Reklama

Jak co roku o tej porze zabrałam się za porządki. Kiedy wreszcie zrobiło się ciepło, umyłam okna na błysk i z dumą podziwiałam swoje dzieło. Było jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, ale czułam w sobie moc. Byłam pełna zapału. Podświadomie doskonale wiedziałam, że nie chodzi tylko o kurze i smugi, ale o coś znacznie więcej.

Pomiędzy kolejnymi czynnościami porządkowymi kątem oka obserwowałam męża. Siedział na kanapie z nogami zarzuconymi na ławę oraz z pilotem w jednej dłoni i telefonem w drugiej. Tępym wzrokiem wpatrywał się w ekran telewizora. Wydawało mi się, że przywykłam do tego widoku, niemniej tego dnia wyjątkowo mnie on irytował.

– Może byś pomógł trochę?

– Przecież nie przeszkadzam – burknął niezbyt uprzejmie, nawet nie odrywając oczu od meczu.

No właśnie, tu jest pies pogrzebany. Problem tkwił w tym, że Paweł nie przeszkadzał, ale też nie robił nic. Nie miałam z jego strony żadnego wsparcia. Zachowywał się jak gość hotelu, a nie partner. Zresztą, niedaleko pada jabłko od jabłoni. Teściowa obchodzi się z teściem niczym z jajkiem, a ten siedzi w fotelu jak jakiś książę i tylko wytyka jej najdrobniejsze niedociągnięcia. Przynajmniej wiem, z kogo mój małżonek bierze przykład.

To były duże porządki

Naprawdę solidnie przyłożyłam się do sprzątania. Zmęczyłam się strasznie, ale byłam też bardzo zadowolona z efektów. Jeden puzzel nie pasował mi jednak do reszty układanki, a mianowicie Paweł. Nie mieliśmy długiego stażu małżeńskiego, bo zaledwie pięcioletni. Coraz częściej łapałam się na tym, że mam tego dość. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie kolejnych wspólnych lat. Po ślubie Paweł drastycznie się zmienił. Zamiast miłego i uczynnego faceta miałam u swego boku leniwego mruka, dla którego wyżynami możliwości była zmiana pozycji na kanapie. Od kilku miesięcy nie pracował. Stracił posadę wskutek restrukturyzacji firmy, ale wcale nie kwapił się do znalezienia czegoś nowego.

– Potrzebuję jeszcze czasu – to słyszałam, kiedy pytałam o pracę.

To nie jest tak, że popadł w marazm i apatię z powodu bezrobocia. Nie miał żadnej depresji, po prostu było mu wygodnie. Jakże by inaczej, skoro to ja zajmowałam się wszystkim i na dodatek świetnie sobie radziłam. Wzruszał ramionami, gdy mu mówiłam, że jestem zmęczona i potrzebuję pomocy. Zdarzały mu się jakieś zrywy, ale nie trwały dłużej niż dwa dni. Odczuwałam ogromny smutek i przygnębienie. Zaczęłam się zastanawiać, w imię czego mam to nadal znosić.

Zasuwałam na a dwa etaty – jeden w biurze, a drugi w domu. Finansowo było coraz gorzej, gdyż oszczędności kurczyły się w niezwykle szybkim tempie. Nie zanosiło się też na to, żeby Paweł podjął w najbliższym czasie zatrudnienie. Sprawiał wrażenie kogoś, kogo w ogóle nic nie obchodzi. Całe dnie spędzał na kanapie, a potem narzekał, jak to go plecy mocno bolą i jak jest zmęczony. Co za bezczelność! Uznałam, że dłużej tak być nie może i nie zamierzam marnować życia na dogadzanie komuś. Nie jestem niczyją służącą i czas najwyższy, aby do w końcu dotarło do męża.

Dojrzałam do odważnej decyzji

Funkcjonowałam na granicy własnej cierpliwości. Wielokrotnie próbowałam rozmawiać z Pawłem, ale rezultat był taki, jakbym przemawiała do głuchego człowieka. Czara goryczy przelała się w pewną sobotę. Jedliśmy obiad.

Mogłaś lepiej doprawić te buraczki, są bez smaku.

– Słucham? – nie wierzyłam swoim uszom.

Nie dość, że jedzenie podawałam mu pod nos, to nigdy nie był zadowolony i zawsze znalazł coś, o co się było można przyczepić.

– Mówię, że jest za mało soli i pieprzu. Nie są takie, jak u mojej matki.

Gdyby spojrzenia mogły zabijać, to w tej oto sekundzie Paweł padłby trupem. Bez słowa wstałam od stołu i wyciągnęłam z szafy walizkę.

W takim razie się pakuj i wracaj do mamusi.

– No co ty, wolne żarty.

Wcale nie żartowałam

Wtedy wywlekłam z komody jego rzeczy i rzuciłam je obok walizki. Autentycznie sądził, że się z niego nabijam. Parę razy powtórzyłam, że ma zabrać manatki i się wynieść, bo mam już po dziurki w nosie tego, jak mnie traktuje.

– Jeśli najdalej za godzinę się stąd nie zabierzesz, wyrzucę twoje rzeczy przez okno.

Musiałam wywiązać się z obietnicy i wtedy dopiero dotarło do niego, że to nie są żarty. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, w moim sercu pojawiła się dziwna mieszanka żalu i ulgi. Nie odzywał się przez kolejne dni. Przyznaję, że nieco mnie to rozczarowało. Po cichu liczyłam na kwiaty i przeprosiny, ale nic takiego się nie wydarzyło. Pojawił się po tygodniu, aby zabrać resztę swoich rzeczy. Zamieszkał u rodziców i ani myślał rozmawiać, czy tym bardziej się ogarnąć.

Od teściowej dostałam kilka wiadomości utrzymanych w tonie pretensji i zarzutów. Miałam ochotę się jej odgryźć, ale zrezygnowałam, bo nie miałam najmniejszego zamiaru zniżać się do jej poziomu. Niech teraz ona zajmuje się swoim synkiem, skoro nie potrafiła wychować go na porządnego mężczyznę. Przez pierwsze dwa miesiące po wyprowadzce Pawła nie czułam się najlepiej, lecz w miarę upływu czasu moja psychiczna kondycja ulegała poprawie.

Dobrze mi samej

Po roku od rozwodu mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że jestem inną osobą. Polubiłam samotność, pomimo że początkowo się jej bałam. Przekonałam się, że dobrze się ze sobą czuję i polubiłam swoje życie. Powróciłam do dawnych pasji, które zaniedbałam w małżeństwie. A Paweł? No cóż, nadal mieszka z rodzicami. Miał ponoć jakąś pracę, ale nie zdołał jej utrzymać. Doszły mnie też słuchy, że moja była teściowa jest zmęczona użeraniem się z nim. Jak by nie patrzeć, usługuje teraz dwóm dorosłym facetom.

Gdybym miała syna, na pewno nie wychowałabym go na królewicza, który oczekuje wszystkiego, a w zamian nie daje nic. Jestem zdania, że to kobiety w głównej mierze ponoszą odpowiedzialność za to, jak ich synowie traktują w przyszłości swoje żony czy partnerki. Nie mówię „nie” związkowi, ale też się nie spieszę. Nie mam ciśnienia. Poza tym wolę pozostać singielką niż związać się z niedojrzałym emocjonalnie chłopcem, który postrzega siebie w kategoriach pępka świata.

Maryla, 37 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama