Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie przestałam mówić do siebie na głos, ale wiem, że odkąd Władek umarł, dni zaczęły mi się zlewać. Kawa o siódmej, spacer do sklepu po chleb, książka do poduszki. Tak wyglądała moja codzienność. Samotna, cicha, przewidywalna. Gdy w radiu podano wyniki losowania, nawet nie sprawdzałam od razu – przecież to się nie zdarza zwykłym ludziom. A jednak. Trafiłam szóstkę. Świat nagle stanął na głowie. Jeszcze nie wiedziałam, że ta wygrana będzie początkiem końca mojego spokojnego życia.

Nagle wszyscy sobie o mnie przypomnieli

Na początku naprawdę wierzyłam, że to najlepsze, co mogło mi się przydarzyć. Wygrałam dużo – tyle, że mogłam dzieciom pomóc jak nigdy wcześniej. Anna z Markiem nie mieli lekko, a ja zawsze czułam się winna, że nie mogłam im zapewnić więcej. Teraz mogłam nadrobić. Kupiłam Ani mieszkanie, Marek dostał samochód. Wnukom wpłaciłam na lokaty, kupiłam komputery, opłaciłam kolonie. Dawałam i patrzyłam, jak ich oczy się rozjaśniają.

Na początku to było piękne. Przychodzili częściej, dzwonili, pytali, czy czegoś mi nie potrzeba. Martynka przyniosła mi laurkę z napisem „Najlepsza babcia świata”. Zuzia zadzwoniła tylko po to, żeby zapytać, jak się czuję. Nagle zrobiłam się im potrzebna. Nikt już nie przewracał oczami, że znów przynoszę im słoiki z zupą. Czułam się jak królowa.

– Mamo, ty jesteś jak anioł. Gdyby nie ty, nie mielibyśmy własnego kąta – powiedziała Anna, ściskając moją dłoń.

Zrobiło mi się wtedy ciepło w środku. Może przez całe życie za bardzo się bałam, za bardzo oszczędzałam? Może właśnie teraz miałam szansę coś z siebie dać i być wreszcie doceniona?

„Wreszcie jestem im potrzebna” – pomyślałam. – „Może teraz nie będą się wstydzić, że mają taką starą matkę z emeryturą jak psia buda.”

Nie podejrzewałam, że wdzięczność może mieć termin ważności.

Pieniądze zaczęły się rozpływać

Pieniądze nie znikają od razu. Znikają powoli, cicho. Najpierw nie zauważyłam. Trochę tu, trochę tam. Nowa kurtka dla Ignasia, leki dla Dominiki, remont łazienki u Marka, czesne wnuczki, lodówka dla Anny. Nie liczyłam. Po prostu płaciłam. Aż pewnego dnia, gdy Marek zadzwonił z pytaniem, czy może kupić sobie drugi samochód – dla żony, bo jej stary się sypał – pierwszy raz powiedziałam „nie”. Powiedziałam spokojnie, że muszę zacząć myśleć o sobie. Że to, co miałam, topnieje. Marek zamilkł. A potem usłyszałam:

– Po co ci były te miliony, skoro teraz wszystkim żałujesz? Nie było cię stać, żeby pomóc własnemu synowi?

Zatkało mnie. Przez chwilę siedziałam w ciszy z telefonem przy uchu. Potem powiedziałam, że to nie tak, że przecież już tyle im dałam. Ale on już nie słuchał. Rozłączył się. Anna przestała odbierać moje telefony. Zuzia nie zadzwoniła w swoje urodziny, chociaż zawsze dzwoniła. Martynka nie przyjechała po zeszyty, które obiecałam. Byłam w szoku. Jakby nagle wszystko, co dałam, przestało mieć znaczenie. Zaczęły się wyrzuty. Że się skąpię. Że się nie znam na realiach życia. Że nie rozumiem młodych. A ja? Siedziałam w kuchni, patrzyłam na pusty kubek po kawie i myślałam: „Przecież już tyle im dałam... Czy naprawdę liczy się tylko to, co można kupić?”

Dzieci się odwróciły

Zaczęłam pożyczać. Najpierw mało – z jednego banku, potem z drugiego. Później sprzedałam działkę, którą Władek chciał zostawić wnukom. Nie chciałam im mówić, nie chciałam, żeby myśleli, że nie daję rady. Ale wszystko wymykało się spod kontroli. Opłaty, raty, zaległości – pieniędzy było coraz mniej. A oni przestali pytać, czy czegoś mi trzeba. Telefon milczał dniami. Nawet Jadwiga, sąsiadka, zaczęła mnie częściej odwiedzać niż dzieci.

– A nie mówiłam? Oni cię tylko wykorzystali, Zośka – powiedziała pewnego popołudnia, siedząc przy moim kuchennym stole. – Ty im serce, a oni ci plecy.

Zacisnęłam zęby. Nie chciałam tego słyszeć, chociaż wiedziałam, że ma rację. Pewnego wieczoru, po dłuższym wahaniu, zadzwoniłam do Anny. Głos mi drżał, serce waliło jak oszalałe. Odebrała po kilku sygnałach.

– Mamo? Coś się stało?

– Aniu... – zaczęłam, a łzy spływały mi po twarzy. – Nie mam już z czego żyć. Nie wiem, co robić. Proszę, pomóżcie mi. Choć trochę.

