzieś musi być. – Wzruszył ramionami, ale był spięty.
Zauważyłam, jak Beata unika jego spojrzenia. Jakby coś wiedziała. Jakby nie wszystko było powiedziane.
Odkrycie w kredensie
Zeszłam do spiżarni, żeby uporządkować słoiki i spróbować zająć czymś myśli. Maminy kredens stał w kącie, tak stary, że jego front był już wypłowiały od słońca. Otworzyłam górną szufladę – widelce, stare klucze, jakieś recepty. Druga – to samo. W trzeciej, na samym dnie, była koperta. Zżółkła, na niej tylko jedno słowo: „Ostateczne”.
Serce mi przyspieszyło. Rozerwałam ją i wyciągnęłam ręcznie napisany testament. Litery znajome – pismo mamy, lekko pochylone w prawo, z przerywanym „ł”. Głos mi zadrżał, kiedy przeczytałam na głos:
„Cały majątek, łącznie z domem i ziemią, przekazuję Henrykowi Płochowi...”
Zamarłam. Henryk? Ten sąsiad? Czemu jemu? Dlaczego nie Andrzej, nie któraś z nas? Z kopertą w dłoni wbiegłam na górę.
– Znalazłam testament. Nie uwierzysz, na kogo zapisany – powiedziałam Beacie, która właśnie podlewała kwiaty mamy.
– Co? Pokaż! – wyciągnęła rękę szybciej, niż myślałam, że potrafi.
– To chyba żart… – mruknęła, kiedy przeczytała. – Henryk?
– I co teraz? – zapytałam.
Beata zawahała się.
– On nie był przy notariuszu. To chyba nie ma mocy prawnej...
Ale widziałam, że coś ją ruszyło. Chciała coś dodać, ale się powstrzymała. A może wiedziała więcej, niż mówiła?
– Muszę porozmawiać z Andrzejem. Ale najpierw... chcę wiedzieć, co naprawdę łączyło mamę i Henryka.
Podsłuchana rozmowa
Nie miałam zamiaru podsłuchiwać. Przysięgam. Ale kiedy wracałam z ogrodu, usłyszałam ich głosy przez uchylone okno kuchni. Beata i Andrzej. Szeptali, ale nie na tyle cicho, żebym nie zrozumiała.
– Wiedziałem, że coś takiego znajdzie. Ta mała zawsze miała nosa – syknął Andrzej.
– Ale przecież nie możemy tego uznać. To tylko świstek papieru! – Beata mówiła szybko, jakby próbowała go przekonać, ale też siebie.
– Mama naprawdę czuła dług wobec Henryka... A może coś więcej – rzucił Andrzej ponuro.
Zamarłam w miejscu. Czyli wiedzieli. Wiedzieli, że testament istnieje. Że może być prawdziwy.
– A jeśli to była ich umowa? Że on jej pomoże, a ona… – głos Beaty zgasł.
– Nie chcę tego wiedzieć – burknął Andrzej. – Dla mnie to wszystko bzdura. To nasze. I tyle.
Zaparło mi dech. Wsunęłam się przez drzwi jak cień. Oni zamarli.
– Słyszałam wszystko. Chcę znać całą prawdę. Zaraz. Teraz – powiedziałam spokojnie, ale twardo.
Beata zerknęła na Andrzeja, który wstał, ale nic nie powiedział.
– Mama zapisała gospodarstwo Henrykowi. To prawda. Ale dlaczego? Co jeszcze przede mną ukrywacie?
Nikt się nie odezwał. A ja czułam, że to dopiero początek. Że za tą ciszą kryje się więcej, niż chcieliśmy wiedzieć.
Relacja o dawnych wydarzeniach
Beata przyszła wieczorem, jakby coś w niej w końcu pękło. Usiadła na łóżku i patrzyła na swoje dłonie, wykręcając je nerwowo.
– Tamtej nocy, kiedy spłonęła stodoła… mama była przerażona. Ojciec był w środku, a Henryk go wyniósł. Ryzykował życie. A potem... zniknął na kilka dni. Leżał wtedy w szpitalu. Mama się nie odzywała do nikogo.
– Wiedziałaś o tym? – zapytałam ostrożnie.
– Podejrzewałam. Słyszałam, jak rozmawiali. Później. Ona mu dziękowała, płakała. Nie tak jak do sąsiada. Inaczej. Widziałam, jak trzymała go za rękę, kiedy myślała, że nikt nie patrzy.
Zamilkła. Ja też. Wszystko we mnie się mieszało.
– Myślisz, że byli razem? – spytałam po chwili.
– Może. A może tylko się wspierali. Wiesz, mama nigdy nie mówiła o uczuciach. Ale do niego była... łagodna.
Nie wiedziałam, czy to gorzej, czy lepiej niż romans. Matka, która dla nas była twarda jak stal, a dla obcego – ciepła, otwarta?
Czułam w sobie gniew, którego nie umiałam nazwać. Żal do niej? Do ojca? Do Henryka? Nie wiedziałam. Potrzebowałam przestrzeni, więc wyszłam z domu. Chodziłam bez celu, a potem... skręciłam w stronę jego domu. Chciałam spojrzeć mu w oczy i zapytać: kim byłeś dla niej?
Wizyta u sąsiada
Dom Henryka był taki sam jak zawsze – z werandą, skrzypiącymi schodami i porozstawianymi na parapetach doniczkami z pelargoniami. Zapukałam delikatnie, a po chwili usłyszałam znajome „proszę”.
Stał w kuchni, jakby czekał. Siwe włosy, znoszony sweter, uważne oczy. Zatrzymałam się w progu.
– Znalazłam testament – powiedziałam bez wstępów. – Matka zapisała panu wszystko.
Nie zdziwił się. Kiwnął głową.
– Domyślałem się, że kiedyś go znajdziecie.
– Wiedział pan?
– Przyniosła go osobiście. Powiedziała, że tak trzeba. Że nie robi tego dla siebie, tylko… dla sprawiedliwości.
Usiadłam powoli, nadal nie rozumiejąc.
– Ale dlaczego? Przecież pan nie był rodziną.
Henryk przez chwilę milczał.
– Bo ja jedyny pamiętałem, jaka ona była, zanim wszystko się rozpadło. Zanim twój ojciec... zanim życie zrobiło z niej kobietę, która więcej znosi, niż czuje. Znałem ją, Agnieszko. I ona mnie znała.
– Czyli… byliście razem?
– Nie w taki sposób, jak sądzisz. Byliśmy sobie winni życie. A może coś więcej. Ale to nie twoja sprawa. Ani twojego rodzeństwa.
Nie miałam siły na więcej pytań. Nie tego się spodziewałam, ale też... może właśnie tego było mi trzeba. Ciszy. Spokoju.
Kiedy wstałam, spojrzał na mnie z troską.
– Nie musicie tego przyjmować. Ale to, co zrobiła, zrobiła z serca.
Wyszłam z jego domu w dziwnym stanie – jakby coś się skończyło, ale też coś nowego miało się zacząć.
Dziedzictwo to nasze sumienie
Wróciłam do domu późnym wieczorem. Beata siedziała przy stole, piła herbatę i wyglądała na zmęczoną. Andrzeja już nie było. Podobno pojechał do miasta, „żeby ochłonąć”. Zostawił tylko kartkę: „Zróbcie, co chcecie. Ja mam dosyć”.
Usiadłam naprzeciw siostry. Nie mówiłyśmy nic przez dłuższą chwilę. W końcu odezwałam się cicho:
– Byłam u Henryka.
Beata tylko skinęła głową.
– Mama wiedziała, co robi. Może nie chciała zostawiać majątku nam, bo wiedziała, że się o to pozabijamy. Może chciała odpłacić mu za coś, czego nie rozumiemy.
– Albo po prostu miała już dosyć nas wszystkich – mruknęła Beata gorzko.
Nie odpowiedziałam. Słowa mamy wracały do mnie co chwilę – te, których nigdy nie wypowiedziała. Jej cisza, spojrzenia, drobne gesty. Może całe życie szukała w Henryku czegoś, czego nie było już w naszym domu. Ciepła? Uważności?
Zostało pytanie: co teraz?
Testament był, jaki był. Nie notarialny, ale z datą, podpisem, napisany ręką matki. Mógłby być podważony. Ale czy chcieliśmy to robić? Po co? Dla kilku hektarów ziemi i rozpadającej się stodoły?
Nie. Ja nie. Zrozumiałam wtedy, że dziedzictwo to nie dom ani pole. To nie liczby w testamencie. Dziedzictwo to nasze wybory, nasze reakcje, nasze sumienie.
Mama nie była święta. Ale miała prawo decydować o swoim życiu. I śmierci też. Zostawiła nam coś więcej niż gospodarstwo. Zostawiła pytania. I może dobrze, że nie wszystkie mają odpowiedzi.
Agnieszka, 32 lata
Czytaj także:
- „Majówka u teściów zakończyła się rozwodem. Chciałam poprosić męża o sól, a wykrzyczałam mu wszystkie żale”
- „Żona regularnie jeździła na przeglądy do mechanika. Wreszcie wróciła z wymienionym olejem i zasianym nasionkiem”
- „Mąż zabrał mnie na majówkę do lasu, a potem miał mnie gdzieś. Z nudów przytulałam się nie tylko do drzew”

