„Gardzę moim mężem, ale z utęsknieniem czekam na jego wypłatę. 10. każdego miesiąca zapominam o jego podłościach”
„Wieczorem wyciągnęłam pudełko ze zdjęciami. Z czasów, gdy jeszcze się śmialiśmy. On z gitarą, ja z fryzurą jak z filmu o licealistkach. My w górach, my nad morzem, my w pierwszym mieszkaniu z meblościanką po jego babci. I wtedy przypomniało mi się, że kiedyś byłam szczęśliwa. Z nim. Naprawdę”.

- Redakcja
Byliśmy małżeństwem z przypadku, który przedłużał się z wygody. Nie łączyła nas już miłość, a nawet szacunek dawno gdzieś się ulotnił. Została tylko rutyna i wspólne rachunki do opłacenia. Mój mąż był człowiekiem, którego twarz przyprawiała mnie o zgrzyt zębów, a jego głos działał jak papier ścierny na moje emocje. Jednak raz w miesiącu, dziesiątego, ta odraza cichła, przykryta szelestem banknotów. Wtedy zapominałam o jego cynicznych uwagach i obleśnych spojrzeniach. Wtedy, i tylko wtedy, potrafiłam się uśmiechnąć. Choć nie do niego, tylko do wpływu na nasze konto.
Łączyła nas tylko cisza
– Wracasz czy nie wracasz? – zapytałam głośno, patrząc na pusty ekran telefonu.
Milczał. Oczywiście. Jego milczenie zawsze miało jeden ton: obojętność. Tego wieczoru znów wyszedł bez słowa. Jakby był powietrzem, a nie moim mężem. Usiadłam na kanapie. W salonie było ciemno, tylko blask z telewizora oświetlał kawałki niepozmywanych talerzy i zmiętą bluzę na oparciu fotela. Jego bluzę. Nawet jej dotyk przyprawiał mnie o dreszcz, i wcale nie ten przyjemny.
Gdzie był? Z kim? To już nawet nie była zazdrość. Przestałam być zazdrosna, zanim jeszcze nasze dziecko nauczyło się chodzić. To była pogarda. Taka zimna, ciężka, pełna obrzydzenia. Pogarda za to, jak się do mnie odzywał, jak na mnie patrzył, jak pozwalał sobie myśleć, że jest kimś więcej, niż był. Bo kim on właściwie był? Kolesiem, który przychodził z pracy, rzucał się na kanapę i komentował moje życie z miną krytyka kulinarnego.
– Znowu gotujesz te swoje wynalazki? – potrafił powiedzieć, nie próbując nawet kęsa.
Patrzyłam wtedy na niego i czułam, że gdyby istniało coś takiego jak rozwód emocjonalny, dawno miałabym papiery. Ale nie. Ja jeszcze czekałam. Nie na pocałunek. Nie na przeprosiny. Czekałam na dziesiątego. Bo wtedy wpływała wypłata. I wtedy, przez krótką chwilę, zapominałam, że gardzę tym człowiekiem. Bo rachunki się same nie płacą, a ja już dawno przestałam marzyć o czymkolwiek więcej niż stabilności.
Słodkie życie na kredyt
Kiedyś myślałam, że będziemy jak z tych zdjęć na Instagramie – śmiejąca się para przy stoliku w kawiarni, ich dłonie splecione nad filiżanką cappuccino. Tymczasem nasze życie przypominało bardziej zimną parówkę na tłustym talerzu – niby coś do jedzenia, ale bez smaku i bez sensu. W weekendy odwiedzaliśmy jego matkę. Siedziałam tam jak idiotka, słuchając, jak chwali się synkiem. Że taki pracowity, że dobrze zarabia, że „mój Romek to złoto”. Złoto? Może i tak. Ale takie podrobione.
– No i jak tam, kochanieńka, wszystko dobrze? – zapytała kiedyś jego matka, obierając ziemniaki.
– Świetnie. Mamy piękną pogodę i mnóstwo roboty – odparłam, ściskając zęby.
Romek w tym czasie siedział z piwem przy stole, przeglądał TikToka i rechotał jak dzieciak. W samochodzie powrotna cisza była nieznośna. Ja nie mówiłam, bo bym zaczęła krzyczeć. On nie mówił, bo miał mnie gdzieś. Nawet nasz kredyt hipoteczny był bardziej związkiem niż my – przynajmniej miał jakiś termin końca. Mąż był wiecznie niezadowolony: z jedzenia, ze mnie, z życia. A ja – wściekła na niego, ale jeszcze bardziej na siebie, że dalej tu tkwię.
I wtedy, gdy myślałam, że już dłużej nie wytrzymam, przychodził dziesiąty. Na konto wpływało siedem i pół tysiąca. I nagle wszystko cichło. Żadnych awantur, żadnych pretensji. Było za co zapłacić raty i kupić sobie nową szminkę. Tylko na duszy zostawała ta sama stara zadra.
Wtedy mogłam odetchnąć
Dziesiątego budziłam się wcześniej. Zanim otworzyłam oczy, czułam w brzuchu lekkie mrowienie, jak wtedy, gdy byłam dzieckiem i wiedziałam, że dziś są moje urodziny. To było święto. Nie dlatego, że coś świętowaliśmy. Bo nie. Ale wpływ na konto robił swoje. Wstawałam, włączałam czajnik, parzyłam kawę i siadałam przy stole. Otwierałam aplikację bankową. Byłam jak hazardzistka, która sprawdza kupon – czy wygrała. A potem… potem był ten moment. Wpłata: 7543,27 zł. I serce mi miękło. Przez kilka minut nie czułam złości. Tylko ulgę.
W kuchni pojawiał się Romek.
– O, już kasa jest? – mruczał, ziewając.
– Jest – odpowiadałam i upijałam łyk kawy.
Nie patrzyliśmy na siebie. Ale tego dnia atmosfera robiła się łagodniejsza. On przynosił mi czekoladkę, zostawiał na stole gazetkę z Rossmanna. Ja nie komentowałam jego bałaganu w łazience, a on nie warczał, że znowu wydałam stówę na serum do twarzy. Szłam do galerii. Kupowałam sobie nowe majtki, może bluzkę. Czasem książkę. Przez kilka godzin udawałam kobietę, która ma poukładane życie. Patrzyłam w lustra i uśmiechałam się do siebie. A w głowie miałam tylko jedno: jak długo jeszcze będę tak się oszukiwać?
Wieczorem robiłam kolację, nalewałam mu piwa. Śmialiśmy się z programu w telewizji. Miałam wrażenie, że żyjemy jak ludzie. Ale to zawsze trwało tylko dzień, dwa. Potem wszystko wracało.
Coś więcej niż tylko złość
Pewnego dnia, tuż po dziesiątym, kiedy wszystko jeszcze pachniało świeżo zapłaconą ratą i nowym zapachem w łazience, wróciłam do domu wcześniej. Romek siedział na kanapie z jakąś dziewczyną. Młodą. Miała rude włosy i kolczyk w nosie.
– To moja koleżanka z pracy, Justynka – powiedział beznamiętnie, jakby przedstawiał kota.
– Cześć – powiedziała dziewczyna i wyciągnęła do mnie rękę, jakbyśmy właśnie spotkały się na rodzinnym grillu.
Podałam jej ją. Sucho. Lodowato. Nie robiłam sceny. Wstawiłam czajnik, poszłam do łazienki. Zamknęłam drzwi, spojrzałam na siebie w lustrze. I nie poznałam tej kobiety. Byłam nijaka. Przezroczysta. Kobieta, która nie robi scen, tylko milczy. Kobieta, która czeka do dziesiątego. Wyszłam. Justynka już się zbierała.
– To papa, Romeczku – powiedziała, całując go w policzek. Nie reagowałam. Jakby to się działo gdzieś indziej, w innym życiu.
Kiedy zamknęły się drzwi, odwróciłam się do niego.
– Romek, ty mnie naprawdę masz za idiotkę?
– No coś ty, kochanie – odpowiedział, sięgając po pilota. – Przecież wiesz, że nic się nie dzieje.
– Nie wiem. Nic już nie wiem – wyszeptałam.
Bo to, co wtedy poczułam, nie było już tylko złością. To było… zawstydzenie. Że dałam się tak tanio kupić. Że cena mojej godności to 7543,27 zł miesięcznie. I że nawet nie mam siły się tym naprawdę przejąć.
Nic mi się z nim nie chce
Zrobiłam sobie kawę, nalałam do filiżanki i postawiłam na parapecie. W kuchni było cicho, tylko tykanie zegara rozbijało się o ściany jak echo samotności. Kawa wystygła, zanim zdążyłam ją wypić. Gapiłam się przez okno na ludzi spieszących do pracy, z torbami, z papierosami, z dziećmi na rękach. Każdy z nich wydawał się mieć jakąś sprawę, cel. Ja nie miałam nic, prócz świadomości, że już niedługo… znowu nie będzie dziesiątego.
Romek wyjechał na szkolenie. Miał wrócić za trzy dni. Nie dzwonił. I dobrze. Nie musiał. Znałam jego tryb: trochę wódki, trochę wygłupów, dużo kłamstw. Zresztą, nawet gdyby zadzwonił, nie odebrałabym. Wieczorem wyciągnęłam pudełko ze zdjęciami. Z czasów, gdy jeszcze się śmialiśmy. On z gitarą, ja z fryzurą jak z filmu o licealistkach. My w górach, my nad morzem, my w pierwszym mieszkaniu z meblościanką po jego babci. I wtedy przypomniało mi się, że kiedyś byłam szczęśliwa. Z nim. Naprawdę.
Zakręciło mi się w głowie od tego nagłego ciepła. Ale potem spojrzałam na daty zdjęć. To wszystko było zanim pojawiły się pierwsze przekleństwa, pierwsze wyzwiska, pierwsze milczenia, które trwały tygodniami. Wzięłam zimną kawę, wypiłam ją duszkiem, jakby to miało coś zmienić. Wcale nie smakowała źle. Może się po prostu przyzwyczaiłam do rzeczy, które kiedyś mnie odrzucały? I wtedy przyszła myśl, której się bałam: może ja też już jestem częścią tej całej szarości? Może to nie tylko jego wina?
Gardzę nim każdego dnia
Dziesiątego znowu przyszła wypłata. Znowu otworzyłam aplikację, znowu zobaczyłam liczby, które przez chwilę koiły ból. Siedziałam na łóżku, z ręką na ekranie, i przez dłuższą chwilę nie mogłam oderwać wzroku od tych cyfr. To był mój ulubiony moment miesiąca. Ironia losu. Romek wrócił wieczorem, jakby nigdy nic. Z torbą, uśmiechem i butelką wina.
– No co tam, kochanie? – zapytał, całując mnie w czubek głowy. Pachniał obcym szamponem.
– Nic – odpowiedziałam. – Wypłata przyszła.
– To super. Może zamówimy sushi? – rzucił beztrosko.
– Pewnie – uśmiechnęłam się.
I zamówiliśmy. Jedliśmy je przy filmie, ja popijałam białe wino, on zasypiał z miską sojowego sosu w dłoni. I wtedy mnie olśniło – jestem jak ten sos. Niewidoczna. Mało ważna. Używana do smaku, ale nie do kochania. Ale nie wstałam. Nie wylałam mu tego sosu na głowę. Nie spakowałam walizki. Bo nie miałam gdzie iść. A prawda była taka, że gdzieś głęboko w środku uzależniłam się. Od tych siedmiu i pół tysiąca, od dziesiątego, od tej namiastki bezpieczeństwa.
Gardziłam nim. Gardziłam sobą. Ale… jeszcze tu byłam. I chyba jeszcze długo będę.
Iwona, 41 lat
Czytaj także:
- „W dniu rozwodu mąż został na noc. To miała być wisienka na torcie nieudanego małżeństwa, ale odpięliśmy wrotki”
- „W naszym domu to żona nosi spodnie i zarabia pieniądze. Nie widzę w tym nic złego, że to ja żongluję garnkami”
- „Nie potrafię żyć, odkąd nie ma mojego męża. Był moją opoką, miłością i pociechą. Teraz jestem sama i nie mam już nic”