Zapadła cisza. A potem usłyszałam chłodny, niemal obcy głos:

– Nie możemy cię teraz wspierać, mamo. Sami mamy kredyty. Przykro mi.

Rozłączyła się. Patrzyłam w czarny ekran telefonu, czując, jak wszystko we mnie pęka. Zostałam z niczym. Bogata przez chwilę, a teraz biedniejsza niż kiedykolwiek. I sama.

Pora na przebudzenie

Zrozumiałam, że jeśli czegoś nie zmienię, to po prostu zgasnę. Nie z głodu ani zimna – z rozczarowania, z bólu, z pustki. Poszłam do ośrodka w pobliskim mieście. W internecie znalazłam numer do psychologa. Wstydziłam się, ale zadzwoniłam. Usłyszałam spokojny głos kobiety i umówiłam się na wizytę. Pociłam się z nerwów jak dziewczyna przed maturą.

– Pani Zofio, dała im pani wszystko, co mogła. Ale nie może pani oddać siebie – powiedziała mi terapeutka już na pierwszym spotkaniu.

Zaczęłam chodzić tam co tydzień. Kupowałam bilety miesięczne, robiłam kanapki i siadałam z innymi kobietami w poczekalni. Czułam się głupio, stara i naiwna. Ale z czasem przestałam. Z czasem zaczęłam mówić. A potem pisać. Dziennik, zwykły zeszyt w kratkę, stał się moim towarzyszem. Sprzedałam dom. Z bólem, z łzami, ale sprzedałam. Kupiłam mniejsze mieszkanie na drugim końcu miasta. Bez wspomnień, bez zdjęć Władka na ścianach, bez podwórka, na którym Ignacy grał w piłkę.

W nowym miejscu miałam spokój. Sąsiedzi nie zaglądali w okna. Sklepy były blisko. Zaczęłam czytać więcej, zapisałam się na zajęcia w domu kultury. Miałam swoje miejsce przy oknie, herbatę z malinami i kota, który przychodził z sąsiedztwa. Nie potrzebowałam już, żeby ktoś dzwonił co wieczór. Przestałam czekać. Zaczęłam żyć.

Próba pojednania

Minął rok. Nie kontaktowali się. Przez dwanaście miesięcy nie dostałam nawet kartki na święta, żadnego „jak się czujesz?”, żadnej wiadomości. I wtedy, któregoś sobotniego popołudnia, ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłam – Anna i Marek stali na klatce schodowej, niepewni, spięci, trzymający w rękach reklamówki z ciastem i kawą.

– Mamo... – zaczęła Anna. – Czy możemy wejść?

Nie odpowiedziałam od razu. Cofnęłam się w głąb przedpokoju, zostawiając drzwi otwarte. Weszli powoli, jakby bali się, że zmienię zdanie. Usiedliśmy w kuchni. Stół był już nakryty – jakby podświadomie na nich czekałam. Patrzyli na mnie, nie wiedząc, od czego zacząć. Marek chrząknął.

– Przepraszamy, mamo. Naprawdę. Zrobiliśmy źle. Wtedy... nie potrafiliśmy inaczej.

Nie płakałam. Nie miałam już siły płakać.

– Nie chcę waszych prezentów – powiedziałam cicho. – Chcę tylko, żebyście pamiętali, że jestem. Ale jeśli znowu znikniecie – tym razem nie będę was szukać.

Nie odpowiedzieli od razu. Anna wyciągnęła rękę przez stół i ujęła moją dłoń. Uścisk był lekki, ostrożny, jakby dotykali czegoś kruchego.

– Możemy przychodzić? Na herbatę, bez pytań? – zapytała.

Skinęłam głową. Tak, mogli. Ale na moich zasadach. Już nie miałam złudzeń. Miałam siebie. A to w końcu też coś.

To mi wystarcza

Teraz moje dni znów są ciche. Ale to inna cisza. Nie ta, co bolała, nie ta pełna pustki i żalu. Ta jest spokojna, poukładana. Rano wstawiam wodę na herbatę, kot – ten sam, co kiedyś tylko zaglądał – teraz śpi na moim fotelu. Czasem razem słuchamy radia, czasem patrzymy przez okno. Nie mam już wielkich oczekiwań. Nie czekam na telefony. Ale czasem Zuzia sama dzwoni. Mówi o szkole, o koleżankach, o głupotkach. I to wystarcza. Marek z Anną wpadają raz na dwa tygodnie. Przynoszą ciasto, czasem kwiaty. Nie proszą o nic. I to też mi wystarcza.

Nie rozliczam ich już z przeszłości. Nie wypominam. Każdy popełnia błędy. Ja też. Za bardzo chciałam być potrzebna, za bardzo się starałam kupić miłość, której być może nigdy nie musiałam kupować. Może wystarczyło być. Może nie. Czasami myślę o Władku. Co by powiedział, gdyby to wszystko zobaczył?

Pewnie pokręciłby głową i powiedział, że za bardzo wierzę ludziom. Może miałby rację. Ale ja musiałam to przeżyć, żeby zrozumieć. Wczoraj wieczorem, siedząc z książką w ręku i kubkiem malinowej herbaty, pomyślałam: „To moje życie. I dobrze, że jeszcze trwa.” Wreszcie cisza. Nie ta bolesna, samotna. Ta spokojna, zasłużona.

Zofia, 60 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama