Reklama

Wielkanoc u nas w domu to nie była kwestia tradycji kościelnej, tylko rodzinnego rytuału. Co roku, już kilka dni przed świętami, z dziećmi robiliśmy koszyczek – pełen kolorów, zabawy i śmiechu. Był plastelinowy baranek, jajka pomalowane farbką, zajączki i kurczaczki z czekolady. Dla mnie to była kwintesencja świąt: radość, wspólnota, dziecięcy entuzjazm.

Tego roku było podobnie. Robiliśmy zdjęcia, żartowaliśmy. I wtedy przyjechała teściowa – strażniczka tradycji, liturgiczny terminator. A w jednej chwili radość zamieniła się w zawstydzenie.

Była święcie oburzona

Teściowa stała w progu, patrząc na nasz koszyczek, jakby zobaczyła profanację ołtarza. Na moment nawet zamilkła – a to u niej rzadkość – po czym wypaliła:

Co to ma być?! Disneyland w Wielkanoc?! Gdzie chleb, gdzie sól, gdzie jajko poświęcone tradycją?! To jakaś bezbożna mieszanka!

Dzieci zamilkły. Basia ścisnęła moją rękę. Staś schował zajączka za siebie, jakby to było coś złego. A Tomek? Mój dzielny mąż, partner i ojciec? Udawał, że właśnie musi pilnie sprawdzić piekarnik.

Uśmiechnęłam się, choć wszystko we mnie wrzało.

Nie każdy baranek musi być z cukru, mamo. A jajka przecież są.

Zebrałam koszyczek, czekoladowe zwierzaki i dzieci, i wyszliśmy z kuchni. A potem… potem przyszła ta znajoma mieszanka emocji, którą znałam aż za dobrze. Frustracja, bezsilność, wściekłość i to coś najbardziej dotkliwego – rozczarowanie mężem. Bo mogłabym walczyć z jego matką, gdybym wiedziała, że nie jestem w tym sama. Ale byłam. Jak zwykle – ja zderzałam się z ogniem, a on siedział bezpiecznie za szybą.

Wieczorem próbowałam z nim porozmawiać.

– Tomek, mogłeś cokolwiek powiedzieć.

– Ale co? I tak by się nie dało jej przekonać. Nie chciałem pogarszać sytuacji – mruknął.

– Pogorszyć? Ona obraziła mnie na oczach dzieci.

Wzruszył ramionami. Jakby to był kolejny temat, którego lepiej nie ruszać.

Usiadłam na łóżku. Basia zasypiała wtulona w swojego zajączka. Pomyślałam o swojej babci, która zawsze mówiła:

– Pan Jezus na pewno by chciał, żeby dzieci się uśmiechały.

Wiedziałam, że nie oddam tego śmiechu za żadne święcone jajko świata.

Teściowa na mnie doniosła

Kilka dni po świętach podeszła do mnie sąsiadka – pani Ela, ta od kotów i nowinek z parafii.

– Pani Magdo… nie wiem, czy powinnam, ale… podobno pani teściowa napisała list do proboszcza.

Zamrugałam. Czułam, jak coś zaciska mi się w żołądku.

– List?

– Tak, skarga. Na „nowoczesne kobiety, które robią z kościoła cyrk”. Że czekoladowe zające, że brak szacunku, że dzieci uczone herezji. Coś w tym stylu.

Z uśmiechem skinęłam głową, choć miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Śmiałam się niby lekko, niby ironicznie, ale wewnętrznie płonęłam ze wstydu. Co innego sprzeczka w domu, a co innego publiczne wystawienie na osąd.

Wieczorem powiedziałam o tym Tomkowi.

– Wiesz, że twoja mama napisała na nas donos do proboszcza?

– Serio? – wzruszył ramionami. – Daj spokój, kto to bierze na poważnie?

– Proboszcz. Bo zaprosił mnie na rozmowę.

Tym razem nie odpowiedział nic. Zrobił się blady, jakby sam się przestraszył.

W nocy nie mogłam spać. Kręciłam się w łóżku, patrzyłam w sufit. Czułam, jak wszystko, co próbuję budować dla naszych dzieci – tę miękką, ciepłą przestrzeń pełną śmiechu i zrozumienia – rozpada się w oczach. I że nikt mnie nie broni. Jestem tylko ja i mur nie do przebicia.

Rano ubrałam się staranniej niż zwykle. Weszłam do kancelarii z sercem bijącym jak młot. Ksiądz Wojciech spojrzał na mnie życzliwie.

– Pani Magdo, zapraszam. Proszę się nie stresować. Chciałem tylko porozmawiać.

Tylko że ja już byłam w środku swojej prywatnej wojny. I nie miałam broni.

Ksiądz mnie zaskoczył

Usiadłam naprzeciwko księdza, czując się jak uczennica wezwana do dyrektora. W głowie roiło się od możliwych scenariuszy – od upomnienia, przez łagodną naganę, aż po pełne napięcia kazanie o zagrożeniach nowoczesności.

A on tylko uśmiechnął się lekko.

– Dziękuję, że pani przyszła. Proszę się nie martwić – czytałem już różne listy. Ten był... barwny.

Skinęłam głową. Miałam sucho w ustach, ale postanowiłam mówić wprost.

Nie chodzi mi o bunt. Ani brak szacunku. Po prostu… dla mnie te czekoladowe zające, kolorowe jajka – to dzieciństwo. Śmiech mojej córki, zaangażowanie syna, wspólne popołudnie przy kuchennym stole. Chodzi o radość. Nie o cyrk.

Ksiądz milczał chwilę, a potem powiedział coś, czego się nie spodziewałam.

– Coś pani powiem. Wie pani… Jak ja byłem mały, moja mama zawsze wkładała mi czekoladowego króliczka do koszyczka. Mówiła: „Pan Jezus lubi dzieci. A dzieci lubią zajączki”.

Uśmiechnęłam się. Poczułam, że napięcie schodzi mi z ramion.

Nie mam problemu z tradycją – dodałam po chwili. – Ale nie chcę, żeby moje dzieci kojarzyły święta z krytyką i lękiem. Chcę, żeby czuły ciepło. A jeśli w tym koszyczku był zając z uszami większymi niż baranek – to trudno. Ważne, że go wspólnie tam włożyliśmy.

Ksiądz pokiwał głową.

– Dziękuję, że pani to powiedziała. Wie pani, myślę, że Pan Bóg naprawdę ma poczucie humoru. I na pewno więcej cierpliwości niż niektóre matki mężów.

Roześmialiśmy się oboje. Wyszłam z kancelarii nie z poczuciem wygranej. Z poczuciem, że ktoś mnie usłyszał i zrozumiał.

Nareszcie coś zrozumiał

Kiedy wróciłam do domu, dzieci wybiegły mi naprzeciw.

– Mamo! I co? Ksiądz się złościł?

– Nie – odpowiedziałam, zdejmując płaszcz. – Powiedział, że Pan Jezus lubi słodycze i dzieci.

– Naprawdę?! – Basia aż klasnęła w dłonie. – A czekoladowe zajączki też?

– Zwłaszcza te. Ale tylko jeśli zaczyna się od uszu – dodałam i puściłam do niej oko.

Usiedliśmy razem w kuchni, dzieci opowiadały coś o przedszkolu, Staś o tym, jak jego kolega miał w koszyczku klocki. Słuchałam ich i czułam, że to, co buduję, jest ważne. Nie idealne. Nie katalogowe. Ale prawdziwe.

Mąż krzątał się obok, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział jak. W końcu zebrał się na odwagę.

– Wiem, że nie zareagowałem wtedy przy mamie. Przepraszam.

Spojrzałam na niego. Był zawstydzony, skruszony. Może po raz pierwszy zobaczył, jak bardzo jestem sama w tych wszystkich starciach.

Następnym razem coś powiedz. Nawet jeśli to tylko jedno zdanie – powiedziałam spokojnie. – Bo dzieci to widzą. I uczą się, kogo warto słuchać.

Pokiwał głową. Widziałam, że to zapamięta. Może nie odmieni go to od razu. Ale może kiedyś, przy kolejnej okazji, stanie po mojej stronie.

Wieczorem, kiedy dzieci już spały, usiadłam w fotelu z kubkiem herbaty. I po raz pierwszy od dawna poczułam, że nie muszę wygrywać każdej wojny. Wystarczy, że nie pozwolę, by ktoś innym mówił moim dzieciom, czym jest radość.

Ktoś wreszcie stanął po mojej stronie

W Niedzielę Wielkanocną, tuż po śniadaniu, zjawiła się teściowa. Weszła zamaszyście, jak zwykle bez pukania, trzymając w dłoni… nowy koszyczek. Duży, ciężki, aż kipiał od powagi: chleb, sól, jajko, góra w serwetce z haftem, baranek cukrowy z chorągiewką.

Przyniosłam wam prawdziwy koszyczek. Taki, jaki powinien być – oznajmiła tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Stałam przy stole. Dzieci patrzyły to na mnie, to na nią. Uśmiechnęłam się delikatnie.

– Dziękujemy, ale my już mamy swój. I bardzo go lubimy.

Ale to nie tak się robi. Tradycja to…

– …coś, co się buduje razem – przerwałam łagodnie. – A my budujemy tak, jak umiemy. Na miarę naszej rodziny.

Teściowa pobladła. Przez moment wyglądała, jakby szukała argumentu. Ale nic nie powiedziała. Odstawiła koszyczek na komodę i usiadła bez słowa. Po raz pierwszy – cicho.

Zadzwonił dzwonek do drzwi. Staś pobiegł otworzyć. W progu stał ksiądz Wojciech, z uśmiechem, buteleczką święconej wody i… barankiem z białej czekolady.

Przyszedłem z życzeniami. I z odrobiną słodkością dla dzieci – mrugnął do mnie.

Basia wykrzyknęła:

– On jest biały! To znaczy, że jest święty!

Wszyscy się roześmiali. Nawet teściowa. Cicho, ale jednak.

Mąż spojrzał na mnie. Tym razem inaczej. Jakby widział nie tylko żonę, ale kogoś, kto walczy o coś większego niż dekoracje. A ja… czułam spokój. Po raz pierwszy od dawna.

Czułam, że mam rację

Wieczorem usiedzieliśmy razem na dywanie. Dzieci układały puzzle, a ja przeglądałam zdjęcia z całego zamieszania – Basia z barankiem, Staś z lizakiem od księdza, nasz koszyczek w pełnej krasie. Śmialiśmy się. Atmosfera była lekka, ciepła. Prawdziwa.

– Mamo – zaczęła Basia, patrząc na mnie poważnie. – A jakby Jezus przyszedł, to dałabyś mu czekoladę?

Spojrzałam na nią, a potem na Staśka, który uniósł głowę znad puzzli i też czekał na odpowiedź.

Oczywiście – powiedziałam. – I pozwoliłabym mu zjeść zajączka od uszu. Bo to najlepsze.

Basia roześmiała się tak głośno, że aż kot uciekł z kanapy. Tomek uniósł brwi, ale też się uśmiechnął. Przez chwilę wszyscy byliśmy po tej samej stronie.

Pomyślałam o teściowej, o jej zdziwieniu, gdy zobaczyła baranka od księdza. Może pierwszy raz coś w niej zadrgało. Może nie. Ale to już nie było moje zmartwienie.

Ja wiedziałam jedno – że tradycja nie musi krzyczeć. Nie musi pouczać, napominać, wymuszać. Czasem wystarczy, że pachnie dziecięcym śmiechem, plasteliną i czekoladą. Że żyje w rękach, które razem coś tworzą. I że Pan Jezus – jeśli naprawdę miałby się gdzieś pojawić – usiadłby właśnie tu, obok nas, z uśmiechem. Może nawet z czekoladą na palcach.

Magdalena, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama